Smak świeżych malin - Izabela Sowa - ebook + audiobook + książka

Smak świeżych malin audiobook

Izabela Sowa

3,0

Opis

 

Roztrzepana, chwilami marudna, rozbrajająco naiwna, bez chytrego planu na życie. Malina kończy właśnie studia i zupełnie nie wie, co dalej. Nie posiada ostrego języka, mocnych łokci ani skóry nosorożca, które przydają się w walce o swój kawałek tortu. Na szczęście ma u boku garstkę oddanych przyjaciół, babcię wróżkę oraz ekscentrycznego psychiatrę. Dzięki takiej ekipie łatwiej stawić czoła chaosowi zwanemu życiem...

Debiutancka powieść Sowy szybko stała się bestsellerem, a Malinę pełną słabostek, rozterek i bezpretensjonalnego uroku pokochały tysiące czytelniczek.

 

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 44 min

Oceny
3,0 (3 oceny)
0
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lacerta_
(edytowany)

Całkiem niezła

Chociaż książkę już kiedyś czytałam i nie zapadła mi głębiej w pamięci jej treść, to myślami wciąż wracam do tytułu. Postanowiłam więc odświeżyć sobie pamięć. Moja opinia wciąż jest podobna. Izabela Sowa ma dość przyjemny styl, chociaż lekko chaotyczny. Historia jest lekko zabawna, a postacie dają się lubić. Chyba odświeżę sobie całą serię zwłaszcza, że nie miałam jeszcze okazji zapoznać się z czwartym tomem.
00
maciejka1612

Nie oderwiesz się od lektury

Super. Latwo miło i przejemnie. Ale nie za słodko.
00



Copyright © Izabela Sowa

 

Wydawca: Wydawnictwo IS

www.wydawnictwois.pl

 

Warszawa 2017

ISBN 978-83-65718-12-9

 

Wydanie autorskie

Redakcja:Marcin Potrzeba

projekt okładki: Tomasz Argasiński, [email protected]

eBook maîtrisé par Atelier Du Châteaux

Smak świeżych malin

5.01. Te­raz wszyst­ko bę­dzie ina­czej. Co ja mó­wię: ina­czej. Bę­dzie le­piej! Kon­kre­ty już wkrót­ce.

10.01. TO mia­ło miej­sce trzy dni temu. I wca­le nie bo­la­ło, może tro­chę po­tem. Naj­pierw ka­za­li mi się ro­ze­brać do ro­so­łu. Leżę i cze­kam, cała w ner­wach. Na­gle wi­dzę. Taki, jak so­bie wy­ma­rzy­łam: nie­zbyt dłu­gi i pro­ściut­ki. Więc krzy­czę:

– Jesz­cze nie! Chwi­lę!

Ko­wal na­chy­lił się nade mną.

– No? O co cho­dzi?

Wska­za­łam pal­cem na blon­dy­na po le­wej.

– Ten jest ide­al­ny.

Ko­wal uśmiech­nął się i mówi:

– We­dle ży­cze­nia, chy­ba że mi się piła omsknie.

– Też panu nie wstyd, dok­to­rze – ode­zwa­ła się bru­net­ka po pra­wej – Dziew­czy­na zie­lo­na ze stra­chu, a pan o pi­ło­wa­niu. Prze­cież to się dłut­kiem kuje.

Gdy­by nie głu­pi jaś, ucie­kła­bym z we­nflo­nem w żyle. Bru­net­ka ka­za­ła mi po­wo­li li­czyć do dzie­się­ciu. Za­czę­łam: je­den, dwa, trzy, czte­ry, pięć... i w tym sa­mym mo­men­cie po­czu­łam dziw­ne odrę­twie­nie. A ką­tem oka uj­rza­łam gip­so­wy dziób. Już po wszyst­kim!? Bru­net­ka ka­za­ła mi da­lej li­czyć, tyle że od koń­ca. A po­tem za­czę­ła mnie prze­py­ty­wać z ta­blicz­ki mno­że­nia. Pięć razy osiem, sześć razy dzie­więć i ta­kie tam mi­chał­ki. „Nie wol­no ci spać. Mu­sisz mó­wić, mó­wić, mó­wić.” Więc mó­wi­łam, a ra­czej beł­ko­ta­łam, bo cała gór­na war­ga była ni­czym z bla­chy. Prze­dłu­że­nie dzio­ba.

