W krainie pogodnej rezygnacji - Anka Tomczyk - ebook

W krainie pogodnej rezygnacji ebook

Anka Tomczyk

4,0

Opis

Pola jest po trzydziestce. Od kilku lat pracuje w Sztokholmie, wiodąc tam ustabilizowane i nieco nudne życie singielki. Niespodziewana wiadomość o śmierci ojca zmusza ją do powrotu na rodzinną wieś. Kiedy wydaje się, że po latach emigracji, kobieta już na stałe zatrzyma się w Polsce, ledwie co odnaleziony spokój burzą niepokojące listy, które przychodząc pod jej adres, ponownie wywracają całe jej życie do góry nogami. Czy Poli uda się pokonać kolejne przeciwności losu i odnaleźć szczęście?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 168

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Zonique

Dobrze spędzony czas

Na początku myślałam, że książka jest o tulipanie … i to z Norwegii … a taki grasuje po południu Polski ;)
00

Popularność




Anka Tomczyk

W krainie pogodnej rezygnacji

Projektant okładkiAnka Tomczyk

Ilustracja na okładceNatalie Bond, pexels.com

© Anka Tomczyk, 2023

© Anka Tomczyk, projekt okładki, 2023

Pola jest po trzydziestce. Od kilku lat pracuje w Sztokholmie, wiodąc tam ustabilizowane i nieco nudne życie singielki. Niespodziewana wiadomość o śmierci ojca zmusza ją do powrotu na rodzinną wieś. Kiedy wydaje się, że po latach emigracji, kobieta już na stałe zatrzyma się w Polsce, ledwie co odnaleziony spokój burzą niepokojące listy, które przychodząc pod jej adres, ponownie wywracają całe jej życie do góry nogami. Czy Poli uda się pokonać kolejne przeciwności losu i odnaleźć szczęście?

ISBN 978-83-8351-668-4

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Powrót

(…) Life could be easy but now you’re a walking sorrow (…)[1]

Cavegirl, Rebeka

1

Karta kredytowa, która należała do wysokiego blondyna z idealnie przystrzyżoną i wymodelowaną bródką, po dwóch nieudanych próbach została wreszcie zaakceptowana przez terminal płatniczy, a oddychający z ulgą klient z uśmiechem na swej zadbanej twarzy, mruknął w moją stronę szybkie:

— Takk, hej då.[2]

Chwilę później, otworzywszy przeszklone drzwi, wyszedł na ulicę Hornsgatan, dołączył do maszerującego nią tłumu i znikł z mojego pola widzenia.

Czas drugiego śniadania dobiegał końca, a wnętrze niewielkiego lokalu, w którym serwowałam zgniłozielone koktajle i pseudozdrowe przekąski, świeciło pustkami.

Nareszcie chwila spokoju — pomyślałam, spoglądając przez okno na skąpane w jasnym słońcu drzewka miłorzębu, które posadzone wzdłuż całej tej ruchliwej ulicy, miały nie tylko cieszyć oczy przechodniów, ale przede wszystkim poprawiać jakość zanieczyszczonego powietrza w stolicy Szwecji. Czy spełniały tę drugą rolę, nie jestem pewna. Jednakże, zarówno wiosenna zieleń, jak i typowa dla jesieni żółć liści tych drzew, dodawała eleganckiego sznytu miejskiej arterii.

Lekki wiatr za oknem poruszał małymi, zielonymi listkami ginko biloba, a idąca chodnikiem grupka roześmianych blondwłosych dziewczyn zajadała właśnie włoskie lody. Idący za nimi w odległości kilku metrów, dwaj ciemnoskórzy imigranci z wyraźnym zadowoleniem podziwiali kołyszące się w kolorowych spódnicach, kobiece biodra. Po piętach deptała im zakochana para, trzymających się za rączki, siwowłosych staruszków, obok których śmignął na rowerze, wysportowany trzydziestolatek. Niemal w takim samym tempie co on, wielkie kroki na swoich 12-centymetrowych szpilach, stawiała też ubrana w ultraobcisłą spódnicę i białą koszulę, pracownica któregoś z pobliskich biurowców.

Uliczny teatrzyk trwał w najlepsze. Każdy z przechodniów odgrywał swą rolę najlepiej jak potrafił. Mimo to, jako widz tego przedstawienia, po kilku minutach bezmyślnego gapienia się na maszerujących ludzi, spuściłam wzrok w dół. Dopiero wtedy zauważyłam migającą u dołu ekranu mojego telefonu, zieloną diodę.

Nieodebrane połączenie od mamy? — zdziwiłam się, odblokowując ekran.

Telefon z domu o tej porze mógł oznaczać albo jakąś pilną sprawę urzędową, albo kłopoty. Mama rzadko dzwoniła bez powodu, a kiedy chciała pogadać lub zwyczajnie zapytać co u mnie słychać, ikonkę zielonej słuchawki naciskała dopiero wieczorem. Sprawa w której dzwoniła przed południem musiała należeć do tych z gatunku niecierpiących zwłoki.

Tak też było i w tym przypadku.

Kiedy do niej oddzwoniłam, odebrała po dwóch sygnałach.

— Czy coś się sta…? — chciałam zapytać, ale nie zdążyłam.

Mama, nie czekając nawet na moje pytanie, mocno zmienionym zduszonym głosem, bez żadnych wstępów oznajmiła, że ojciec miał rano zawał i zmarł.

W tamtym momencie, ułożona w kolorowe kwadraty, posadzka koktajbaru, na której stałam, osunęła się spod moich nóg, a otwierająca się przede mną głęboka otchłań bezbrzeżnej pustki, zaczęła wciągać mnie w swoje ciemne czeluści.

