Zemsta Stalina - Piotr Czarnecki - ebook

Zemsta Stalina ebook

Czarnecki Piotr

0,0
24,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Roosevelt zwrócił się do Stalina z pytaniem:

– Kim jest ten pan, co siedzi naprzeciw ambasadora Gromyki?

Stalin bez cienia uśmiechu skomentował:

– A! To nasz Himmler! Beria.



Zemsta Stalina – powieść historical fiction

Jest rok 1945 i trwa II Wojna Światowa. Dzięki wsparciu nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych Thomasa Deweya, dla Polski pojawia się szansa na pokrzyżowanie planów Stalina.

„Polskie D-DAY” dochodzi do skutku i Armia Andersa dokonuje desantu na plażach Gdańska, a spadochroniarze Sosabowskiego lądują w Warszawie by aresztować rząd Bieruta.

Jak Stalin i Armia Czerwona uwikłana w krwawe boje z Wehrmachtem, przeciwstawią się operacji „białopolaków”?

Polscy komandosi w starciu z Armią Czerwoną. Tajemniczy naukowiec i Wunderwaffe. Dziewczyna w klatce Greta, która zaznała okrucieństw Armii Czerwonej. Aniela nieszczęśliwie zakochana w esesmanie. Bezwzględny Major NKWD Bykow, który na rozkaz samego Stalina, rusza tropem kapitana Pawła Redera i niemieckiego pułkownika Abwehry Kurta von Mansfelda. Dwór czerwonego cara. Czarna wołga i Beria, który nocą poluje nie tylko na wrogów rewolucji.

Nieoczekiwany romans, śmiertelne niebezpieczeństwo. Losy bohaterów na tle wielkiej polityki, krwawych bitew i brutalnej gry wywiadów.

Gdańsk, Warszawa, Leningrad, Moskwa i Festung Breslau stanowią tło niesamowitej powieści historical fiction o wojnie, miłości i zdradzie w czasach kiedy każdy wybór był trudny.

Krwawa, emocjonująca, wyciskająca łzy, pełna akcji i zwrotów sytuacji historia która mogła się wydarzyć…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 471

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 ZEMSTA STALINA

Cykl Reder, tom II

PIOTR CZARNECKI

ROZDZIAŁ I

OPERACJA „GROM”

Gdańsk, lipiec 1945

Gdy wyskoczyli z samolotów nad Gdańskiem, rozszalała się potężna wichura. Porywy wiatru targały czaszami spadochronów na wszystkie strony, uniemożliwiając kontrolę nad opadaniem nawet doświadczonym skoczkom. W dodatku polscy piloci C-47, niewprawieni w tego typu operacjach, niejednokrotnie nie zmniejszyli odpowiednio ciągu silników i lecieli za szybko, przez co strumień powietrza szarpał skoczkami przy otwarciu czaszy i rozrzucał ich szerzej niż zwykle, często urywając przy tym zasobniki z bronią, amunicją i sprzętem. To właśnie spotkało kapitana Pawła Redera, który na czarnym nocnym niebie walczył z taśmami spadochronu. Zasobnik stracił zaraz po skoku. Dziękował teraz w myślach, że nie umieścił w nim swojego MP-40,tylko przewiesił je przez ramię. Wolał ryzykować wybicie zębów bronią przy lądowaniu, niż znaleźć się na ziemi z gołymi rękami. 

Opadał szybko, patrząc w dół i modląc się o trochę poświaty księżycowej, która ukaże strefę lądowania. Nie wiedział, czy wysłuchał go Mars, Ares, Odyn czy inny bóg wojny, ale jego prośby zostały spełnione i wiatr przesunął właśnie ciemne obłoki, odsłaniając lśniący niczym wielka latarnia księżyc i kawał gwiaździstego nieboskłonu. Pod nim były droga, drzewa i pole, które obrał za cel lądowania. Chwila niepewności: przeleci nad drzewami czy uderzy w koronę? Podciągnął instynktownie nogi tak wysoko, jak tylko mógł. Poczuł, że szoruje po liściastych gałęziach, ale udało się, był nad polem. Jeszcze trzy, dwie sekundy, jedna i bach grzmotnął o ziemię z podkurczonymi nogami by złagodzić przyziemienie, rzucony kolejnym porywem wiatru. Lądowanie było bolesne, ale nie odniósł żadnej kontuzji. Szybko pozbył się spadochronu i ukrył się w krzakach z bronią gotową do strzału. W tym samym momencie pchane wichurą po nieboskłonie chmury zasłoniły księżyc, a wszystko oblały nieprzeniknione ciemności. Mrok tak czarny, że nie było widać dalej niż na metr.

Siedział tak w napięciu kilka minut, próbując coś dostrzec, aż zaczął widzieć wszędzie sowieckiego wielkoluda biegnącego ku niemu z wyciągniętym bagnetem.

Kiedy spoglądasz w otchłań, ona również patrzy na ciebie. Przypomniał sobie Nietzschego. Facet chyba wymyślił to w jakimś okopie, nie mogło być inaczej, uznał. Nagle usłyszał, a raczej wyczuł dodatkowym zmysłem, który uaktywnia się w ekstremalnych sytuacjach, ruch w krzakach po drugiej stronie drogi. Zastygł i wycelował tam broń. Czy to znów umysł płata mu figle, czy naprawdę coś lub raczej ktoś czai się w zaroślach. Po chwili gęstwina zaczęła się poruszać i wyłoniła się przed nim czarna skulona postać i para białek oczu. Celując między dwa białe punkty, rzucił hasło:

– Potop! –Palec na cynglu dociskał zimny metal, gdy usłyszał oczekiwany odzew:

– Kmicic! Kmicic! Nie strzelaj. 

Reder odetchnął z ulgą i opuścił broń. Schylona postać przysunęła się bliżej. Teraz zobaczył zarysy polskiego munduru i twarzy młodego żołnierza, który wyrzucił z siebie:

– Starszy szeregowy Dziubiński, Kompania B

– Kapitan Reder. Widziałeś innych?

– Obok mnie lądowały jeszcze dwa parasole. O tam. –Wskazał za siebie szeregowy.

Reder wyciągnął z kieszeni specjalny klikacz i nacisnął dwa razy. Wkrótce z kierunku, który wskazał Dziubiński, usłyszeli dwa podobne kliknięcia, po czym dołączyło do nich dwóch kolejnych komandosów. Byli to szeregowy Gajos i Wiktor Sawicki, którego widok niezmiernie ucieszył Redera. 

Sawicki był z nim, Konarskim, Paszkowskim, Kuderą, Pieniążkiem i braćmi Świderskimi na tajnej misji w Berghofie i to bardzo ich zbliżyło. Świderscy zginęli w Alpach. Ta strata i wspólne przeżycia zacieśniły jeszcze bardziej więź między pozostałymi uczestnikami tej szalonej eskapady. 

– Co za noc. Rozrzuciło nas chyba na dwadzieścia kilometrów – wyszeptał Sawicki, rozpoznawszy Redera.

Ten tylko skinął głową w milczeniu.

Silny, porywisty podmuch wiatru jakby na potwierdzenie jego słów targnął ponownie konarami pobliskich drzew, a jego świst dodatkowo utrudniał nasłuchiwanie i kontrolę otoczenia. Jednocześnie wysoko na czarnym niebie zwaliste chmury przemieściły się i ukazał się jasno świecący księżyc. Gdy ciemności się rozproszyły, na otwartym polu jakieś kilkadziesiąt metrów przed nimi ukazały się dwie ciemne klęczące sylwetki. 

– Nasi – szepnął Gajos, który jako pierwszy rozpoznał charakterystyczne ruchy spadochroniarzy.

Jeden jeszcze zwijał spadochron, który później zaczął wciskać w szeroką bruzdę w ziemi, pośpieszne go przysypując. Drugi rozglądał się nerwowo. Byli odwróceni tyłem do Redera i pozostałych.

Kapitan kliknął, lecz odgłosy wichury zagłuszyły dźwięk. Nie było szans, by tamta dwójka to usłyszała. Wtedy nagle młody szeregowy Gajos wykazał się inwencją. Pochodzący spod Łodzi chłopak złapał leżący na ziemi kamień i chcąc zwrócić uwagę żołnierzy na polu, rzucił w ich kierunku.

Reder zdążył syknąć: „Nie rzu…”– lecz nie dokończył, gdyż kamień mknął już w powietrzu i spadł obok spadochroniarzy. Słysząc tępy odgłos upadającego przedmiotu, jeden z nich krzyknął: „Granat!” – po czym obaj padli na glebę, zasłaniając rękami głowy. Nie usłyszawszy wybuchu, po chwili podnieśli głowy i trzymając broń przy ramieniu, wodzili lufami wokół siebie. 

Kapitan przyklęknął i machając w górze rękami, wskazał zestresowanej dwójce ich pozycję. Jednocześnie cicho rzucił do Gajosa: 

– Mam nadzieję, że mnie przez ciebie nie zastrzelą.

Tamci się podnieśli i pośpiesznie dołączyli do grupki skupionej wokół Redera.

– Który to taki żartowniś? –zapytał starszy kapral Janek Walczak. 

Towarzyszył mu starszy szeregowy Józek Górski. Obaj świeżo wyszkoleni w Fürstenbergu spadochroniarze, którzy dołączyli do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie z szeregów Armii Krajowej. Mocno zdenerwowani pierwszym bojowym skokiem.

Zapadła cisza. Nikt nie wydał Gajosa, który klęczał, sprawdzając broń i udając, że nie wie, o co chodzi.

– Macie broń, zasobniki? – zapytał kapitan.

– Broń tak, ale zasobnik straciłem zaraz po skoku – odpowiedział Walczak.

– Ja mam karabin i pancerzownicę – rzucił Górski.

Widoczność się poprawiła i w świetle księżyca dało się zauważyć przesuwające się sylwetki kolejnych skoczków. Co chwilę rozlegały się dźwięki klikaczy, padały ciche hasła i odzewy, a oddział wokół kapitana Redera powiększał swój stan. Trwało to jakieś kilkanaście minut.

Reder przypatrywał się przez chwilę swoim podkomendnym i widział same nowe twarze. Podczas ostatnich miesięcy, które spędził w Bawarii na poszukiwaniach Heisenberga, 2. Korpus rozrósł się pod jego nieobecność niemal dziesięciokrotnie. Różnorodność członków jednostki znalazła wyraz w prowadzonych rozmowach. Byli tu charakterystycznie zaciągający Kresowiacy, głównie akowcy, którzy uszli z rąk NKWD, i dezerterzy od Berlinga. Ślązacy z Wehrmachtu i mówiący piękną polszczyzną harcerze z batalionów Armii Krajowej. Ci ostatni w przeciwieństwie do pozostałych nie wąchali jeszcze frontowego prochu. Najwięcej problemów było z „kowbojami”, jak nazywali ochotników z Polonii zamieszkującej obie Ameryki i Australię. Czasem znali po polsku ledwie kilka słów, ale kiedy się dowiedzieli, że jest nabór do nowej polskiej armii, wsiedli na statki i z błogosławieństwem ojców wyruszyli walczyć za ojczyznę przodków.