Tego sa­me­go dnia Ewka od­wio­zła mnie do domu. Bab­cia na mój wi­dok zro­bi­ła prze­ra­żo­ną minę, ale szyb­ko wy­krze­sa­ła uśmiech do­oko­ła gło­wy:

– Nie jest źle. Wy­glą­da­łam go­rzej, kie­dy mnie po­gry­zły psz­czo­ły w czter­dzie­stym dzie­wią­tym.

Mama za­pro­wa­dzi­ła mnie do ła­zien­ki (bo naj­ja­śniej) i przez mi­nu­tę oglą­da­ła ze wszyst­kich stron.

– Te­raz będę ina­czej pa­trzeć na Jack­so­na – oznaj­mi­ła – Ile się ten czło­wiek na­cier­piał. Praw­dzi­wy mę­czen­nik.

Irek, mój młod­szy brat, tyl­ko spoj­rzał, a po­tem za­mknął się w po­ko­ju i oświad­czył, że nie jest głod­ny. We wto­rek zer­k­nę­łam w lu­stro w przed­po­ko­ju, bo tam naj­ciem­niej. Wiel­ki dziób z gip­su, w noz­drzach tam­po­ny, a wo­kół oczu fio­le­to­we koła. Biał­ka moc­no czer­wo­ne. Czy to znik­nie?

14.01. Znik­nie. Tak obie­cu­je dok­tor Ko­wal. Dziś zmia­na opa­trun­ku. Ścią­gnę­li dziób i zo­sta­wi­li tyl­ko szy­nę wzdłuż nosa. Wy­glą­dam pra­wie nor­mal­nie, jak po zwy­kłym wy­pad­ku. Fio­le­to­wy ustą­pił miej­sca żół­te­mu. Tyl­ko ten za­pach. Sta­ra krew. Czy tak się będę czu­ła w trum­nie?

18.01. Za trzy dni zdej­mą mi opa­tru­nek. Czy roz­po­znam się w lu­strze? Czy po­zna­ją mnie inni? Czy za­uwa­żą nowy nos? Czy bę­dzie na­praw­dę pro­sty? Czy moje ży­cie się zmie­ni? Czy Ra­fał wró­ci?

Rafał

Mój eks. By­li­śmy na­rze­czo­ny­mi rów­no przez ty­dzień. Pierw­sze­go stycz­nia, sześć mi­nut po pół­no­cy, po­sta­no­wi­li­śmy (Ra­fał po­sta­no­wił) zre­du­ko­wać nasz zwią­zek do przy­jaź­ni. A wszyst­ko przez mo­je­go sta­re­go.

Mój stary

Znikł tuż przed moją Ko­mu­nią. Mie­rzy­łam wła­śnie su­kien­kę z kry­zy­so­we­go krysz­tał­ku, kie­dy za­pa­lił spor­ta i oświad­czył, że wy­jeż­dża do Au­strii.

– To je­dy­na szan­sa, Żab­ko. Te­raz jesz­cze mogę do­stać azyl. Po­dam się za po­li­tycz­ne­go.

– Od kie­dy to dają azyl za sta­nie przy bud­ce z pi­wem?

– Ni­g­dy we mnie nie wie­rzy­łaś! Dla­te­go nie mo­głem się zre­ali­zo­wać. Już dłu­żej tak nie mogę, du­szę się, po­trze­bu­ję prze­strze­ni...

– Sły­szy­cie, dzie­ci? Tata szu­ka prze­strze­ni i dla­te­go od nas od­la­tu­je.