Śmierć ojca była dla mnie szokiem. Od lat żyłam bowiem w przekonaniu, że umrzeć może każdy, ale nie on. Człowiek, który dużo spacerował, potrafił przejechać na rowerze 50 km bez zadyszki, zdrowo się odżywiał, pił ogromne ilości wody, a na głowie nie miał nawet siwego włosa, musi być nieśmiertelny. Musiał co najmniej dożyć dziewięćdziesiątki. Może nawet setki.

Musiał żyć.

A jednak… Ojciec tak, jak wszyscy inni, okazał się zwykłym śmiertelnikiem, który w wieku 62 lat w nagły sposób pożegnał się z doczesnym światem.

2

Jeszcze tego samego dnia zabukowałam bilet do Warszawy, w pracy wzięłam 2 tygodnie bezpłatnego urlopu, pożegnałam moją szefową Ebbę i pospiesznie spakowana, następnego ranka wyleciałam z lotniska Sztokholm-Skavsta w kierunku Polski.

Od trzech lat mieszkałam w tym samym mieszkaniu w stolicy Szwecji. Od trzech lat pracowałam w tym samym koktajbarze jako kelnerka i od trzech lat do rodzinnego kraju przylatywałam jedynie na święta. O powrocie do domu jeszcze nie myślałam. Może nawet nie zamierzałam w ogóle tego robić. Do Sztokholmu zdążyłam się już przyzwyczaić na tyle mocno, że czułam się tam jak dobrze ukorzeniony, choć przesadzony niedawno krzew.

Sztokholm był dla mnie taką spokojną przystanią. Oazą, do której nie zdążyłam się jeszcze zbyt mocno przywiązać, ale też wobec której nie odczuwałam żadnej większej niechęci. Nic specjalnego mnie tam wprawdzie nie trzymało, ale też nic konkretnego nie wyganiało mnie z tego miasta.

Praca jak praca. Miasto jak miasto. Ludzie jak ludzie.

W Polsce czekały na mnie jedynie gliniaste pola w mojej rodzinnej wiosce — Dziczkach i rodzice, którzy prowadząc gospodarstwo rolne, zdawali się trzymać w całkiem niezłym zdrowiu.

Zdawali.

Ta nagła i niespodziewana śmierć ojca zmieniła nagle wszystko. Wylatując ze Sztokholmu na pogrzeb, wiedziałam już, że do Szwecji nie wrócę. Nie mogłam przecież w takiej sytuacji zostawić mamy samej. Dwa lata, które zostały jej do głodowej, rolniczej emerytury, zmuszały ją do dalszego prowadzenia gospodarstwa w pojedynkę. Nie bardzo wiedząc, jak zapełnić lukę po ojcu, zaraz po przylocie do Polski, zapewniłam jednak mamę o swojej gotowości do pomocy.

— Jakoś to wszystko ogarniemy — powiedziałam, starając się by w moim głosie wybrzmiewała nuta pocieszającej nadziei, choć w głębi duszy czułam tak naprawdę wielki niepokój.

Mama, podobnie jak i ja, przerażona wizją samotnego gospodarzenia, postanowiła również udawać twardą.

— Ty nie zawracaj sobie tą ziemią głowy. Masz pracę, swoje życie. Po pogrzebie wracaj do Sztokholmu — odrzekła ze stanowczością, po czym dodała już z mniejszym animuszem: — Nie martw się. Ja tu sobie jakoś poradzę. Muszę…

Zapewne miała rację. Wiem, że jakoś poradziłaby sobie i bez mojej pomocy.

Kto, jeśli nie ona?

Nie potrafiłam jednak zostawić jej na pastwę tego rolniczego losu. Nie z tyloma obowiązkami i przeciwnościami. Nie bez żadnego wsparcia.

Musiałam zostać. Powrót do Polski oznaczał na pewno spore zamieszanie w moim dotychczasowym życiu, ale porzucenie mojej szwedzkiej stabilizacji nie było przecież znowu takim wielkim wyrzeczeniem.

Bo kim ja tam byłam? Zwykłą kelnerką z Europy Środkowo-Wschodniej, która każdego miesiąca zarabiała akurat tyle, żeby przeżyć i żyła tylko po to, by zarobić i wydać wszystko, co zarobiła. Zamknięte koło bezsensu i samotności. Nic więcej.

— Pola, ja cię proszę, ty się dla mnie nie poświęcaj — zażegnywała się moja matka, kiedy oznajmiłam jej swoją decyzję o powrocie do Polski na stałe. — Nie rzucaj pracy dla tego dziadostwa… Zapomniałaś już, jak tu ciężko zarobić grosz? — dopytywała.

Pamiętałam. Oczywiście, że pamiętałam. Po latach bezrobocia i tyrania jako parobek na gospodarstwie ojca, praca w Skandynawii jawiła się jako raj. Serwując smutnym z pozoru Szwedom, owocowe mikstury w przytulnym lokaliku na jednej z większych ulic w dzielnicy Södermalm, nie musiałam jak na wsi marznąć w zimnej przechowalni, moknąć na jesiennym deszczu ani pocić się w upalnym, lipcowym słońcu. Moje życie w Szwecji było na pewno łatwiejsze niż w Polsce. Ale i tam, nie siedziałam przecież za biurkiem.

— Powiedz mi szczerze. Czy ty tam naprawdę nikogo nie masz? — matka widząc, że moja decyzja o powrocie do Polski jest ostateczna, postanowiła poruszyć jeszcze kwestię życia prywatnego. — Przyznaj się — zażądała. — I wracaj tam, gdzie twoje miejsce.

— Moje miejsce…? — powtórzyłam za nią bezwiednie, po czym zapatrzywszy się w zieleń wysokich traw za oknem, wzruszyłam tylko ramionami.

Moje miejsce.

Gdzie ono właściwie było?

I czy w ogóle istniało?