Zebrali się w liczbie niepełnego plutonu, ale nie było wskazane, by dłużej czekać. Mieli zadanie do wykonania. Reder dał rozkaz, po czym w zwartym szyku ruszyli wzdłuż drogi w kierunku północnym, chcąc znaleźć jakiś drogowskaz czy miejscowość, które pozwolą określić ich położenie. 

Przebyli niecały kilometr, kiedy idący na przedzie Dziubiński podniósł dłoń. Żołnierze się zatrzymali, a Reder z Sawickim poszli sprawdzić, co się dzieje. Gdy zbliżyli się do Dziubińskiego, ten wskazał ręką na koronę drzewa. Ujrzeli tam skoczka zwisającego na wplątanym w gałęzie spadochronie.

– Bez ducha biedaczysko. Wisi bezwładnie, musiał skręcić kark – rzekł smutno Sawicki.

– Niech ktoś ci pomoże. Odetnijcie go i sprawdźcie, czy jeszcze dycha – polecił Reder Dziubińskiemu.

Ten kiwnął na młodego chłopaka stojącego obok. Tamten migiem wdrapał się na drzewo i odciął pechowego skoczka, który spadł w ramiona Dziubińskiego. Kiedy ułożyli go pod drzewem, Reder się zbliżył, lecz Dziubiński tylko pokręcił głową na znak, że żołnierz nie żyje.

– Weźcie nieśmiertelnik i zróbcie jakiś znak na tym drzewie, żeby można było po niego wrócić – rozkazał kapitan. – Zabierz dwóch ludzi, przejdźcie sto metrów na lewo od drogi i idźcie wzdłuż drzew. Sprawdźcie, czy tam też ktoś nie zawisł.

Ruszyli dalej. Po kilku minutach marszu Sawicki usłyszał:

– Halo, kolego, pomóż mi.

Rozejrzał się i spostrzegł leżącego nieopodal spadochroniarza.

– Co ci jest? – zapytał.

– Chyba skręciłem nogę, nie mogę wstać – odparł tamten.

Sawicki oddalił się na kilka metrów, szukając szeregowego Staszka Zawirskiego, który szedł tuż za nim.

– Koledzy, nie zostawiajcie mnie tu. Nie chcę umrzeć w tym parszywym rowie – rzucił za nim kolejny pechowiec.

– Poczekaj. Przyślę ci medyka – powiedział Sawicki i wysłał Zawirskiego po lekarza, który szedł z główną grupą. Sam z drugim żołnierzem ruszył dalej.

Idący po drugiej stronie drogi kapitan Reder z resztą oddziału dotarł do skrzyżowania. W krzakach na przeciwległym poboczu dał się zauważyć ruch. Po wymianie kliknięć wyszła stamtąd grupa, a na jej czele dwie ostro ze sobą kontrastujące postaci. Jedna wysoka, potężnej budowy, górująca wzrostem nad pozostałymi i druga niska, drobna. Od razu wiedział, na kogo trafili, i wyszedł im na spotkanie.

– Jak tam, Mamut? Wszystko dobrze? – zapytał Reder wysokiego żołnierza.

– Teraz już tak. Baliśmy się, że tylko nas tu rzuciło – odpowiedział plutonowy Kudera.

– Dopiero się zebraliśmy z chłopakami – dorzucił mniejszy starszy strzelec Kuba Pieniążek.

Na czoło wyszedł podchorąży Konarski.

Z Rederem uścisnęli sobie dłonie.

– Ilu masz ludzi? – zapytał kapitan.

– Trzydziestu siedmiu.

– To razem zebrała się kompania. Resztę batalionu szlag trafił – wyjaśnił Reder zadowolony, że Konarski z chłopakami do niego dołączył. Cieszył się, że będzie miał obok siebie doświadczonych w boju kompanów, na których można polegać.

– A Janek? – zapytał, nie widząc sierżanta Paszkowskiego. Brakujące ogniwo z wyprawy do Berghofu.

– Nie ma go, jak innych. Za to mam kilku z innych kompanii. Pomieszało nas trochę w powietrzu – odparł Konarski – Wiesz, gdzie jesteśmy? 

– Zaraz się przekonamy. – To mówiąc, Reder wyjął latarkę i podszedł do drogowskazu. 

Cienki snop światła ukazał nazwę Lipce. 

Twarz Redera przyozdobił grymas, który tylko Konarski potrafił odczytać jako oznakę zadowolenia. Już wiedział, gdzie są. Nie musiał nawet sprawdzać na mapie. Dobrze znał tę okolicę. W końcu to były jego rodzinne strony. 

Wyciągnął jednak mapę i pokazał pozostałym.

– Nie jest najgorzej – orzekł kapitan. – Spójrzcie, jesteśmy tutaj. – Wskazał palcem punkt na mapie. – Jakieś dziesięć kilometrów od planowanego miejsca zrzutu. Tutaj jest bateria artylerii, którą mamy zlikwidować, a tutaj, pomiędzy nami a baterią, posterunek Sowietów. Mieliśmy być z drugiej strony tego wzgórza i wpierw zająć się baterią, a później posterunkiem, ale teraz posterunek mamy po drodze, więc musimy zmienić kolejność, żeby nie zostawić ich za plecami – dokończył.

– Wezmę drużynę i ruszę szybciej przodem – powiedział Konarski.

Reder kiwnął głową.

– Mamut, Kuba, Alojz i Franek za mną – rozkazał podchorąży. 

Dobrał resztę drużyny i pobiegli naprzód, kryjąc się w rowach i za drzewami.

Gdy mijali gospodarstwo przy drodze, rozległo się szczekanie psa. Burek uwiązany do budy wszczął rwetes i w izbie zaświecił się płomień naftowej lampy. Po chwili otworzyły się drzwi, w których stanął gospodarz i zaniepokojony rozejrzał się po obejściu. Na widok uzbrojonych postaci przy drodze zniknął w środku, pośpiesznie zaryglował drzwi i zgasił lampę. Drużynę Konarskiego odprowadzało ujadanie psa, aż w końcu zamilkło w oddali za nimi. 

Wkrótce znaleźli się w pobliżu budynku przy rogatkach. Według informacji przekazanych przez Armię Krajową był to posterunek sowiecki. 

Szybko podeszli pod budynek, przed którym stał radziecki GAZ-67 i leżało kilka rowerów. Był to niewielki ceglany dom z parą jasnych okien i uchylonymi okiennicami. Paliło się w nim słabe światło. Polacy przywarli plecami do ścian, a Konarski zajrzał przez szybę do wnętrza. Po chwili dał znak do wejścia. Starszy szeregowy Alojzy Kubicz nacisnął klamkę, pchnął drzwi i wparowali do środka. 

– Nie ruszać się! Ręce do góry! – krzyknął po rosyjsku szeregowy Wołodczuk. Jako Kresowiak pierwszy palił się do rozkazywania Sowietom. – Wojsko polskie, jesteście aresztowani!

Stali w sześciu w rozkroku z wycelowaną bronią uniesioną do ramienia, jakby samym groźnym wyglądem chcieli odebrać tamtym ochotę do walki. Jednak widok, który ujrzeli, nie wskazywał gotowości do awantury.

Uderzył ich zatęchły gryzący odór pleśni, fekaliów, ludzkiego potu i alkoholu. Konarski instynktownie zakrył twarz rękawem munduru.

– Jezusie – wyszeptał i opuścił broń.

Dwie tlące się lampy naftowe ledwie oświetlały scenę, której się nie spodziewali. Pod ścianami stały prycze i piętrowe łóżka, na których spali w mundurach sowieccy żołnierze. Wszędzie walały się butelki po wódce i wszelkiego rodzaju dobra. Od odzieży, lamp, krzeseł, obrazów, podartych kołder, po lustra i inny zrabowany dobytek. Pośrodku tego bałaganu wydeptana ścieżka biegła do stołu zajmującego centralne miejsce pomieszczenia. Na blacie stały puste butelki, resztki posiłku i siedziało przy nim, a właściwie leżało i spało dwóch czerwonoarmistów. 

Na okrzyk Wołodczuka zareagował tylko jeden z Rosjan przy stole – podniósł głowę i obrzucił intruzów tępym od wódki wzrokiem. Pijany sołdat, wysoki, o czerwonej twarzy, wstał i próbując wepchnąć w spodnie rozchełstaną bluzę munduru, zrobił dwa chwiejne kroki w kierunku Konarskiego i reszty Polaków. 

Starszy sierżant z poprzeczną grubą belką na pagonach przeklął głośno:

– Co to za psy? – po czym zakasał rękawy i zamachnął się Konarskiego. 

Ten nawet nie musiał się uchylać, gdyż pięść pijanego w sztok radzieckiego boksera przecięła powietrze daleko przed nim. Rosjanin po tym niecelnym prawym prostym prawie się przewrócił, lecz w ostatniej chwili złapał równowagę. Kiedy chciał ponowić atak, z szeregu wystąpił Kudera i pięścią strzelił go w twarz z taką siłą, że dryblas zachwiał się i padł jak długi pod stół. Hałas obudził kilku Rosjan śpiących na pryczach. Podnieśli się i spojrzeli na zamieszanie, daleko im było jednak do bitki. Większość, równie pijana jak sierżant, uderzyła z powrotem w kimono, a co trzeźwiejsi na widok wycelowanych w nich karabinów woleli siedzieć cicho. Ocknął się też starszyna siedzący przy stole, ale nie dawszy rady wstać, mamrotał coś tylko gniewnie pod nosem.

– Zabrać im broń – rozkazał Konarski. 

Polacy pospiesznie zebrali porozrzucane pepesze, mosiny i karabiny SWT, z ciekawością przyglądając się zdobycznej broni. 

– Co to za chlew? – rzucił Kuba Pieniążek, który brnął w śmieciach z dwoma mosinami. 

W tym momencie do izby wkroczyli Reder z Sawickim, którzy tymczasem z resztą wybrakowanej kompanii dotarli na miejsce.

– Widzę, że już po sprawie – powiedział kapitan do Konarskiego, rozglądając się po pomieszczeniu. – Jakieś kłopoty? – zapytał, zauważywszy zakrwawioną twarz leżącego pod stołem Rosjanina.

– Nie, za dużo wypił, a Mamut go uspokoił – wyjaśnił Konarski.