– W ko­smos? – za­in­te­re­so­wał się Irek.

– Wła­ści­wie tak, bo co to za róż­ni­ca: Księ­życ czy Wie­deń? – Mama za­czę­ła szlo­chać. – I to wła­śnie te­raz, przed Ko­mu­nią. Ale ty za­wsze taki by­łeś. Im waż­niej­sza im­pre­za, tym lep­szy wy­stęp. Na we­se­lu się upił i za­czął wrzesz­czeć, że chce wszyst­ko po­wtó­rzyć. „Bo wód­ka za cie­pła!”

– Daj, Żab­cia spo­kój, to nie tak...

– Na chrzci­nach po­szedł na­pra­wiać auto – cią­gnę­ła mama, nie zwa­ża­jąc na pro­te­sty ojca – a te­raz ten wy­jazd. Na trzy dni przed ta­kim świę­tem!

– Nic nie po­ra­dzę, że do­pie­ro wczo­raj wy­da­li mi pasz­port.

– Za­wsze znaj­dziesz do­brą wy­mów­kę. Ty... cwa­nia­ku in­te­lek­tu­al­ny! Ży­cie mi zmar­no­wa­łeś, a te­raz zo­sta­wiasz! – roz­ma­za­ła się na do­bre.

– Przy­naj­mniej już wię­cej nie zmar­nu­ję. – Oj­ciec pró­bo­wał za­żar­to­wać, ale do­stał ścier­ką po gło­wie.

– Na mi­li­cję ju­tro pój­dę i wszyst­ko im opo­wiem! Ni­g­dzie nie po­je­dziesz, nie będą dzie­ci sie­ro­ta­mi!

– Ja­ki­mi sie­ro­ta­mi? Prze­cież chcę wam za­pew­nić lep­szy byt! Za­ro­bię na po­lo­ne­za i wra­cam.

– Na Księ­ży­cu mają po­lo­ne­zy? – za­in­te­re­so­wał się mój brat.

– Irek do po­ko­ju! – wrza­snę­ła mama. – I ty też! – zwró­ci­ła się do mnie.

*

Oj­ciec wy­je­chał na dru­gi dzień. Wy­słał jed­ną pacz­kę, a po­tem roz­pły­nął się w prze­strze­ni. I na­gle, pod ko­niec wrze­śnia, nie­spo­dzie­wa­nie te­le­fon.

– Ma­lin­ka?! No cześć, ta­tuś dzwo­ni!

– Tata? Tata Edek?! – krzyk­nę­łam na całe miesz­ka­nie.

– A znasz in­ne­go?

Fakt, nie znam.

– Co u cie­bie? Skąd dzwo­nisz? Dać ci mamę albo Irka?

– Nie. Z tobą chcia­łem po­ga­dać.

Po­czu­łam ścisk w gar­dle. Nie, nie będę się roz­kle­jać!

– Gdzie te­raz je­steś?

– U sie­bie. To zna­czy w Niem­czech – uści­ślił – W Ham­bur­gu. Słu­chaj Ma­lin­ka, będę się stresz­czał, bo licz­nik bije.

– Mów, tato.

– Wi­dzisz, ku­pi­łem so­bie wi­deo i...

– Gra­tu­la­cje – ode­zwa­ła się z dru­gie­go apa­ra­tu mama.

Oj­ciec jesz­cze nie za­ła­pał; na­wet bli­scy zna­jo­mi mylą na­sze gło­sy.

– E tam, nic wiel­kie­go – od­rzekł – i wi­dzisz, dziec­ko, in­struk­cja jest tyl­ko po ja­poń­sku i po an­giel­sku. Tak się te żółt­ki wy­cwa­ni­ły. A ja znam wy­łącz­nie nie­miec­ki. Przed moim wy­jaz­dem za­czę­łaś cho­dzić na an­giel­ski. To so­bie my­ślę, może byś coś po­ku­ma­ła.

Nie zdą­ży­łam się ode­zwać. Mama była pierw­sza.