Wbrew pozorom, na pewno nie w Sztokholmie. Stolica Szwecji to był tylko taki przystanek z przesiadką na dłużej. Punkt na przeczekanie, na złapanie oddechu, zastanowienie się nad przyszłością i ochłonięcie. Nic więcej. Jedynym czynnikiem, który wiązał mnie z tym miastem była ta słaba, ale gwarantująca w miarę spokojne życie, praca.

— Na pewno nikogo tam nie zostawiasz? — moja rodzicielka dopytywała z uporem maniaka, na co ja z niezachwianym spokojem, odpowiadałam retorycznie:

— A kogo ja tam mogłabym mieć?

Przez całe trzy lata spędzone w Sztokholmie, nie byłam nawet na jednej randce.

— W Oslo mieszkałaś z tym chłopakiem… Jak mu tam było? Artur? — przypomniała mama, ale tamto wspomnienie wywoływało na mojej twarzy jedynie pobłażliwy uśmiech.

Artur i Oslo?

Kiedy to było…

3

Koniec końców, tak jak zapowiedziałam, zostałam w kraju. Mama zaś, nie przyznając się do tego na głos, w głębi duszy cieszyła się na mój powrót i chyba oddychała z lekką ulgą.

Oczywiście, że dałaby radę beze mnie. Poprowadziłaby to cholerne gospodarstwo i sama. Byłam tego pewna. Pewna byłam jednak także tego, że byłoby jej straszliwie trudno. Co prawda ze mną nie mogło być jej lżej, ale przynajmniej mogło być raźniej.

W końcu co dwie głowy to nie jedna. A i druga para rąk to zawsze coś.

Choć po trzech latach życia w zurbanizowanym krajobrazie skandynawskiej stolicy, stęskniłam się za widokiem łanów żółciejących zbóż i rozsianych wokół polnych dróżek starych wierzb, powrót na polską wieś wcale mnie nie cieszył ani nie napawał optymizmem. Na pogrzebie mierząc się ze ścianą wścibskich oczu sąsiadów, którzy przyglądając się mi z pozoru w ponurym milczeniu, tak naprawdę rozsyłali już pomiędzy sobą ciche uwagi na mój temat, czułam się jak eksponat na wystawie.

Jak ubrana, czy przytyła, czy schudła, czy wyładniała, czy zbrzydła. Czy przyjechała sama? A może jakiego Szweda ze sobą przywiozła? Albo Araba. Albo jakiego Murzyna… Tylu ich ponoć w tej Szwecji mieszka…

— Eeee… Toć to stare pannisko. Gdzie by to chłopa znalazło… — doszedł do moich uszu kpiący szept Gąsiorkowej, kiedy tuż po zakończonym pogrzebie, zebrane towarzystwo kierowało się do swoich aut.

— Ale płokoć cości nie płoce po tatusiu… — zaszemrał, jak zawsze gwarową mową, Ciuk.

— Zimna ryba, jak i jej matka. Ciekawe jak sobie teraz będą gospodarzyć bez Sławka. Bidy się do uszu naleje. Oj naleje — zachichotała, niemalże z satysfakcją, Halska.

Kiedy posłałam w ich stronę nieprzyjemne spojrzenie, zamilkli. Lekko stropieni, pochylili głowy, ale języki rwały się do ploteczek. Nie musieli zresztą długo czekać, bo wielu z nich pofolgowało sobie już podczas konsolacji.

Mówiłam matce, żeby sobie to wszystko darować. Ale ona, uparła się i oprócz rodziny, wiejskim zwyczajem, zaprosiła także i sąsiadów na tę pożegnalną biesiadę. Siedzieli więc sobie, pili i jedli na nasz koszt, a na dodatek obrabiali nam tyłki, że aż huczało.

Żmije…

Podłe, wiejskie żmije z wykrzywionymi w fałszywych półuśmieszkach gębami, z których przy każdej okazji sączył się jad. Przez te trzy lata z dala od ich udawanej poczciwości, zapomniałam jak potrafią być okrutni i wredni.

Ale musiałam przywyknąć od nowa.

4

W domu zapanowała żałobna cisza. Życie wokół jednak toczyło się dalej. Kury i koty domagały się jak zawsze jedzenia, rosnąca na polu kapusta potrzebowała wody, a sprawy papierkowe wymagały złożenia kilkunastu podpisów w różnych urzędach oraz banku.

W tydzień po śmierci ojca, siedziałam więc na twardym, drewnianym krześle przy szklanym okienku gminnego biura, za którym fałszywie uśmiechnięta urzędniczka mówiła mi, że hola hola, ale tak szybko to wszystkiego nie pozałatwiam. Nie z nią takie numery.

Nie tacy jak ty, muszą wracać do mnie po kilka razy z poprawioną dokumentacją — zdawał się krzyczeć do mnie jej pozawerbalny, wyniosły przekaz wzrokowy.

Bo urzędniczka w Kozichbobkach to przecież nie byle kto. Z nią trzeba się liczyć. Żeby coś załatwić, trzeba najpierw popłaszczyć się przed jej rozdętym obliczem, następnie ucałować jej polakierowane kolorami tęczy, tandetne hybrydowe pazurki, a na koniec zrobić jeszcze parę dziękczynnych pokłonów za powolną obsługę.

Na wizyty w urzędach zmarnowałam przecież dopiero 5 dni.

— A można i 15 — zapewniły dwie wąskie kreski umalowane pomadką w kolorze fuksji, które wygięte w satyrycznym uśmiechu, pożegnały mnie w końcu niczym natrętnego karalucha.

Gminna urzędniczka w Kozichbobkach to ktoś niemal tak wszechmocny, jak Bóg. Z tą różnicą, że takich jak ona, jest tu gdzieś koło setki.