– Odciąłeś kable? Muszą tu mieć jakąś łączność. – Reder rozejrzał się za telefonem. – Zapytaj go – rzucił do Wołodczuka.

– Gdzie telefon? – zapytał Wołodczuk starszynę przy stole. 

Ten siedział jednak niewzruszenie, bezczelnie wlepiając w niego mętny wzrok. Szeregowy odwrócił się do kapitana i machnął ręką w wymownym geście, że dalsze przepytywanie pijanego nie ma sensu.

Nastała cisza, wszyscy poszukiwali w izbie telefonu. W końcu znalazł go Reder – był na komodzie, zastawiony butelkami. Wyrwał kabel, odłożył aparat i zastygł w bezruchu, nasłuchując.

– Cicho! Słyszycie? – powiedział, spoglądając z zaintrygowaniem na Konarskiego.

Pochylił się za komodę, zza której dochodziło ciche:

– Hilfe, hilfe…

Ściągnął koc z żelaznego, wysokiego na metr kojca dla psa stojącego obok mebla.

Zza prętów patrzyła na niego para wylęknionych oczu. Skulona dziewczyna, naga i bezbronna, poruszając opuchniętymi, poranionymi ustami dobywała z siebie cichy szept:

– Hilfe.

Reder na ten upiorny widok aż się wzdrygnął. Kątem oka zauważył wiszący na komodzie klucz. Jak się domyślił, pasował do kłódki. Szybko otworzył kojec i podając dziewczynie rękę, odezwał się do niej po niemiecku:

– Nie bój się, jesteśmy polskimi żołnierzami. Już po wszystkim.

Dziewczyna owinęła się kocem leżącym na dnie klatki i robiącym za posłanie, po czym z trudem próbowała wstać. Paweł złapał ją za ramię i pomógł się podnieść. Miała długie kruczoczarne włosy, młodą pociągłą twarz z małym zadartym nosem i zielone oczy. Gdy jej dotknął, cała zadrżała. Brudna, wychudzona, z pozlepianymi włosami, zdawała się tak krucha, że mógłby ją uszkodzić lekkim dotykiem i stłuc na kawałeczki niczym porcelanową lalkę. Gdy jej pomagał, ich twarze się zbliżyły i spojrzała na niego głębokim, lodowatym, jakby martwym wzrokiem. Poczuł się tak, jakby spojrzał w odmęt szaleństwa i piekła jednocześnie. Jednak w jej wylęknionej i wykrzywionej cierpieniem twarzy była też jakaś siła, wola przetrwania. Kiedy się podniosła, koc, który trzymała, rozchylił się, ukazując uda ze strużkami zakrzepłej krwi niczym rozgałęziające się korzenie drzew. Nietrudno było zgadnąć, że były to ślady wielokrotnych brutalnych gwałtów, których nastolatka doświadczyła.

Wszyscy stali w milczeniu, zatrwożeni i zmieszani.

– Skurwysyny. To jakieś pierdolone zwierzęta – wydusił z siebie Alojz, odwracając wzrok, by dziewczyna nie zauważyła, że wszyscy dostrzegli ślady bestialstwa na jej ciele. 

– Odsuńcie się, nie stać tak – Konarski przerwał krępującą ciszę. – Poszukajcie jakichś ubrań. 

Pośpiesznie rozglądali się za odzieżą, którą dziewczyna mogłaby włożyć, gdy ta schyliła się i wyciągnęła ze sterty leżącej przy klatce na wpół porwane ubranie, które chyba należało do niej. Ubrała się z trudem i usiadła na krześle, nie mogąc dłużej ustać.

– Zbieramy się, mamy zadanie – zakomenderował Konarski. – Szeregowi Wołodczuk i Będzyński, zostajecie z aresztantami, a reszta do kompanii. No już, ruszać się, ruszać! – wydawał rozkazy.

– Co z dziewczyną? – spytał Pieniążek.

– Nie możemy jej zabrać – odparł kapitan.

Pochylił się nad nią i zapytał po niemiecku:

– Musimy już iść i nie możemy zabrać cię ze sobą. Chcesz tu zostać do rana z naszymi czy wolisz odejść? Masz tu jakąś rodzinę, krewnych? 

Kiwnęła głową na potwierdzenie tego drugiego i wstała, kierując się do drzwi.

Równocześnie podniósł się znokautowany sierżant, który doszedł już do siebie i złapał dziewczynę za ramię.

– A ty dokąd? Nie puszczę – rzucił, po czym odwrócił się do Polaków. – To faszystka, nasz łup wojenny, nasza kurwa – bełkotał, ściskając wielką łapą drobne ramię więźniarki.

Nieuchronnie dostałby znów od Kudery albo innego z Polaków, gdyby nie coś, czego nikt się nie spodziewał. Dziewczyna wolną ręką złapała nóż leżący na stole i błyskawicznie wbiła w krocze Rosjanina. Ten zawył i z jękiem skulił się na ziemi, trzymając się za genitalia, a czerwonobrunatna krew barwiła mu spodnie.

– O kurwa – wyrwało się Sawickiemu, który skrzywił się mimowolnie, jakby czuł ból Ruskiego. 

Resztę chłopaków też zamurowało. Tylko Reder zareagował. Wyjął nóż z ręki dziewczyny, która stała nad swoją ofiarą, jakby napawając się widokiem. Cała się trzęsła z emocji.

– A miało być bez ofiar. Pułkownik Kłosowski będzie zawiedziony – odezwał się Konarski.

– Dajcie tu medyka… szybko! – rozkazał Reder. Potem zwrócił się do dziewczyny, uznając, że im szybciej wyjdzie, tym lepiej.– Chodź ze mną. – Popchnął ją lekko do wyjścia.

W drzwiach minęli się z sanitariuszem.

Na zewnątrz powoli zaczynało się przejaśniać. Ziąb był przeokrutny. Biedaczka z zimna szczękała zębami. Paweł zdjął więc swoją wojskową kurtkę i narzucił na dziewczynę. Przedstawiała widok tak żałosny, że aż ściskało się serce. 

– Musimy już iść. Dasz sobie radę? – zapytał.

Kiwnęła głową.

– W kurtce masz czekoladę i dwa batony, jakbyś zgłodniała. Mam nadzieję, że sobie poradzisz. – Pogłaskał ją delikatnie po ramieniu, po czym odwrócił się i podbiegł do kompanii.

Dziewczyna zaś odeszła w przeciwnym kierunku, powłócząc nogami.

Byli już wszyscy oprócz dwójki wyznaczonej do pilnowania czerwonoarmistów.

Ruszyli prawie biegiem w stronę wzgórza, gdzie znajdowała się bateria artylerii, którą mieli unieszkodliwić. Mijali szybko przydrożne kapliczki, pola i chałupy, których w miarę zbliżania się do miasta przybywało.

Bateria haubic 152mm była umieszczona na Górze Gradowej wznoszącej się na wysokość czterdziestu metrów nad zachodnim krańcem Gdańska. Wzgórze zostało ufortyfikowane już w XVII wieku i połączone z resztą fortów oraz twierdzą przy Wisłoujściu. Na tych fortyfikacjach niejeden najeźdźca połamał sobie zęby. U stóp stromych skarp znajdowała się niegdyś sucha fosa. Wzgórze umożliwiało ostrzał terenów wokoło, samego miasta i nadmorskich plaż.

Kiedy znaleźli się u podnóża góry, zaczynało świtać. Usłyszeli warkot silników na niebie. To z pewnością nadlatywała ostatnia fala zrzutu. 1. kompania Commanda majora Władysława Smrokowskiego miała zostać zrzucona na płytę lotniska na Zaspie i zniszczyć stojące tam samoloty, artylerię, a następnie utrzymać się do przybycia z plaż Brygady Wileńskiej. To oznaczało, że desant miał nastąpić w ciągu godziny.

Plan nie był skomplikowany. Mieli zdjęcia wywiadowcze, przeszli realistyczne ćwiczenia w Fürstenbergu w warunkach zbliżonych do tego, co napotkają w Gdańsku.

Kompania B miała zostać zrzucona w nocy. Ich celem był atak z zaskoczenia na baterie artylerii i zniszczenie dział, zanim Sowieci zdążą zareagować na desant z morza i powietrza. Szczególnie ludzie na plażach byliby narażeni na ostrzał artylerii, dlatego zlikwidowanie dział na Górze Gradowej przez oddział Redera na zachodzie miasta i przez Kompanię D na południu było kluczowe dla powodzenia operacji „Grom”.

Przywykli jednak do tego, że nawet najlepiej dopracowany plan zawsze się chrzanił w realizacji.

Tak było i tym razem. Zostali zrzuceni za daleko o dobre dziesięć kilometrów od planowanej strefy lądowania, zgubili połowę stanu osobowego i w rezultacie musieli podchodzić pod wzgórze z innej strony, niż ćwiczyli. Nie było czasu, by je obejść. Na stanie z uratowanych zasobników mieli trzy lekkie karabiny maszynowe, jeden moździerz 60 mm, trzy wyrzutnie rakietowe bazooka i jednego panzerfausta.

Reder zebrał podoficerów i mających przeprowadzić natarcie. 

– Szeregowi Woźniak i Grabiński, rozstawić kaemy – wydał komendę.– Ty, Władek, podczołgaj się sto metrów na lewo w tamtą kępę krzaków – zwrócił się do Grabińskiego. – Przypominam: nie chcę tu jatki. Strzelacie serie nad okopami. Chcemy, żeby się poddali, nie jesteście tu po to, by się mścić. Kuba, znajdź sobie miejsce i zlikwiduj ich karabin maszynowy. Postrzel strzelca albo wal w zamek. Wiem, że dla ciebie to pestka. – Klepnął starszego strzelca Pieniążka w ramię.– Kuźniar i Majdecki, zgodnie z planem podczołgać się i zlikwidować czujki. Wartę, jeżeli wystawili. Tylko po cichu.

Pieniążek szybko wspiął się na pobliskie drzewo i na migi przekazywał informacje o celu. Najpierw pokazał dwa palce, co oznaczało dwie haubice, a później cztery razy po pięć, co wskazywało dwudziestu ludzi obsługi. Dalej zakręcił dłonią, by przekazać, że obsługa jest w ruchu.

To ostatnie zastanowiło Redera. Obsługa o tej porze powinna spać, tylko warty miały czuwać. „Chyba że…”, nie zdążył dokończyć myśli, gdy potężny huk wypełnił powietrze, a ziemia zadrżała. Po chwili wystrzeliła druga haubica i znów całe wzgórze rozbłysło niczym od błyskawicy, rozdzierając ciszę grzmotem salwy.

– Szlag by to … – przeklął pod nosem Reder i spojrzał na zegarek. 