– Słu­chaj, a jak ci się tam po­wo­dzi?

– Bar­dzo do­brze – od­po­wie­dział tro­chę za szyb­ko i tro­chę zbyt pew­nym gło­sem. – Bo co?

– To za­łatw so­bie tłu­ma­cza i jak naj­szyb­ciej do­bre­go ad­wo­ka­ta!

– Kto to? Kto to? Ma­lin­ka?

– Nie, głos spra­wie­dli­wo­ści.

– Żab­ka – wy­stę­kał tato.

– Wła­śnie usta­li­łam twój nu­mer – skła­ma­ła mama – a ju­tro dzwo­nię do In­ter­po­lu. Niech ci przy­po­mną, że masz dwój­kę dzie­ci.

– Ty mnie In­ter­po­lem nie strasz! – ob­ru­szył się oj­ciec. – Ja o dzie­ciach pa­mię­tam. Tyl­ko mu­sia­łem się naj­pierw od­kuć, za­ro­bić...

– Na po­lo­ne­za, pa­mię­ta­my. Po­lo­nez, prze­strzeń i wol­ność. Wsty­du nie masz. Ani dzie­się­ciu ma­rek przez 15 lat! A two­ja cór­ka ma w świę­ta za­rę­czy­ny. Sie­ro­ta bied­na.

– Mamo, jaka sie­ro­ta – za­pro­te­sto­wa­łam.

– No wła­śnie – pod­chwy­cił oj­ciec – prze­cież żyję i pa­mię­tam. Kie­dy te za­rę­czy­ny?

– W Szcze­pa­na.

– Ty mi te­ma­tu nie zmie­niaj – za­ata­ko­wa­ła mama. – Jak do so­bo­ty nie przyj­dzie prze­kaz, to w nie­dzie­lę o świ­cie spo­dzie­waj się na­lo­tu po­li­cji. Nie­miec­kiej!

– Nie bę­dzie żad­nej po­li­cji. Już dzwo­nię do mo­je­go do­rad­cy. Wy­śle ci czek z sa­me­go rana.

– Le­piej, żeby tak było. Bo ina­czej w so­bo­tę ja za­dzwo­nię do mo­je­go do­rad­cy i wy­śle ci eg­ze­ku­to­rów z Ukra­iny. Są jesz­cze sku­tecz­niej­si od nie­miec­kiej po­li­cji.

– Nie będą, Żab­ciu, po­trzeb­ni. To jak, Ma­lin­ka, z tym tek­stem?

– Daj go swo­je­mu do­rad­cy! – krzyk­nę­ła mama i rzu­ci­ła słu­chaw­ką.

Trzy dni póź­niej przy­szedł czek na 1500 ma­rek, po pięć­set dla każ­de­go. A sam oj­ciec zja­wił się w moje za­rę­czy­ny. I oczy­wi­ście na­mie­szał.

Zaręczyny

Świę­ta. Cho­in­ka na pół po­ko­ju, a lamp­ki na niej mi­go­cą, jak na au­cie sze­ry­fa. Peł­na gala. Bia­łe bluz­ki, ob­rus sztyw­ny od kroch­ma­lu. Wszy­scy od­sta­wie­ni: mama w per­łach, Ra­fał w musz­ce, jego sta­rzy obo­je w bro­ka­tach. Kro­ję wła­śnie tort ka­wo­wy au­tor­stwa bab­ci. Na­gle dzwo­nek. Coś mnie tknę­ło, ale nic, sunę do drzwi. Otwie­ram, a przede mną pi­ra­mi­da z owo­ców. Same po­łu­dnio­we, na­wet nie znam wszyst­kich nazw. Na wierz­chu ana­na­sy. Roz­gar­niam li­ście i co wi­dzę? Japę ojca. Nic się nie zmie­nił, tyl­ko bar­dziej opa­lo­ny, no i ta trwa­ła. Uśmiech za­wie­szo­ny na uszach, ame­ry­kań­ski, a na szyi je­dwab­ny szal, w ko­lo­rze écru. Za­pro­si­łam ojca do środ­ka. Wszedł, po­sta­wił tacę. Po­tem się wró­cił po skrzy­nię z al­ko­ho­lem. Przy­ta­chał ją zdy­sza­ny i od razu wpa­ro­wał do po­ko­ju.