Jak na Olimpie. Gminne bożyce. Wszystkie podobne do siebie. Wszystkie zatrudnione na podstawie pokrewieństwa. Choć podczas mojej nieobecności w Polsce, gmina Koziebobki zmieniła swego wieloletniego włodarza i burmistrzem nie jest już rządzący od ponad 20 lat Zenon Maślanka, a Krzysztof Koźlarz; system obsadzania stanowisk swoimi znajomkami i członkami rodziny, we wszystkich instytucjach publicznych tej gminy nadal działa w najlepsze. Tutaj przy podpisywaniu umowy o pracę nie trzeba nawet pokazywać dowodu. W Kozichbobkach wystarczy świadectwo urodzenia. Imię matki i nazwisko ojca otwierają każde drzwi. Czasem żeby zamydlić oczy szemrzącemu motłochowi, trzeba jeszcze wykosztować się na tytuł magistra w prywatnej uczelni, w której swoje tytuły nabyli również burmistrz i starosta. To jednak niewielki wydatek. Zwłaszcza, że otwiera on furtkę do lokalnej kariery na oścież.

Gminne bożyce. Wszystkie takie same. Krępawe, niskawe, z mocnym make-upem i cienkimi włoskami, wystrzyżonymi na zeszłoroczną modłę w najlepszym salonie w mieście.

W mieście? W jakim mieście?

Gdyby przed czterdziestu laty, na obrzeżach tej zapadłej dziury nie wybudowano ogromnej wytwórni kiszonek Hargard, Koziebobki byłyby najbiedniejszą z gmin w całym kraju.

Holenderskie przedsiębiorstwo, ze swoim zagranicznym zarządem, liczonym w euro kapitałem oraz kilkoma tysiącami miejsc pracy, od lat jest dla mieszkańców Kozichbobek gwarancją wygodnej egzystencji. Kto dostał tam etat, ten ma już ustawione życie aż do śmierci.

Lata temu, kiedy świeżo po studiach, z wywieszonym językiem i narastającą desperacją w oczach, biegałam z jednej rozmowy kwalifikacyjnej na drugą, także ośmieliłam się złożyć tam papiery. Oczywiście moje niezbyt imponujące CV wraz z żałosnym listem motywacyjnym utonęło w oceanie innych aplikacji i nie doczekało się odpowiedzi.

Ale kiedy to było… Tyle już czasu minęło. Tyle się pozmieniało.

Jedno jednak nie.

Nigdzie nie czułam się tak mała i tak nic nie warta, jak w tej parweniuszowskiej gminie. Koziebobki i ich mieszkańcy byli moim niekończącym się koszmarem, do którego jednak cyklicznie wracałam i do którego musiałam się od nowa przyzwyczaić.

5

Opuszczając po raz piąty w tym samym tygodniu, bielutki neoklasycystyczny pałacyk, w którym siedzibę mają wszystkie urzędowe jednostki gminy w Kozichbobkach, ze stertą papierów w ręce, niemal zderzyłam się z jakąś kobietą. Mruknąwszy szybkie przepraszam, już miałam iść dalej, gdy z ust potrąconej usłyszałam nagle znajomy słodki głos.

— Pani Polu to pani? Co słychać? — pytała pani Aniela, kierowniczka biblioteki, w której przed dekadą odbywałam staż.

— Nic ciekawego… — odpowiedziałam wymijająco.

Pani Aniela, nie zadowoliwszy się tą odpowiedzią, rozpoczęła serię pytań.

Gdzie teraz mieszkam? Gdzie byłam i co robiłam przez ostatnie lata?

— Ach, w Szwecji? Oj, tam tak zimno… — skomentowała, zapytując jednocześnie o moje dalsze plany.

Czy zostanę w Polsce? Czy znalazłam tu jakąś pracę?

— Zostanę, ale pracy już nawet nie szukam — pokręciłam głową z gorzkim uśmiechem.

Pani Aniela, patrząc na mnie jak niegdyś, zza swoich ogromnych okularów z sympatią i uśmiechem, aż westchnęła.

— Pani Polu… Pani zawsze miała tak mało wiary w siebie. Trzeba jeszcze próbować. Nie można się tak łatwo poddawać — przekonywała.

— Już nie mam nawet pomysłu, gdzie mogłabym jeszcze pójść — machnęłam ręką, wyrażając zniechęcenie.

— Przez ostatnie lata w Polsce dużo się pozmieniało. O pracę już łatwiej. Nie tak, jak wtedy — zapewniła pani Aniela. — U nas nawet szykuje się wakacik. Może niech pani przyjdzie i porozmawia z dyrekcją? — uśmiechnęła się zachęcająco.

— Broń mnie panie Boże! — żachnęłam się na samo wspomnienie dyrekcji biblioteki w Kozichbobkach. — Wasza dyrektorka dała mi już 10 lat temu tak piękną odpowiedź, że lepszej nie trzeba — mruknęłam, walcząc z powiewem wiatru, który ze złośliwością chciał wyrwać z moich rąk kilka stroniczek urzędowych dokumentów.

Pytając o pracę, z ust dyrektorki biblioteki usłyszałam wówczas, że powinnam wyjechać do większego miasta i poszukać sobie tam jakiegoś mężczyzny. Jakbym była jakąś etatową utrzymanką!

— Nie ma co, bardzo życiowa wskazówka — przypomniałam pani Anieli, uśmiechając się do niej z przekąsem.

— Ale pani Polu, dyrekcja nam się zmieniła — oznajmiła radośnie moja rozmówczyni. — Beata przeszła już na emeryturę. Teraz dyrektorką jest Agata — dodała.

Beata, Agata. Jeden czort — pomyślałam, żegnając się chwilę później z panią Anielą.

Zachęcona jej namowami, obiecałam jednak przemyśleć sprawę. Kilka dni później zaś, idąc także za radą mojej mamy, bez większych nadziei ale i bez obaw, na adres mailowy biblioteki w Kozichbobkach wysłałam plik z odświeżonym CV i listem motywacyjnym. Tydzień później natomiast, nieoczekiwanie zaproszona na rozmowę, stawiłam się przed obliczem nowej dyrektorki.