Do planowanego desantu na plażach było jeszcze pół godziny, co oznaczało, że łodzie desantowe przypłynęły wcześniej. Nie było już czasu na podchody, każdy wystrzał z haubicy mógł kosztować życie chłopaków na plaży. 

– Ognia! – krzyknął do strzelców karabinów maszynowych, którzy przykryli wzgórze seriami pocisków smugowych. 

Sowieci zostawili haubice i wskoczyli do okopów. Zaczęli się ostrzeliwać. Na chwilę odezwał się karabin maszynowy, ale zaraz zamilkł po postrzeleniu obsługi przez polskiego snajpera. 

Reder podbiegł do sierżanta Jędrzejczyka i szeregowego Huli przy moździerzu. 

– Walcie w nich dymnymi, a potem ostrymi nad okopami. Naróbcie hałasu! – polecił.– Za mną skokami do okopów. Wiktor, granaty dymne! – rzucił do drużyny przygotowanej na atak. 

Kiedy mleczna mgła z granatników i granatów spowiła wzgórze dymem, ruszyli na nie frontalnie, zygzakując i skacząc do najbliższych osłon. Kaemy trzymały zaskoczonego wroga w okopach i tylko nieliczne błyski sowieckiej broni odpowiadały na ostrzał. Reder z oddziałem przesuwał się wzdłuż murku na szczycie wzgórza, aż dotarł do skraju okopu. Dym powoli ustępował i dało się słyszeć wybuchy granatów z moździerza po drugiej stronie. Ziemia po wybuchach zaczęła się zwalać na głowy artylerzystów. Konarski z drugą drużyną przeszedł rowem melioracyjnym i z zarośli ostrzeliwał obrońców z flanki. Kapitan zsunął się do okopu i powoli nim ruszył, a Sawicki, Kudera, Kubicz i Dziubiński postępowali tuż za nim. Zza zakrętu wyłonił się Rosjanin z pepeszą. Reder wycelował w jego ramię i nacisnął spust dwa razy. Lufa MP-40 rozbłysła ogniem i Rosjanin padł na ziemię, trzymając się za rękę. Reder przyklęknął, chcąc przyciągnąć Sowieta do siebie i zmusić, by nakłonił swoich do poddania się, gdy znalazł się przy nim kolejny artylerzysta z bronią. Strzelił mu krótką serią w nogę, a gdy tamten upadł, uderzył w głowę kolbą karabinu. 

Ogień na chwilę przycichł. Strzelcy karabinów maszynowych zmieniali taśmy. Reder postanowił to wykorzystać i wykrzyknął wyuczoną formułkę po rosyjsku:

– Poddajcie się, jesteście otoczeni! Tu wojsko polskie, poddajcie się. 

Wtórował mu donośnie tubalnym głosem Kubicz, który przez dwa lata łagru nauczył się rosyjskiego.

– Powiedz mu, niech przekona swoich – polecił mu kapitan.

Kubicz pochylił się nad jęczącym i ściskającym za ramię artylerzystą. 

– Idź do swoich i przekaż, żeby się poddali. Jesteście otoczeni przez całą kompanię. Nie chcemy was zabijać! – Kubicz podniósł rannego i pchnął w głąb okopu.

Jeszcze chwilę trwał wznowiony ogień kaemów drużyny Konarskiego i Rosjan, a potem strzały ze strony tych drugich umilkły. Nad okopem zamachała biała szmata na lufie karabinu i dało się słyszeć pojedyncze okrzyki:

– Poddajemy się!

Polacy rozbroili i wyprowadzili z okopów artylerzystów. Młodzi gwardziści, wychudzeni i w brudnych, zniszczonych mundurach, patrzyli zdziwionym wzrokiem na polskich komandosów, nie wiedząc, co się dzieje. Dlaczego sojusznicza armia ich zaatakowała i dlaczego ci Polacy wyglądają jakoś inaczej, w innych mundurach i z orzełkami w koronie.

– Saper! – zawołał Reder.

Starszy sierżant Borowiecki z ładunkami trotylu pośpiesznie zbliżył się do haubic i zaczął umieszczać ładunki w lufach. 

Kapitan stanął na szczycie wzgórza i spojrzał w dal. Na tle szarego nieba w oddali pobłyskiwały pojedyncze smugi wystrzałów i słychać było odgłosy kanonady. Desant polskiej armii lądował na plażach Trójmiasta. Chciał wydać dyspozycje radiooperatorowi, kiedy usłyszał charakterystyczny metaliczny dźwięk. Terkotanie przybliżało się z każdą chwilą.

– Do okopów! – krzyknął do stojącego obok Konarskiego i zaczął zbiegać z góry w stronę źródła hałasu i rozłożonej tam reszty kompanii.

– Czołgi! Czołgi! – usłyszał, co tylko potwierdziło jego podejrzenia.

– Na ziemię, kryć się! – zawołał i zaczął się rozglądać za żołnierzami niosącymi długie rury pancerzownic.

– Haber, Ryś, za mną – rozkazał żołnierzom z bazookami. Kątem oka zobaczył jeszcze Kuderę zmierzającego w ich kierunku z panzerfaustem. Dobiegli do wąskiego rowu i wskoczyli do środka, gdy zza drzew na brukowanej drodze wyłoniły się dwa T-34 z czerwonymi gwiazdami na wieżyczkach, wyjąc silnikami, buchając kłębami czarnego dymu wydechów i kierując lufy 76 mm w ich stronę.

Stalowe monstra zaczęły pluć ogniem karabinów maszynowych do kompanii zajmującej pozycje u stóp wzgórza. Gąsienice z łoskotem ślizgały się na kostce i czołgi parły naprzód. Pierwszy tank błysnął z lufy i strzelił odłamkowym do Polaków leżących plackiem pod wzgórzem w zagłębieniach, pod osłonami, jakie udało im się znaleźć. Pocisk poszedł za wysoko i wybuchł dopiero po trafieniu w drzewo na zboczu, zasypując żołnierzy poniżej połamanymi gałęziami i drzazgami. Szeregowy Haber z pomocą kolegi wprowadził pocisk do rury, wycelował i strzelił do pierwszej maszyny. Pocisk jednak odbił się od pancerza T-34, nie czyniąc mu szkody. Również Ryś wystrzelił ze swojej bazooki, ale pocisk, krzesząc iskry, odbił się od wieżyczki. Drugi czołg przekręcił powoli wieżyczkę i wziął na cel rów, z którego strzelał Haber. Ten pośpiesznie załadował broń i ponownie wystrzelił w sam środek maszyny. Pocisk ze świstem grzmotnął w pancerz, spowijając przód kolosa kłębami dymu. Czołg wyjechał jednak nienaruszony z czarnej chmury. 

– Jezu – zdążył wyszeptać Haber, nim lufa czołgu rozbłysła i dwóch Polaków zniknęło w ogniu wybuchu i dymie. 

Po chwili w rowie ukazały się porozrywane, czerwone od krwi ciała żołnierzy na wpół przysypane ziemią.

W tej samej chwili Kudera strzelił z panzerfausta i pocisk uderzył pod wieżą czołgu. Siła ładunku ją oderwała, jednocześnie zapalając wnętrze. Dwójka płonących czołgistów, która przeżyła trafienie, wyskoczyła z wozu i po sekundzie została skoszona serią z MP-40 Redera. Załoga drugiego T-34 zwietrzyła niebezpieczeństwo i skierowała ogień karabinu maszynowego na Kuderę. Ten ukrył się przed pociskami w zagłębieniu za niskim ceglanym murkiem. Wieża czołgu powoli się obracała, biorąc go za cel śmiercionośnego strzału.

Szeregowy Ryś, piegowaty chłopak, który z drugą pancerzownicą leżał w dole obok Redera, pobladł jak papier, a ręce mu się trzęsły. Obok równie młody szeregowy Jachimek zasłaniał dłońmi głowę.

– Kapitanie, rozwali nas. Uciekajmy! – zawołał Ryś, przekręcając głowę w stronę kapitana.

Za nimi słychać było jęki rannych trafionych ogniem maszynowym czołgu. Sytuacja stawała się dramatyczna.

Reder przeturlał się do Rysia, wykorzystując naturalną osłonę.

– Strzelaj! Celuj w wieżę lub burtę, gdy skręci – rozkazał i poklepał chłopaka po hełmie dla dodania otuchy. Sam złapał leżący przy Jachimku sticky bomb, jak mawiali Anglicy, czyli „lepki granat”. Prowizoryczny ładunek z pokrytych tłuszczem skarpet wypełnionych materiałem wybuchowym TNT. Do niszczenia pojazdów pancernych. Podpalił lont, wyskoczył z dołu i jak wariat pobiegł wprost na stalowego potwora. Uniknął serii z karabinu maszynowego i postawiwszy stopę na kole napędowym, wspiął się na burtę. Mocnym, szybkim uderzeniem przylepił bombę do pancerza. Następnie zeskoczył na ziemię i odwrócił się, by jak najszybciej uciec przed eksplozją. Niestety, czy to z powodu zbyt krótkiego lontu, czy wadliwego wykonania, ładunek wybuchł, zanim kapitan zdążył odbiec na bezpieczną odległość. Gdy tylko zrobił pierwszy krok, usłyszał eksplozję, poczuł żar wybuchu na plecach i fala uderzeniowa zwaliła go z nóg. Poczuł piekący ból w ramieniu i jednocześnie coś uderzyło w tył stalowego hełmu, tak że pociemniało mu w oczach i padł bezwładnie na ziemię. Leżał na boku, widząc i słysząc jak przez mgłę ludzi, krzyki i wielką ognistą dziurę w zniszczonym pancerzu czołgu. Ogarnęło go przeraźliwe zimno, obrazy zaczęły blednąć, aż pochłonęły go ciemność i niebyt.

 ROZDZIAŁ II

NOWY PORZĄDEK

Gdańsk, lipiec 1945

Suchość w ustach i palący ból pleców, to pierwsze co poczuł, gdy powoli zaczęła mu wracać świadomość. Jakieś szmery i głosy niby słyszane gdzieś obok, ale jakby z oddali, przytłumione. Próbował powoli otworzyć oczy, lecz gdy oślepiło go jasne światło, musiał je z powrotem zamknąć. „No dalej, pomyślał, sprawdź, gdzie jesteś, czy to już piekło, czy może jeszcze gorsze miejsce”. Zebrał się w sobie i z trudem rozwarł powieki, walcząc z promieniami słońca bijącymi przez szybę okna nad nim. Widział jak przez mgłę. Odrapane białe ściany, lampa i łóżka w dość dużej sali. Chciał podnieść głowę i się rozejrzeć, ale straszny ból mu to uniemożliwił. Usłyszał męski głos:

– Budzi się! Siostro, budzi się! Chwała Bogu. 

Po chwili zobaczył pochylające się nad nim postaci. Biały kitel i blond loki pielęgniarki niedbale wciśnięte pod nakrycie głowy stanowiły optymistyczny widok. „Szpital, czyli żyję”, pomyślał.

Kiedy pielęgniarka patyczkiem z mokrą gazą zwilżała mu spierzchnięte wargi, druga, niższa postać wierciła się przy łóżku, nerwowo szarpiąc go za obolałe ramię, cały czas wychwalając jego powstanie z martwych.

„Pieniążek, ty gnojku, przeżyłeś”, zdążył pomyśleć Reder i znowu stracił przytomność.

Kiedy ponownie się obudził, suchość w ustach nieco zelżała, a światło już tak nie raziło. Pielęgniarka zrobiła mu zastrzyk, po którym poczuł się lepiej i zaczął trzeźwiej myśleć. Plecy paliły jak rozżarzone węgle, łeb nawalał niemiłosiernie, a lewą ręką nie mógł poruszyć. Popatrzył na nogi, na szczęście były całe. Jeszcze chwila niepewności i obaw o najważniejsze. Prawą ręką sprawdził genitalia, były nieuszkodzone, na miejscu. 

Dyskretny ruch zauważyła pielęgniarka i uśmiechnęła się.

– Wszystko w porządku, może się pan nie martwić, kapitanie – powiedziała.

Chciał coś odpowiedzieć, ale zaschnięte gardło wydało tylko dziwny odgłos.

– Proszę pić powoli. Małymi łykami – usłyszał od pielęgniarki przytykającej do jego ust kubek z wodą, której jego wysuszone ciało pragnęło jak nigdy dotąd.

Napił się i rozejrzał po sali. Kilka łóżek, na których leżeli połatani jak on polscy żołnierze. Na łóżku po prawej siedział Kuba Pieniążek z obandażowaną nogą i ucieszonymi oczami, którymi go świdrował, nie mogąc się doczekać rozmowy.

Reder znów zapadł w sen.

Następne dwa dni wypełniała szpitalna rutyna. Wizyty lekarza, pielęgniarki zmieniającej opatrunki i podającej tony leków. Od Pieniążka się dowiedział, że był nieprzytomny przez trzy dni. Wybuch poparzył mu plecy, a odłamki uderzyły w ramię i tył hełmu z taką siłą, że go wgniotły, powodując uraz głowy. Lekarz stwierdził, że to będzie cud, jeżeli pacjent w ogóle się obudzi. Widocznie opatrzność nad nim czuwała albo, jak powiedział Paszkowski leżący pod ścianą: „Złego licho nie bierze”.

Sierżant Jan Paszkowski, którego wiatr zniósł jeszcze dalej niż innych wylądował na dachu jakiejś szopy tak niefortunnie, że skręcił nogę i wybił obojczyk. Hałas usłyszał gospodarz, Stanisław Wieczorek, który z pomocą syna zabrał pechowego skoczka do chałupy i poskładał. Jan spędził dzień pod troskliwą opieką córki gospodarza, Janiny, i podejrzliwym okiem jej matki, po czym zawiadomiona przez syna jednostka przysłała po niego sanitarkę i tak razem z innymi znalazł się w prowizorycznym polskim lazarecie. Było mu wstyd, że on, doświadczony komandos, zakończył wyzwalanie ojczyzny w taki sposób. Leżał więc tylko cicho pod ścianą, odburkując czasem złośliwie na zaczepki Pieniążka.

Snajper dochodził do siebie po ranach, jakie odniósł od pocisku T-34. Niegroźna rana nogi od odłamka uziemiła go w lazarecie z innymi rannymi w operacji „Grom”. Jak zrelacjonował Rederowi, desant polskiej armii na plażach Gdańska zakończył się sukcesem i polska flaga dumnie powiewała na gdańskim ratuszu. Dzięki zlikwidowaniu stanowisk artylerii lądowanie na wybrzeżu obyło się bez walki i strat. Z Kompanii B tylko kilku chłopaków odniosło rany, a cieniem na udanym ataku kładła się tylko śmierć szeregowych na skutek wystrzału z T-34, które wyszły na tyły Polaków. Czołgi zniszczone przez Redera i Kompanię B nie były jedynymi, które Sowieci stracili. Tanki przedarły się przez barierę min położonych przez Kompanię C kapitana Kunickiego, która w rejonie Pruszcza podjęła próbę ataku na tamtejsze lotnisko i zaminowała drogę do Gdańska, na wypadek gdyby Sowieci wezwali resztki stacjonującego tam 29. Korpusu Pancernego. Rosjanom zostało tylko kilka sprawnych czołgów po tym, jak większość ruszyła na front, a pozostałe czekały na części zamienne. Dwa T-34 zniszczyli ludzie Kunickiego, dwa kompania Redera pod Górą Gradową, a cztery, które parły do walki na lotnisku na Zaspie, dotarły tam za późno, już po tym, jak lotnisko opanowali komandosi Smrokowskiego, a z plaż zjechały shermany Maczka. T-34 z Pruszcza ostatecznie się wycofały, jak inne sowieckie oddziały postawione w stan alarmu, i czekały na rozkazy swojego dowództwa równie zaskoczonego sytuacją i nagłym przybyciem polskich, czyli sojuszniczych jednostek niebędących już pod rozkazami Kremla i ogólnie uznawanych za faszystowskie. 

Wszystkie cele operacji „Grom” zostały osiągnięte. Na opanowane plaże Gdańska, Sopotu i Gdyni wyładowywano tysiące żołnierzy, czołgi, artylerię i wszelkiego rodzaju sprzęt wojskowy. Główne siły na transportowcach i najróżniejszych jednostkach czekających na redzie w eskorcie polskiej marynarki wojennej powoli podpływały do zajętego portu, by opróżnić ładownie i pokłady. Również Hel został zdobyty bez strat własnych przez batalion skoczków 1. Samodzielnej Brygady Spadochronowej, którzy wzięli do niewoli stacjonujących tam Rosjan. Baterie artylerii zdobyli komandosi, Kompanie B i D, a most na Wiśle obsadziła Kompania A. W całej operacji zginęło zaledwie kilku polskich żołnierzy, a kilkudziesięciu odniosło rany, głównie w walkach o lotniska na Zaspie i w Pruszczu, gdzie Sowieci stawili opór. Lotnisko na Zaspie zostało w polskich rękach, lecz z Pruszcza Kompania C wycofała się pod ogniem przybyłych radzieckich czołgów.

Co ważne, uniknięto eskalacji walk i dużych ofiar po stronie sowieckiej. W sumie zginęło tylko kilkunastu Rosjan, a większość wziętych do niewoli czerwonoarmistów została już po południu wypuszczona.

Gdy nastał dzień, umilkły strzelaniny i obie strony zastanawiały się, co będzie dalej. Z pokładu niszczyciela Błyskawica zszedł generał Anders w otoczeniu innych wysokich rangą dowódców i udał się na rozmowę do wojskowego dowódcy okręgu pułkownika Iwanienki. Przedstawił oficjalną wersję wydarzeń. Oznajmił, że nagły transport polskich sił z Zachodu był konieczny w obawie przed kontrofensywą armii niemieckiej, która mogła ponownie wkroczyć na ziemie polskie, o transporcie zaś władze ZSRR były powiadomione. W tym celu spreparowano kopie pism i depesz, które rząd RP w Londynie jakoby przesłał dzień wcześniej do Warszawy i Moskwy. Iwanienko, nie mając nowych wytycznych ze stolicy i w obliczu armii przewyższającej liczebnie jego zasoby, przystał na zawieszenie broni. Uzgodniono wymianę jeńców i rannych, po czym życie w Gdańsku wróciło do normalności, nie licząc ogromnej ilości sprzętu i polskiego wojska przemieszczającego się w kolumnach przez miasto na południe i zbierającego na bocznicach kolejowych. Po Iwanienkę zaś wieczorem przyjechało NKWD, lecz zanim czekiści zdążyli wejść po schodach do biura pułkownika, ten palnął sobie w łeb, wiedząc, jaki los go czeka.

Był już trzeci dzień, od kiedy przybyli do Gdańska, i wszyscy ranni w lazarecie wyczekiwali wieści o dalszym przebiegu operacji. W mieście zapanował względny spokój, Polacy z Sowietami żyli w chłodnej symbiozie pod czujnym okiem ustanowionej jeszcze przez komunistów cywilnej administracji. Wszystkich jednak nurtowało, co dzieje się w dalszej części kraju. Jak przebiegło lądowanie brygady Sosabowskiego w Warszawie. Czy w stolicy udało się już zainstalować nowy rząd. Co się działo na wschodzie, na Kresach, gdzie sytuacja była wyjątkowo skomplikowana. Wszyscy obawiali się reakcji Rosjan. Wiedzieli, że zarówno niedawno przekształcony z PKWN rząd tymczasowy Rzeczypospolitej Polskiej, jak i Służba Bezpieczeństwa licząca ponad sto tysięcy żołnierzy, działająca ramię w ramię z NKWD, nie będą chciały oddać władzy bez walki. Krążyły jakieś pogłoski i wiadomości przemycane niby to ze sztabu, ale rzetelnych informacji nikt nie miał. Ich jednostki w większości wyruszyły na południe do Warszawy i innych wyznaczonych wcześniej celów, a Reder, Pieniążek oraz inni ranni irytowali się w szpitalnych łóżkach bezczynnością i brakiem wiadomości.

Około dziewiątej rano do sali na obchód przyszedł lekarz w asyście dwóch pielęgniarek. Sześciu pacjentów podniosło się na łóżkach, poprawiając odzienie i fryzury na widok dziewcząt w białych fartuchach. Starszy, szczupły, siwiejący lekarz wojskowy Ignacy Zubrzycki we wrześniu 1939 roku był pułkownikiem rezerwy i okazało się, że stanowisko ordynatora warszawskiego szpitala będzie musiał zamienić na służbę w wojsku przez kolejne kilka lat.

Reder usłyszał chłodne:

– Dzień dobry, jak się pan czuje? – Kiedy doktor podszedł do jego łóżka. Spojrzał na zabandażowaną głowę Pawła i zapytał: – Nie kręci się panu w głowie?

– Nie, panie doktorze, wszystko w porządku – skłamał Reder. Rano prawie upadł po drodze do ubikacji, gdy podłoga zaczęła mu wirować. Postanowił jednak trzymać fason i iść w zaparte, żeby jak najszybciej opuścić szpital. – Kiedy będę mógł wrócić do służby?