A co mi szkodzi — przekonywałam się w myślach, otwierając drzwi do budynku biblioteki, w którym dekadę wcześniej przeżyłam upokarzającą rozmowę.

Biblioteka i jej otoczenie uległy wyraźnym zmianom czasu. Odremontowane klatki schodowe, wymienione podłogi oraz nowe wyposażenie ze świeżutkimi bestsellerami na półkach kolorowych regałów, sprawiały kompletnie inne wrażenie niż przed laty. Pnąc się po schodkach na pierwsze piętro budynku, czułam jednak, jakbym przenosiła się stopniowo w czasie. Po wejściu do królestwa nowej dyrektorki przeżyłam zaś wręcz swoiste déjà vu.

Wnętrze gabinetu niewiele zmieniło się od tamtych czasów, kiedy kilkakrotnie przychodziłam tam po stempelek dyrekcji na stażowej liście do Urzędu Pracy. Przy wielkim, wykuszowym oknie, jak niegdyś stało sobie masywne drewniane biurko, a po jego lewej stronie znajdowały się te same, co wcześniej stare regały z pożółkłymi książkami, rodem z lat 70. Na cytrynowych, jak przed laty, ścianach wisiały podróbki Kossaka. Te same, co za kadencji pani Beaty. I nawet wykonany z gipsu posążek króla Poniatowskiego, który witał wchodzących do gabinetu tajemniczym uśmiechem, był ciągle ten sam.

Jedyne co się zmieniło, to fotel. Stary, czarny ze skóry, ustąpił miejsca nowoczesnemu w formie, siedzisku ze stalowymi poręczami i jasnym obiciem. Jego właścicielka również zmieniła się od czasów, kiedy w ich instytucji odbywałam pamiętny staż. Zajmująca wówczas stanowisko zwykłej bibliotekarki, błękitnowłosa i wytatuowana fanka piercingu, przez ostatnie lata wyraźnie stonowała swój image. Choć spod podwiniętego rękawa koszuli pani dyrektor, w okolicach nadgarstka nadal dostrzegalny był kawałek czarnego tatuażu, włosy na jej głowie układały się już w grzeczną fryzurę w kolorze najzwyklejszego blondu. Niegdyś drapieżny strój i mocny make-up, znikły gdzieś, ustępując miejsca oficjalnej białej koszuli i delikatnej perłowej pomadce. Z niedużego i zgrabnego noska Agaty, znikł też wpięty niegdyś, srebrny kolec.

Rozmowa kwalifikacyjna, choć byłam do niej nastawiona sceptycznie, odbywała się w zadziwiająco miłej atmosferze. Odpowiadając na pytania nowej dyrektorki biblioteki, szło mi na tyle dobrze, że w mojej głowie zrodziła się nawet pełna nadziei, myśl. Że oto jest jakaś szansa.

Może rzeczywiście się uda? Może po tylu latach bezowocnych poszukiwań i zagranicznych przygód, nieoczekiwanie dostanę normalną pracę w Polsce? — podszeptywał jakiś wesoły głos z tyłu głowy.

Wszystko jednak w pewnej chwili prysnęło jak bańka mydlana, którą przekuł jakiś złośliwy duszek fruwającej gdzieś ponad naszymi głowami iluzorycznej postaci bobaska-amorka.

— Potrzebujemy zastępstwa na rok. Jedna z moich pracownic jest już w ósmym miesiącu ciąży i siłą rzeczy niebawem przejdzie na urlop macierzyński — Agata, poprawiwszy się na swoim dyrektorskim fotelu przeszła do szczegółów. — Byłaby pani skłonna zacząć pracę od zaraz?

— Tak — odparłam, napotykając ze strony mojej rozmówczyni uśmiech zadowolenia.

Kilka minut później, po zaakceptowaniu proponowanego przez nią wynagrodzenia i wysłuchaniu krótkiej przemowy na temat obowiązków należących do pracowników biblioteki, nasza rozmowa zeszła na temat przywilejów i przeróżnych udogodnień, które im przysługiwały.

— Jesteśmy przyjazną instytucją dla młodych mam — podkreśliła z dumą Agata. — Grafik układamy zawsze tak, żeby każda z dziewczyn mogła bez problemu odebrać dzieci z przedszkola lub zawieść je na zajęcia pozaszkolne. Raz w roku fundujemy wszystkim pracownikom darmowe wejściówki na ciekawe atrakcje dla całych rodzin. Ostatnio był lunapark, a rok temu…

— Takie atrakcje to akurat nie dla mnie — wtrąciłam z uśmiechem.

Nieopatrznie przyznając się, że nie mam dzieci, a na dodatek chlapnąwszy językiem, że raczej ich już mieć nie będę, zupełnie nie przewidziałam, że Agata, prywatnie matka dwojga pociech, słysząc moje słowa, nagle zmruży swe brązowe oczy i w dosłownie kilka sekund, przestanie być mi przychylna.

— To wielka szkoda, że tak pani patrzy w przyszłość. My tu bardzo stawiamy na macierzyństwo — skomentowała, patrząc na mnie z dezaprobatą. — Zawsze staram się zatrudniać osoby, które posiadają rodzinę i dzieci. Przyznam też, że bardzo sobie cenię pracę dziewczyn, które łączą życie zawodowe z rodzinnym — oznajmiła, przybierając z każdym wyrazem coraz chłodniejszy ton wypowiedzi.

Jakieś dwie minuty później, dziękując za rozmowę, cały mój udział w procesie rekrutacji, skwitowała starym i jakże dobrze mi znanym z przeszłości:

— Na razie to tyle. Dziękuję za udział w procesie rekrutacyjnym. Odezwiemy się wkrótce.