Zubrzycki pochylił się i oglądał rany na plecach oraz unieruchomioną rękę, jakby nie słysząc pytania. Potem cicho powiedział do siebie:

– Dobrze, dobrze. Rany się goją, siostra zmieni panu opatrunki. Proszę siadać na łóżku, trochę chodzić i nie przemęczać chorej ręki. – Na koniec odpowiedział jednak na pytanie:– Do służby? Młody człowieku, ledwo pana poskładaliśmy. To cud, że w ogóle pan żyje i może mówić. – Tu znów spojrzał na jego głowę i przeszedł do sąsiedniego łóżka, by sprawdzić postępy w leczeniu Pieniążka. 

Blondwłosa pielęgniarka Hania zabrała się do zmiany opatrunków na głowie Pawła. Młoda dziewczyna o okrągłej, ładnej twarzy i niebieskich oczach ostrożnie zmyła krew i nałożyła nowe bandaże. Kiedy kończyła, Reder, którego męczyła szpitalna rutyna, zapytał:

– Cały dzień wypełnia pani rozkazy siwego tyrana czy macie tu jakieś rozrywki? 

– Mamy czas wolny, jeżeli o to panu chodzi. Jednak z rozrywek musi nam wystarczyć lampka wina do poduszki – odpowiedziała od niechcenia znudzonym głosem, mocując końcówkę bandaża.

– To może wybierze się pani ze mną na spacer do miasta? – Spojrzał dziewczynie w oczy.

– No chyba pan całkiem zwariował! Czy pacjent nie słyszał, co powiedział doktor Zubrzycki? – Dziewczyna się oburzyła, ale po jej oczach poznał, że się waha, jakby w pierwszej chwili zainteresowana propozycją.

Postanowił więc drążyć temat.

– Ależ słyszałem. Doktor Zubrzycki zalecił ruch, czyli spacer. Nogi przecież mam całe – odpowiedział z lekkim uśmiechem.

– Tak, spacer po korytarzu. W pańskim stanie po trzech krokach się pan przewróci – powiedziała, zbierając opatrunki.

– Właśnie! Przewrócę się i kto mi pomoże? Przydałaby się wtedy pomoc wykwalifikowanej pielęgniarki. 

– Może lepiej poprosić kolegów – zaśmiała się, wskazując ręką na salę.

– Jak? Przecież każdy ma nogi poharatane albo w ogóle do niczego się nie nadaje. – Machnął ręką w stronę kaprala Staszka Wieleckiego z Brygady Spadochronowej, który z raną postrzałową brzucha jęczał cicho na łóżku w rogu.

Dziewczyna rozejrzała się i zamilkła, zdając sobie sprawę, że Reder ma rację, ale nie chcąc tego przyznać. Wreszcie rzuciła.

– Proszę nie żartować, nawet nie znamy miasta. Jeszcze zabłądzimy i dopiero będzie ambaras. – Dziewczynę z podwileńskiej wsi ogromne obce miasto naprawdę napawało lękiem.

– Tu jest pani w błędzie, znam tutaj każdy kąt. Pochodzę z majątku pod Gdańskiem – ripostował Paweł. Gdy tylko to powiedział, zrozumiał, jak to zabrzmiało i że popełnił gafę.

– No dobrze, skoro panicz prosi, nie można odmawiać – zaśmiała się blondynka, której ciekawość jednak zwyciężyła. – Ale wezmę ze sobą koleżankę. Właściwie i tak chciałyśmy się wybrać do miasta, tylko obawiałyśmy się iść same. Z panem będzie bezpieczniej. Proszę być przed wejściem o szesnastej, wtedy kończymy zmianę.

– To jesteśmy umówieni – odpowiedział Paweł, a pielęgniarka się oddaliła. 

Obchód się skończył i w sali zapadła cisza przerywana tylko postękiwaniami Wieleckiego i bzyczeniem dużej muchy, która raz po raz siadała na wszystkich pacjentach. Dzięki refleksowi Kuby bzyczenie umilkło po chwili, lecz Wielecki jęczał jeszcze głośniej. Rosłe, wąsate chłopisko, około trzydziestoletni plutonowy Władysław Karski, komandos Smrokowskiego, przekręcił się na brzuch i nakrył głowę poduszką, nie mogąc dłużej tego znieść. Dostał postrzał w nogę i stracił dwa palce dłoni, jednak słuchając Wieleckiego, wiedział, że miał fart tamtej nocy.

Wszyscy na sali przywykli już do jęków umierających towarzyszy, widoku krwawiących ran, wypadających wnętrzności, kikutów kończyn i smrodu gnijącego ciała. To była frontowa codzienność. Zwyczajna jak przed wojną gazeciarz, który okrzykami budził cię rano, czy deszcz, który zaczynał padać, gdy włożyłeś odświętne ubranie. Pewna niedogodność, którą akceptowano i przechodzono nad nią do porządku dziennego. Nie była to znieczulica czy wrodzony brak współczucia, tylko coś w rodzaju szczepionki, którą aplikowano wszystkim żołnierzom podczas pierwszej bitwy i krwawej jatki. Jednak każdy z nich czuł, że teraz coś się zmieniło. To unoszące się w powietrzu poczucie wyczekiwanego końca, o który walczyli i za który umierali przez ostatnie sześć lat. Świadomość bliskości domu, rodzin i marzenie o normalności, które towarzyszyły im od momentu dotknięcia polskiej ziemi, były tak ulotne, że bali się nawet o tym mówić, by jednym słowem nie rozwiać nadziei. Dlatego po raz pierwszy od dawna odczuwali niepokój. Strach przed śmiercią, pragnienie, by nie zginąć teraz, gdy ich marzenie jest na wyciągnięcie ręki. 

Paweł czuł, że musi się stąd wyrwać choćby na chwilę. Zapomnieć. 

Życie sześciu nieszczęśników toczyło się znów nudnym torem szpitalnej rutyny. Pieniążek wyciągnął swój karabin snajperski Kar98, który trzymał pod łóżkiem, i zaczął czyścić. Nie dał sobie odebrać swojego skarbu, nawet gdy nieśli go do ambulansu: „Po moim trupie”, powiedział, szarpiąc się z sanitariuszem. Jan wyciągnął notes i szkicował coś, co utkwiło mu w pamięci. Młody szeregowy Andrzej Kośnik pisał list do bliskich, a Karski chrapał już w najlepsze obok Wieleckiego, który po kolejnej dawce morfiny się wyciszył.

Reder również chciał się zdrzemnąć, lecz hałas na korytarzu sprawił, że uniósł się na łóżku.

– Ja tylko na chwilę – wołał już w drzwiach sali do biegnącej za nim pielęgniarki szczupły żołnierz w berecie i z odznaką atakującego z nieba orła na mundurze. 

– Co pan robi?! Tutaj nie wolno. Nie ma odwiedzin. Doktor zabrania! – krzyczała pielęgniarka.

– Ja tylko na chwilę – powtórzył chłopak. – Po co ten alarm? Zajrzę do kolegi i już mnie nie ma. – Wpadł jak burza do pomieszczenia i skierował się do łóżka Wieleckiego. 

Pielęgniarka z nadąsaną miną stała ostentacyjnie w progu.

– Cześć, stary, jak się masz? – rzucił przybysz do Staszka. 

Ten nie odpowiadał.

– Dostał przed chwilą morfinę i śpi. Raczej nie pogadacie – poinformował Paszkowski.

– Cholerka – zmartwił się spadochroniarz. – Jak on się czuje?

– Niedobrze. Ciągle na morfinie, ale lekarz mówi, że najgorsze ma już za sobą, więc może kostucha go jeszcze nie weźmie.

– Cholerka – powtórzył gość. – Przekażcie, że byłem i że chłopaki z brygady przesyłają pozdrowienia. – Popatrzył na paczkę i gazety, które trzymał w ręku.

– Weźcie to. – Podał je Paszkowskiemu. – Słodycze i świeża prasa. Muszę już lecieć, bo major mnie zamorduje. Na dole czeka jeep. Zabrałem się po drodze do waszego sztabu z rozkazami, ale jeszcze dziś wracamy do Warszawy.

– Hola, hola, kolego, poczekaj! – odezwał się Władek Karski, przekręcając się na plecy. – Przyjechałeś z Warszawy? Opowiadaj, co tam się dzieje, bo my tu wieści jak kania dżdżu wyczekujemy. Sowiety wszystkie radia w okolicy zarekwirowali, a ze sztabu nikt się nie pofatygował. Gadaj, co wiesz. – Wąsacz się ożywił.

– Nie bój, nie bój. Spadochronowa wszystko za was załatwiła – zaśmiał się chudzielec. – Po wylądowaniu wzięliśmy wszystkie urzędy z marszu. Akowcy się sprawili, a ubecja i Sowiety byli tak zaskoczeni, że nawet nie mrugnęli. Trochę ich przetrzepaliśmy i wyciągnęliśmy tego sukinsyna Bieruta z Belwederu w piżamie…

– Co znaczy wszystko? Co?– chciał dopytać Władek, ale tamten już od drzwi rzucił: „Serwus”,cmoknął pielęgniarkę w policzek i tyle go widzieli.

– Wariat. – Dziewczyna otarła policzek i również zniknęła w głębi korytarza.

– Czytaj – rzucił Władek do Jana, który już szeleścił gazetami, i wszyscy zamienili się w słuch.

Paszkowski rozłożył gazetę. Chwilę wodził oczami po nagłówkach, wreszcie zaczął:

– „Kurier Warszawski”…

– To wczorajsza – nie wytrzymał Kuba.

– Nie przerywaj! – zirytował się wąsacz.

– Dzisiaj w godzinach porannych do stolicy na pokładzie samolotu z Londynu przybył premier rządu RP Stanisław Mikołajczyk. Premierowi towarzyszą członkowie gabinetu i Wódz Naczelny polskich sił zbrojnych Kazimierz Sosnkowski. Po wygłoszeniu odezwy do narodu premier udał się na spotkanie z internowanymi władzami PKWN i KRN. – Paszkowski przerwał i pokazał wszystkim duże zdjęcie przemawiającego Mikołajczyka na tle tłumów.

– Czytaj dalej – polecił Karski.

– Jak zapewniły władze wojskowe Armii Krajowej, internowani Bolesław Bierut, Edward Osóbka-Morawski, Michał Rola-Żymierski, Andrzej Witos, Wanda Wasilewska, Wincenty Rzymowski i Stanisław Radkiewicz są bezpieczni i czują się dobrze. – Tu Jan zrobił pauzę i przeszedł do kolejnego nagłówka. – Po zajściach sprzed dwóch dni na cmentarzu Powązkowskim odbędzie się uroczysty pogrzeb poległych żołnierzy i mieszkańców Warszawy. W uroczystościach obecność zapowiedziały nowe władze cywilne i wojskowe… – Jan zawiesił głos.