Cóż… Przez te dziesięć lat, nasz kraj rzeczywiście się zmienił. Kiedyś nie mogłam znaleźć tu pracy ponieważ potencjalni pracodawcy, sądząc po moim wieku, bali się, że mogę wkrótce urodzić dziecko. Teraz nie chciano mnie zatrudnić, ponieważ żadnego nie posiadałam.

Tak, nasz kraj bardzo się zmienił. Jedno jednak było niezmienne. Tak jak dekadę wcześniej, tak i teraz, nie byłam tu nikomu do niczego potrzebna.

Pożegnawszy się z dyrektorką Agatą i jej wspierającą polską prokreację instytucją, wsiadłam w samochód i klnąc pod nosem, z ręką na sercu obiecałam sobie, że już nigdy, przenigdy nie wezmę udziału w żadnej rozmowie kwalifikacyjnej.

Kiedy po wizycie w bibliotece, dojechawszy na własne podwórko, rozzłoszczona wysiadłam z samochodu, zza płota jakby na dokładkę, usłyszałam gruby i chropowaty głos Ciukowej.

— Nawet tydzień żałoby po ojcu nie nosi — krytykowała białą koszulę, którą założyłam tamtego dnia na siebie.

— Za grosz szacunku — przytaknęła jej, zgorszona moim nieobyczajnym strojem, pani Ala.

— Kij wam w oczy — mruknęłam pod nosem, nie racząc spoglądających na mnie babsztyli nawet kurtuazyjnym dzień dobry.

Na termometrze +36°C, w pełnym słońcu pewnie z 50. Pot spływał ze mnie strugami, a ja miałam grzać się w żałobnej czerni tylko po to, żeby uzyskać pochwałę od tych obłudnych pozorantek? Zresztą, co bym nie zrobiła i tak wszystko spotykało się z krytyką.

Pompa do podlewania warzyw, zdaniem rybaków chodziła za głośno, więc straszyli mnie policją. Gruda ziemi, która spadła na drogę z koła traktora, okazywała się przeszkodą dla przejeżdżających rowerzystów. Kiedy nadeszły zaś żniwa, powodem do śmiechu dla wszystkich wokół było wynajęcie kombajnisty.

— Kombajn stoi w garażu, a te płacą obcemu — chichotała cała wieś, tak jakby obsługa kombajnu i koszenie zboża było pstryknięciem palca i powinnam to zrobić samodzielnie.

Miesiąc później, podobnie było z wykopkami. We dwie, z mamą, nie dałybyśmy rady. Trzeba było zatrudnić pracownika, co oczywiście nie uszło niczyjej uwadze.

— Jak Sławek żył to było gospodarstwo — wspominali mojego ojca, po czym patrząc na mnie i mamę z wyższością, dodawali: — Te to wszystko zniszczą w jeden rok.

Kapustę wycięłyśmy już bez niczyjej pomocy, ale fakt, że zajęło nam to niemal cały październik i listopad, również nie pozostał niezauważony. Z bólem w kręgosłupie, przemarzniętymi dłońmi i zadyszką od ciągłych skłonów, nie zwracałam już jednak uwagi na kąśliwe słowa sąsiadów.

Kiedy w końcu nadszedł grudzień i cały towar, jakimś cudem zwieziony został pod dach naszej przechowalni, mama zmęczona tak samo jak i ja, uśmiechnęła się do mnie i z westchnieniem, przyznała:

— Polciu… Dobrze, że zostałaś. Sama chyba nie dałabym sobie z tym wszystkim rady.

Kilka miesięcy później, to samo, choć w innych okolicznościach, mogłam powiedzieć w jej kierunku.

[1] Życie mogło być łatwe, ale teraz jesteś chodzącym smutkiem.

[2] Dziękuję, do widzenia.

Koperty

(…) Czemu wszystko na przekór

Mam już dość tych wysokich fal (…)

Falstart albo faul, Daria ze Śląska

1

Pierwsza koperta przyszła do mnie w lutym. Zapamiętałam ją doskonale. Była podłużna i śnieżnobiała. Z wydrukowanymi danymi adresata oraz nadawcy. Uwierzytelniona pocztowym stemplem, który głosił wszem i wobec, że opłata pocztowa została pobrana na podstawie jakiejś tam umowy.

Oglądałam później tę kopertę wielokrotnie, przekładając z ręki do ręki niczym archeologiczny artefakt, którego autentyczność można było sprawdzić i potwierdzić poprzez dotyk. Kiedy jednak po raz pierwszy rozrywałam jej sztywny biały papier, nawet przez moment nie poczułam niepokoju. Nazwa banku w polu adresata nic mi nie mówiła. Nigdy nie miałam w nim żadnego konta ani lokaty. Pewnie jakaś reklama — pomyślałam, wyjmując zadrukowaną tłustym, czarnym drukiem, kartkę formatu A4.

Już pierwsze spojrzenie na pismo zrodziło we mnie jednak duszącą obawę. Ta zaś, z każdą kolejną czytaną linijką, rosła do rozmiarów paniki.

— To jakaś pomyłka! — powiedziałam w końcu sama do siebie, sprawdzając jednocześnie, czy na kopercie na pewno widnieje moje imię i nazwisko.

Po chwili, z osłupieniem upewniłam się, że jednak tak.

Niestety tak.

Zarówno na kopercie, jak i na umieszczonym w niej liście, widniały moje dane. A obok nich kwota. 34 tysiące złotych. Plus narastające odsetki. Na samej górze zaś złowieszczy, pogrubiony tytuł: Wezwanie do zapłaty.

— Co to jest?! — trzęsącymi się dłońmi, zaczęłam przeczesywać internet w celu sprawdzenia nazwy banku, który wysłał do mnie ten monit.