– To jednak ubecja mrugnęła – Władek nawiązał do słów chudego spadochroniarza. – Piszą, ilu będą chować i kogo? Naszych czy czerwonych? – Popatrzył na Jana.

– Nie, nie podają szczegółów – odparł Paszkowski. Spojrzał na dół strony i powiedział:– To ciekawe, słuchajcie. – Zrobił pauzę w celu podsycenia zainteresowania słuchaczy. – We wczesnych godzinach porannych Milicja Obywatelska znalazła wisielca przy moście Poniatowskiego. Zwłoki wisiały na sznurze zaczepionym na latarni. Tożsamość denata, jak i motyw zabójstwa nie są znane. Milicja nie komentuje. Nieoficjalne źródła podają, że denatem może być Roman Romkowski, podpułkownik w Resorcie Bezpieczeństwa Publicznego. 

– Kto? Kto? Powtórz – poprosił Andrzej, który przerwał pisanie listu.

– Niejaki podpułkownik Roman Romkowski – powiedział powoli Jan i wszyscy popatrzyli na Andrzeja, młodego akowca, który trafił do Fürstenberga w ostatnim transporcie z Polski.

– Ten skurwiel prowadził przesłuchania kumpli z mojego oddziału zatrzymanych przez bezpiekę. Pamiętam nazwisko, bo ci, którym udało się wyjść, mówili o nim, że jest gorszy od gestapo. Z jego łap mało kto się wydostał – wyjaśnił Andrzej.

– Przecież mieliście siedzieć cicho i nie ujawniać się przed Sowietami – wtrącił się Paweł.

– Tak było, ale czasem po kogoś przychodzili, jak złapali czyjegoś brata z leśnych albo szpicel był… – Chłopak zawiesił głos.

Chcąc poprawić mu humor, Jan sięgnął po drugą gazetę.

– „Dziennik Głos Ludu” – przeczytał uroczyście.

– Kolego, tego komunistycznego ścierwa to mi tu proszę nie czytać – oburzył się wąsacz.

– Coś ty taki nerwowy? Zobaczmy, co towarzysze piszą o nowej Polsce – stwierdził Jan.

– Jakiej Polsce? Na razie to Gdańsk, Warszawa i może kilkanaście miejscowości od czerwonej zarazy uwolnione, a co z resztą? Co na wschodzie, który Sowiety sobie przywłaszczyli? Tu też nie jest bezpiecznie. Pewnie Stalin już dywizje z frontu ściąga na nas. Od czasu, gdy w Niemczech nastąpił przewrót i nowy rząd Canarisa podpisał kapitulację oraz pokój z zachodnimi aliantami i z Polską, Rosjanie walczą z Niemcami samotnie. Ale nadal to oni są w ofensywie. Czołgów wystarczy im i na fryców i na nas – irytował się Karski.

Jan odpowiedział spokojnie:

– Od czegoś trzeba zacząć. Rząd w Warszawie już jest, to najważniejsze. Sowiety dywizji z frontu tak szybko nie ściągną mają tam co robić od ostatniego szwabskiego kontruderzenia.

– Gadaj zdrów. – Wąsacz machnął ręką i położył się na łóżku.

– „Dziennik Głos Ludu” – kontynuował Jan.– Na skutek antypolskiej prowokacji przeprowadzonej przez reakcyjne podziemie i profaszystowskie ugrupowania dawnych sanacyjnych polityków z Londynu życie stolicy zostało zakłócone. Faszyści znów wyciągają zachłanne szpony po naszą ludową ojczyznę. Robotnicy, chłopi i ludzie pracy przystąpili do walki z faszystowskimi bojówkami. Precz z rządem sanacyjnych ciemięzców!

– Człowieku, daj to! Jak Boga kocham, nie wytrzymam. – Karski wyrwał gazetę z rąk Paszkowskiemu. – Idę do klopa, tam wykorzystam to komunistyczne pisemko – rzucił i zniknął w korytarzu. 

Kuba i Andrzej parsknęli śmiechem, a Jan dalej wertował „Kuriera Warszawskiego” w poszukiwaniu ważnych informacji. 

Paweł wiedział, że to dopiero początek walki o wolną Polskę. Nie zmienią tego dobre czy złe wiadomości. Śmiertelna gra się rozpoczęła. Postanowił wrócić do przerwanej drzemki i nabrać sił przed wyprawą do miasta. Ułożył się wygodnie, jeszcze przez chwilę słuchając dywagacji młodych o ostatnich wydarzeniach, po czym zasnął.

***

Kilka godzin później wygalantowany czekał przed lazaretem na dziewczyny. Z jedną sprawną ręką ciężko było włożyć mundur na poparzone plecy, ale z pomocą Pieniążka jakoś się udało. Bluzę i koszulę musiał pożyczyć od Jana, bo jego były podziurawione i nadpalone, a nowego munduru jeszcze mu nie dali. Szarża niższa, ale co robić. Bolało jak diabli przy każdym ruchu, wiedział jednak, że musi jak najszybciej nabrać sprawności, by wrócić do jednostki. Kuba załatwił nawet jakąś wodę kolońską, śmiejąc się, że „jak randka to randka”.

Zjawiły się po chwili. Blondwłosa Hania w jasnym krótkim płaszczyku i niższa, mniej atrakcyjna, korpulentna brunetka ubrana w ciemne palto i chustę na głowie. Paweł widział ją, jak pomagała w szpitalu.

Hania po ciężkim dyżurze padała z nóg, ale podobnie jak Paweł chciała się uwolnić na trochę od jęków pacjentów, krwawiących ran, opatrywanych kikutów i szpitalnych zapachów.

– Serwus – powiedziała wesoło Hania.

– Serwus – odpowiedział Paweł, szarmancko całując damy w rękę jak na oficera przystało.

– Bronka Janowska, a to kapitan Paweł Reder – Hania ich sobie przedstawiła.

– To co? Zapraszam panie na wycieczkę po Gdańsku. –Paweł ujął dziewczyny pod ręce. 

– Tylko musimy szybko wrócić, bo powinnam się przespać przed poranną zmianą – oznajmiła Hania.

– Pojedziemy tramwajem, więc nie powinniśmy zmitrężyć czasu – uspokoił Paweł.

Na szczęście tramwaje kursowały jak przed wojną. Wprawdzie kilka składów Sowieci wywieźli do ZSRR, ale większość taboru została na miejscu.

Ruszyli zieloną aleją w stronę przystanku. Czekali około trzydziestu minut, po czym rozsiedli się wygodnie na ławkach i poddali kołysaniu i potrząsaniu tramwaju. Życie zdawało się toczyć normalnie. W wagonie była młodzież, kobiety z torbami wypełnionymi burakami i marchwią, urzędnicy i robotnicy wracający z pracy do domu. Wszyscy jacyś przygaszeni, zgarbieni pod brzemieniem wojennych lat i ciężarem codziennych trosk. Tylko język inny niż kiedyś. Inaczej niż w przedwojennym Gdańsku słychać było jedynie polską mowę.

– Jak panie trafiły do pracy w szpitalu? – zapytał Paweł, chcąc zagaić rozmowę. Dotąd zamienili tylko kilka grzecznościowych zdań i chciał się czegoś o dziewczynach dowiedzieć. 

– Mnie razem z rodziną Sowieci w 1939 roku wywieźli do Archangielska – zaczęła Hania. – Tak jak staliśmy, z tobołkami pod pachą, w bydlęcych wagonach. Szesnastoletnią dziewczynkę – zaśmiała się. Zniszczona wojenną tułaczką wyglądała dojrzale, na więcej lat, niż miała.– Tam, wiadomo, ojciec i brat drzewo rąbali, a mnie dali do pracy w kuchni. Udawało się coś przemycić do baraku. Dzięki temu nie pomarliśmy z głodu i chorób jak inni, przetrwaliśmy. Później mieliśmy szczęście i trafiliśmy do armii Andersa. On, dobry człowiek, całe rodziny zabrał, nie tylko mężczyzn do broni. Ojciec, ranny we Włoszech, został w Fürstenbergu, w sztabie pracuje, matka z nim. Brat w artylerii już w Polsce. Taka to moja historia. –Hania się uśmiechnęła. 

Dziewczyna była otwarta, prostolinijna i biła od niej serdeczność, która niczym promienie słońca działała na rozmówcę.

Koleżanka stanowiła jej przeciwieństwo. Małomówna, zamknięta w sobie, spoglądała pustym wzrokiem przez okno tramwaju. Paweł, chcąc ją ośmielić, zapytał:

– A pani jakie skrywa tajemnice? 

Hania spojrzała na niego znacząco, było już jednak za późno. Bronka rozpoczęła opowieść:

– Gdy wybuchła wojna, mieszkaliśmy w Warszawie. To znaczy ja, mama, tata i babcia. Mama wysłała mnie rano do sklepu. Mówi: Idź po mąkę, drożdże, mleko, konfitury, kup, co dostaniesz, trzeba zapasy porobić. To poszłam i jeszcze Jadźkę, koleżankę z przeciwka, zabrałam ze sobą. Wracałyśmy z pełnymi siatkami, pogoda była piękna, ciepło i słonecznie. Ja dumna, że sprawunki zrobiłam. Mama pochwali, pogłaszcze po włosach, kiedy wrócę, jak to miała w zwyczaju. Wtedy nadleciały samoloty, zaczęły spadać bomby. Wszędzie huk, ogień, podmuch cisnął mnie na mur. To była chwila, może minuta, wybuchy ucichły. Otworzyłam oczy, a wszędzie płomienie, gryzący czarny dym, krzyki ludzi, zakrwawione ciała. Jadzia leżała nieopodal z otwartymi oczami i czerwoną kałużą pod głową. Miała taki spokojny wyraz twarzy. Pobiegłam z płaczem do domu, ale domu nie było. W miejscu, gdzie stała nasza kamienica, były płonące gruzy. Siedziałam tam i patrzyłam, nie mogąc się ruszyć, jak we śnie. Ludzie gasili ogień, próbowali cegły przekładać, wynosić rannych. Ale były tylko ciała, trupy, nikt nie przeżył. Później u ciotki mieszkałam, aż na roboty do Rzeszy wywieźli. Jak wojna się skończyła, trafiłam do Fürstenbergu. – Tu zrobiła pauzę, zamyśliła się i po chwili dokończyła:– Pomyślałam, że skoro Pan Bóg mnie uchronił i zostawił na tej podłej ziemi, to zrobię coś sensownego, pomogę innym. – W jej głosie pobrzmiewał sarkazm zabarwiony goryczą. 

Spojrzała na Pawła zuchwale, jakby pytając wzrokiem, czy potrzebuje dalszych wyznań. Zdał sobie sprawę, że dziewczyna woli raczej tłumić w sobie natłok uczuć i emocji, które trawiły ją od wewnątrz, niż żeby ktoś ją pocieszał frazesami. 

Zapadła krępująca cisza przerywana stukotem kół tramwaju i szmerem rozmów pasażerów. Hania postanowiła ratować sytuację i pytała Redera o mijane ulice, budynki, niby ciekawa miasta, a naprawdę pragnąc odgonić tragiczne wspomnienia Bronki. 

Wkrótce tramwaj znalazł się na głównej arterii przed efektownym dworcem. Nowoczesny, wybudowany z czerwonej cegły w 1903 roku w stylu tzw. gdańskiego renesansu, z przeszkloną halą zwaną budynkiem powitalnym i wieżą zegarową, był chlubą miasta i mógł z powodzeniem konkurować ze swoimi odpowiednikami w Londynie czy Paryżu. 

Panowały tu nieopisany ruch i rozgardiasz. Wozy konne mieszały się z trąbiącymi automobilami i ciężarówkami wyładowanymi towarami do tutejszych sklepów, jak i wojskowymi z czerwonoarmistami podążającymi na zachód.

Reder dał znak, że tutaj wysiadają. Mogli jechać dalej, ale Paweł chciał się przejść spod dworca i pokazać dziewczynom zabytkową katownię. Miejsce straceń średniowiecznych rzezimieszków. Szli chodnikiem, rozmawiając, kiedy do idącej daleko przed nimi kobiety podbiegł młody mężczyzna, który szarpiąc i kopiąc, zepchnął ją z chodnika, po czym splunął i zniknął za rogiem. Hania z Bronką podbiegły do niej i chciały pomóc jej wstać, gdy przechodząca obok nich inna tęga gdańszczanka z siatkami w rękach przystanęła i powiedziała do Hani:

– Pani zostawi, to Niemra. To dlatego, że Niemcy Żydom zabraniali po chodnikach chodzić. Teraz zaznają sprawiedliwości – mówiła głośno, tak by również Niemka słyszała, po czym dodała: – Kuzynka z Warszawy opowiadała mi, co te czarcie pomioty z Żydami robili. Słów brak. Zostaw, pani, zostaw. – Wręcz siłą odciągnęła za ramiona dziewczyny od klęczącej kobiety. 

Poszli dalej, starając się zapomnieć o przykrym incydencie. Podziwiając katownię, weszli w zabytkową bramę i znaleźli się między kamienicami starego miasta, serca Gdańska. Spacerowali Długim Targiem, przed wojną zwanym Langemarkt, pośród tłumów spieszących się ludzi, którzy z paczkami w rękach wchodzili do sklepów i wychodzili z nich albo oglądali wystawy. Nadproża kamienic zlewały się z niezliczoną ilością straganów, sklepików, kawiarni i knajp. Ten cały zgiełk zrobił wrażenie na dziewczętach, przy czym większe na Hani pochodzącej z małego miasteczka. Reder również rozglądał się z zaciekawieniem, na nowo zauroczony miastem, którego nie widział tak długo. Zauważył zmiany. Kiedyś większość szyldów była po niemiecku, teraz zastąpiły je polskie nazwy sklepów, restauracji i tylko gdzieniegdzie widać było stare niemieckie tablice pośpiesznie zamalowane farbą przez nowego gospodarza. Widział też ślady wojny w postaci powybijanych witryn i pustych, ograbionych sklepów meblowych, bogatych przedwojennych domów towarowych czy wielkiego salonu Fiata. Teraz budynki te raziły czernią pustych wnętrz bądź pozabijanymi deskami witrynami czekały na nowych właścicieli.

Gwar miasta i normalność, której właśnie kosztowali, rozpromieniła ich twarze i nawet Bronka zdawała się mniej naburmuszona. Hania podbiegła do małego straganu, gdzie pulchna kobieta w niebieskiej sukni sprzedawała kanapki.

Wykorzystując moment, że zostali sami, Bronka odezwała się do Pawła:

– Przepraszam za moje zachowanie. Pan chciał być uprzejmy, a ja…

Lecz Paweł jej przerwał:

– Nie ma o czym mówić. Zapomnijmy o tym. Cieszmy się dniem, bo nie wiadomo, co nas czeka jutro.

Hania wróciła z trzema kanapkami.

– Proszę, dla pana, dla ciebie i dla mnie. Z serem. – Wręczyła im zakupy. – Nie wiem jak wy, ale ja jestem po dyżurze głodna jak wilk. – Po czym uśmiechnęła się szeroko, wgryzając się w kanapkę.

– To może krótki spacer, a potem zaproszę panie na obiad – zaproponował Reder.

– Tak, bardzo chętnie, ale najpierw lody. Marzę o lodach – odparła Hania, znów się śmiejąc. 

Ten uśmiech już zaczynał działać na Pawła. Pomyślał, że wygląda z nim pięknie, tak niewinnie i uroczo.

– Panią to chyba lepiej ubierać, niż karmić – zażartował.

– A co, źle wyglądam? – oburzyła się, nie rozumiejąc żartu. – To mój najlepszy płaszcz i jedyny – dodała, figlarnie odrzucając blond loki i obracając się niczym modelka na wybiegu. 

Co oczywiście nie umknęło uwagi kapitana.

Towarzystwo udało się Długim Targiem nad brzeg Motławy, podziwiając ratusz i Dwór Artusa. Po drugiej stronie rzeki stały statki i barki wypełnione ziarnem, a za zabytkowym żurawiem, jak przed wojną, handlowano rybami. Następnie zjedli dość dobry, drogi obiad w jednej z tamtejszych restauracji, pozwalając sobie nawet na odrobinę alkoholu. Gospodyni zapraszała ich na mającą się odbyć jutro egzekucję strażników z obozu Stutthof. Całe miasto o tym mówiło, a wszędzie wisiały plakaty reklamujące ten upiorny spektakl niczym najnowszy film z Eugeniuszem Bodo. Do Gdańska ściągnęły z okolicznych miejscowości tłumy byłych więźniów, rodzin pomordowanych, jak i zwykłych żądnych krwi gapiów. Jak powiedział im jeden z urzędników ratusza, który siedział z nimi przy stole, spodziewano się, że egzekucję obejrzy blisko dwieście tysięcy ludzi. W knajpie Reder zwrócił uwagę na trzech czerwonoarmistów, którzy bacznie im się przyglądali przez dłuższy czas, a po ich wyjściu, ruszyli za nimi. Jednak wkrótce zniknęli mu z oczu, pomyślał więc, że to nic takiego, może po prostu, pijąc, gapili się na blondynkę Hanię. Po mieście kręciło się wielu wojskowych w sowieckich i polskich mundurach. Postanowili wrócić inną drogą do dworca i stamtąd pojechać tramwajem do szpitala. Paweł przyjął to z ulgą, gdyż osłabiony już ledwo stał na nogach, a plecy paliły go żywym ogniem. Oczywiście nie mógł się przyznać przed dziewczynami, że przecenił swoje siły.

Już zmierzchało, nieliczne latarnie rzucały słabe światło na ulicę. Kiedy szli mniej uczęszczanymi uliczkami, wzrok Redera raz po raz wychwytywał dziwne cienie przemykające w pośpiechu niczym przylepione do murów kamienic czy żywopłotów, niemal zlewające się z otoczeniem. Kiedy przyjrzał się uważnie, rozpoznał sylwetki kobiet, które w szarych, ciemnych zbyt dużych ubraniach, z chustami na głowach zakrywającymi nie tylko włosy, ale prawie całą twarz, przemieszczały się w pośpiechu.

Kiedy powiedział dziewczynom o tym zagadkowym zjawisku, odezwała się Bronka:

– Opowiadała mi miejscowa kobieta, która przynosi warzywa i pomaga w kuchni szpitalnej, że kiedy przyszli Ruskie, to był istny koniec świata. Te Azjaty, jak oni kobiety wyciągali, o matko jedyna! To ich jasyr, zdobycz wojenna, a czasem nie patrzyli nawet, Niemka czy Polka. Kobiety tak się broniły przed nieszczęściem, że się postarzały, jak mogły, sadzą i popiołem twarze i włosy czerniły. Wkładały kilka warstw za dużych ubrań, by kształty zakryć, jak musiały do miasta iść, i przemykały, żeby uniknąć wzroku Ruskich. Teraz już podobno tutaj względny spokój, gwałty ustały, ale w kobietach strach pozostał i dalej te praktyki stosują.

– Zwierzęta, bydlaki – rzuciła rozzłoszczona Hania.

Nie miała jednak czasu dalej złorzeczyć, umilkła w momencie, kiedy zza rogu wyszło trzech radzieckich żołnierzy i zagrodziło im drogę.

Rosjanie w brudnych, zniszczonych mundurach stali przed nimi. Zwierzchnota tak zwana bardziej podobna do ludzi była niźli pierwsza frontowa fala, którą opisywano jako dzicz.

Reder poznał ich od razu. To oni przypatrywali im się w knajpie nad Motławą. Na przedzie stał rosły Rosjanin o kwadratowej twarzy i krzaczastych zrośniętych brwiach nadających mu osobliwy wygląd. Za nim stało dwóch niższych sołdatów, a rysy jednego z nich nawet w lekkim półmroku zdradzały azjatyckie pochodzenie; patrzył jakby bezosobowo skośnymi oczami. 

– Ur, ur – mruknął krzaczasty, podchodząc bliżej.

– Chcą nasze zegarki – pośpiesznie wytłumaczyła Rederowi Hania, która za Uralem nauczyła się zarówno rosyjskiego, jak i sowieckich obyczajów.

– Już im daję – rzucił sarkastycznie pod nosem Paweł. Odwrócił się na sekundę do Hani i szepnął: – Jak się zacznie, uciekajcie. – Potem zrobił krok naprzód, jednocześnie kładąc dłoń na kaburze, i odpiął ją ostentacyjnie, dając Ruskim do zrozumienia, że łatwo nie będzie. Znał takich typków i wiedział, że gdy okaże słabość, na zegarkach się nie skończy.

– U nas niet uhr – odpowiedział zdecydowanie mieszaniną niemieckiego i rosyjskiego. 

Dziewczyny schowały się za nim.

– Ty, Polak, nie bądź durak. My tiebia ubijem i wozmiom, czto nasze – pogroził mieszaniną rosyjskiego i polskiego Rosjanin tubalnym głosem.

– Spróbuj, a matki więcej nie zobaczysz. Jak mi się uda, to jeszcze i tych dwóch zabiję – warknął Paweł tamtemu w twarz. Jakże żałował, że ma tylko jedną sprawną rękę!