Może to jacyś złodzieje, oszuści, cwaniacy, którzy podszywają się pod bankowców — myślałam z lękiem, ale i nadzieją. Tyle się przecież słyszy o wyłudzaniu pieniędzy od naiwnych ludzi. Wystukawszy następnie numer infolinii do banku, w gorączkowym wyczekiwaniu przez dwie minuty odsłuchiwałam dźwięki jakiejś irytującej melodii, a przez następną minutę użerałam się z niezbyt rozwiniętym głosem sztucznej inteligencji. Kiedy w słuchawce odezwał się w końcu głos realnego człowieka, poczułam jak ziemia osuwa mi się spod stóp. Pani, która odebrała mój telefon, w kilku chłodno wypowiedzianych zdaniach poinformowała mnie, że kredyt o którym mowa w piśmie, rzeczywiście figuruje w ich rejestrze.

— Został zaciągnięty dnia trzeciego marca ubiegłego roku za pośrednictwem platformy internetowej — powiedziała.

— Ale to jakaś pomyłka! Nigdy nie brałam u was żadnego kredytu! — zaoponowałam słabym głosem.

Pracownica infolinii, niewzruszona moim cichym protestem, obojętnym tonem, odrzekła:

— W systemie wszystko wygląda jak powinno. Jeżeli nie zgadza się pani z warunkami zawartej umowy bądź zauważyła pani jakąś inną niezgodność, należy jak najszybciej wystosować odpowiednie pismo w tej sprawie lub udać się do najbliższej placówki naszego banku.

Słysząc te wyuczone na pamięć formułki, już nie wiedziałam, czy mówi do mnie prawdziwa osoba, czy znowu nagrany głos z automatu. Z odrętwienia, wyrwało mnie jednak pytanie:

— Czy ma pani jeszcze jakieś inne pytania?

Pytania? Miałam ich wiele. Ale pracownica bankowej infolinii nie była w stanie odpowiedzieć na żadne z nich. Kiedy w końcu postanowiłam się rozłączyć, w słuchawce usłyszałam pożegnalną formułkę:

— Dziękujemy za zaufanie i zachęcamy do dalszego korzystania z usług naszego banku.

Rozmowa była skończona. Ale mój problem dopiero zaczynał się rozwijać.

W tamtej chwili kipiałam ze złości i niedowierzania.

— To przecież jakaś kosmiczna pomyłka! — powtarzałam jak mantrę, jednocześnie siadając przed laptopem i układając treść zażalenia, które zamierzałam wysłać do centrali banku, który bezprawnie żądał ode mnie pieniędzy.

Wieczorem, udręczona niepewnością, nie mogłam zasnąć. Wszelkie nadzieje na wyjaśnienie tej sytuacji, jak i dodające otuchy, słowa wsparcia ze strony mamy, okazały się niestety płonne i oderwane od twardej rzeczywistości. Tamta bezsenna noc była tylko początkiem całego ciągu kolejnych pozbawionych snu, miesięcy. Tamten list z wezwaniem do zapłaty nie był bowiem ostatnim.

W przeciągu kolejnych dwóch miesięcy, na mój adres przyszło jeszcze kilkanaście podobnych pism, których nadawcami były inne banki oraz instytucje, udzielające pożyczek. Wszystkie te oficjalne i groźnie wyglądające listy, napisane były w podobnym tonie co pierwszy i dotyczyły tej samej kwestii — niespłaconych długów. Jedyne różnice, jakie można było w nich zauważyć to należne kwoty, loga i nazwy banków. Z czasem zaczęłam rozróżniać nawet czcionki, którymi były napisane. Przyglądając się tym drukom i wpatrując w przerażające linijki złych wieści, czułam jak mój prywatny statek życia tonie.

Już przy drugim wezwaniu do zapłaty domyśliłam się, że padłam ofiarą kradzieży danych. Oczywiście poszłam w tej sprawie na policję, ale w tamtym momencie było już za późno, by odkręcić to, co zdążyło się już wydarzyć. Zasypana stosem papierków, na których widniały sumy począwszy od 1500 zł aż do 38 000 zł, z dnia na dzień wpadałam w coraz większą panikę i rozpacz. Po sążnistej korespondencji i kilkudziesięciu wizytach w przeróżnych oddziałach wszystkich tych banków, 10 kwietnia uświadomiłam sobie, że nie mam najmniejszych szans na pozytywne wyjaśnienie mojego problemu. Kiedy dyrektorka jednego z oddziałów banku, w którym rzekomo zaciągnęłam największy kredyt, pokazała mi wykorzystaną przy zaciąganiu długu kserokopię mojego dowodu, zrozumiałam w końcu, że z tej sytuacji nie ma już wyjścia. Że mogę jedynie spłacić te kredyty albo iść do więzienia za oszustwa.

W odpowiedzi na dobroduszną propozycję wydłużenia czasu na spłatę największego długu, straciłam przytomność i prosto z bankowego biura zostałam przetransportowana na szpitalny SOR. Jak wykazały późniejsze badania, trafiłam tam ze stanem przedzawałowym i rozwijającą się nerwicą.

— Mniej stresów i więcej odpoczynku. Musi się też pani zacząć lepiej odżywiać — zaleciła lekarka, która po trzech dniach obserwacji, wypisywała mnie ze szpitala.

Odżywiać? Nie denerwować? Odpoczywać? Niby jak?! — myślałam, patrząc z rozżaleniem na jej pełną lekarskiej obojętności, twarz.

Od dwóch miesięcy nie byłam w stanie zjeść ani jednego normalnego posiłku. Wszystko stawało mi w gardle i nie dawało się przełknąć. Z nerwów trzęsły mi się ręce, a z braku snu coraz bardziej przypominałam wrak człowieka. Na widok zajeżdżającego na nasze podwórko listonosza, serce podchodziło mi do gardła. Pakując kapustę i ziemniaki na sprzedaż, zmęczonymi i zgrabiałymi od zimna, palcami liczyłam każdy zarobiony grosz, który i tak nie wystarczał na pokrycie kolejnych rat. Ziewając i ledwo trzymając się na nogach, co wieczór kładłam się do łóżka bez nadziei na sen. Ten zaś, nawet jeśli kiedyś przychodził, to nie dość, że był płytki i urywany, to jeszcze na dodatek obfitował w koszmary pełne złowieszczych kopert.

Dzień za dniem płynął sobie obok mnie z tą samą, co zawsze obojętnością. W mojej głowie, ciągle zaś na pierwszym miejscu, tkwiła rosnąca liczba długów, jakie miałam do spłacenia. Zsumowane łącznie około 180 000 zł przesłaniało cały mój świat.

Po kolejnym zasłabnięciu i pobycie w szpitalu, mama poinformowała mnie, że sprzedała kawałek ziemi nad jeziorem i zdecydowała się zaciągnąć kredyt pod zastaw gospodarstwa.

— Którą działkę? — spytałam spuszczając wzrok.

— Tę na samym końcu, blisko łąk — mruknęła w odpowiedzi.

— Kto ją kupił? — drążyłam, jakby miało to jakieś znaczenie.

— Ten radny z Kozichbobek, Kulkowski. Jeszcze jak ojciec żył, to wiele razy pytał się o ten grunt.

— Szkoda… Lubiłam tam spacerować — szepnęłam ze łzami w oczach.

— Ano szkoda — przytaknęła z żalem mama.

— Po chwili jednak oznajmiła stanowczym tonem:

— Ale trzeba to wszystko jak najszybciej spłacić. Nie mamy innego wyjścia.

Choć w sercu czułam wielki ból i żal do samej siebie, nie miałam nawet sił, żeby zaoponować. Zresztą, w tamtym momencie i tak nie wymyśliłabym nic sensowniejszego.

— Naprawdę nie mamy innego wyjścia — usłyszałam ponownie, na co w odpowiedzi pokiwałam tylko głową.

Beznadziejna, nieudana i niezaradna córka, za którą trzeba jeszcze spłacać kolosalne długi — pomyślałam o sobie, chowając zawstydzoną twarz w dłoniach.

Najlepiej byłoby już ze sobą skończyć — przebiegło mi przez myśl. Może to wszystko jest właśnie po to…?

W tej samej chwili, mama, jakby czytając w moich myślach, podniosła się z krzesła i z jakąś dziwną werwą rzekła:

— Polcia! Przecież się nie zabijemy! Ostatecznie to tylko pieniądze. Damy radę! Damy, prawda?

Podniósłszy wzrok, pokiwałam niepewnie głową. Widząc na chmurnej i zafrasowanej twarzy mojej rodzicielki, cień wymuszonego ale pełnego otuchy uśmiechu, zmusiłam się do tego samego.

Moja mama… Moja biedna, pełna samozaparcia mama. Chociażby dla niej, musiałam żyć.

2

W domu nigdy nie przyznałam się do własnych podejrzeń co do Artura. Było mi po prostu wstyd, że tak łatwo dałam się nabrać na jego ładne słówka. Na udawane uczucia. Na tę ekspresową i tanią miłość, którą przed trzema laty przeżyłam w jego ramionach.

Mama nieufna wobec bankowości internetowej, całego zła upatrywała w płatnościach elektronicznych. Jej zdaniem, jakiś sprytny haker musiał wykraść moje dane i je wykorzystać. Zdaniem członków dalszej rodziny oraz znajomych, mógł to być każdy. Nawet pracownik banku, w którym posiadałam konto. Wysłuchując kolejnych teorii spiskowych o sfałszowaniu mojego dowodu osobistego, własne przypuszczenia na ten temat pozostawiałam dla siebie. Dzięki informacjom, jakie udało mi się uzyskać od banków i policji, a przede wszystkim w wyniku własnej dedukcji, źródłem moich problemów był prawdopodobnie ktoś niegdyś mi bliski. Niestety wszystko wskazywało na to, że moja wielka miłość do poznanego w internecie podróżnika, była jedynie sprytną mistyfikacją, a sam obiekt moich westchnień najzwyklejszym oszustem.

Kiedy spróbowałam się z nim skontaktować, żaden z numerów ani adresów mailowych, których niegdyś używał, nie był już aktualny. Gdy zaczęłam przeczesywać internet, po jakimś czasie natrafiłam na pewne ślady jego istnienia. Niestety te nieliczne tropy nie pozwalały mi ani na odnalezienie drania w świecie realnym ani na postawienie mu jakiegokolwiek zarzutu. Jedynie rozpaczliwe i pełne żalu komentarze innych naiwnych, podobnych do mnie dziewczyn z różnych stron świata, wskazywały na to, że miałam do czynienia ze współczesnym tulipanem. Po przeczesaniu chińskojęzycznej części internetu, znalazłam nawet wpis oszukanego faceta, któremu Artur przedstawiał się jako biseksualista z Anglii. Potencjalne ofiary wyszukiwał zawsze przez internet. Najczęściej przez jakiś czas z nimi mieszkał, udając zakochanego. Kiedy zaś udało mu się uzyskać oczekiwaną korzyść, wyjeżdżał w dalszą podróż, pozostawiając po sobie urocze wspomnienia, a po jakimś czasie także ogromny niesmak i straty finansowe. Wszystkie swoje ofiary bowiem uwodził i w jakiś sposób okradał.

I pomyśleć, że kiedyś zastanawiałam się, jak bez żadnej stałej pracy udaje mu się podróżować po całym świecie! O naiwności! Te wszystkie jego opowieści o couchsurfingu i autostopach, choć zachowywały pozory prawdopodobieństwa, brzmiały przecież tak niewiarygodnie.

Jak mogłam dać się tak nabrać? — wyrzucałam sobie każdego dnia, czując w sercu narastającą gorycz i rozżalenie.

Nie ty jedna — pocieszała mnie w mailach Amelie, którą Artur również obrabował w podobny sposób.