– Wi­tam ro­dzi­ców przy­szłe­go zię­cia – po­dał ojcu Ra­fa­ła rękę. A na tej ręce, na ser­decz­nym pa­lu­chu, po­ły­ski­wał tom­ba­ko­wy sy­gnet ze sztucz­nym ru­bi­nem wiel­ko­ści śliw­ki. Oj­ciec lu­bił ta­nie efek­ty. Usiadł za sto­łem i mru­gnął do mat­ki.

– Ta­kie mar­ne wina pi­je­cie na za­rę­czy­nach mo­jej dzie­dzicz­ki?

Ro­dzi­ce Ra­fa­ła zro­bi­li oczy jak karp na wi­gi­lij­nym sto­le. A sta­ry, nie spe­szo­ny, zwró­cił się do przy­szłe­go zię­cia.

– Czym się zaj­mu­jesz, mło­dy czło­wie­ku?

Ra­fał za­czął się ją­kać, że koń­czy fi­nan­se.

– Gutt, synu. – Oj­ciec po­ki­wał z uzna­niem gło­wą. – Szu­kam ko­goś, kto by za­rzą­dzał mo­imi pie­niędz­mi. Wła­śnie pły­nie mi stat­kiem dwaj­ścia mi­lio­nów do­la­rów w zło­cie. Mu­szę coś z tym zro­bić. Za­in­we­sto­wać ja­koś.

Wes­tchnął przy tym, jak­by pro­blem pie­nię­dzy bar­dzo go nu­dził. Bo­gacz peł­ną gębą. Mama tyl­ko do­le­wa­ła so­bie wina, a mną za­trzę­sło tak, że le­d­wo tra­fi­łam wi­del­cem w ko­tlet. Wresz­cie nie wy­trzy­ma­łam i wy­szłam do ła­zien­ki. Wy­cią­gnę­łam spod wan­ny bu­tlę ziół szwedz­kich i buch. Gorz­kie! Jesz­cze dwa łyki. No, tro­chę le­piej. Wró­ci­łam do pio­nu i do po­ko­ju, gdzie oj­ciec kon­wer­so­wał w naj­lep­sze z ro­dzi­ca­mi Ra­fa­ła. Na chwi­lę prze­stał, a po­tem sa­dzi:

– Słu­chaj­cie, dzie­ci. Wzdłuż gra­ni­cy nie­miec­ko–fran­cu­skiej mam w kon­tach ban­ki. Coś z tym trze­ba zro­bić. Może bym na was prze­pi­sał?

– E tam, tato. Nie trze­ba.

– Może ja wy­pra­wię ja­kieś za­rę­czy­ny – ode­zwał się mój brat.

– To­bie, Iruś też coś skap­nie, mam fa­bry­kę.

– Pew­nie na Księ­ży­cu – mruk­nął pod no­sem Irek.

Ro­dzi­ce Ra­fa­ła nie usły­sze­li, oj­ciec też nie.

– Cze­ka na cie­bie, skończ tyl­ko stu­dia.

– Ale nie­ko­niecz­nie astro­no­mię? – cią­gnął mój ko­cha­ny bra­ci­szek.

– Irek! Za­mknij się – syk­nę­ły­śmy ra­zem z mamą.

– Może być i astro­no­mia, ale naj­le­piej dy­plo­ma­cja. Za­ła­twię ci ja­kąś cie­płą po­sad­kę na Bali albo na tej, no, Ja­maj­ce. Am­ba­sa­dor Pol­ski na Ja­maj­ce. Brzmi nie­źle, co?

– Wo­lał­bym w No­wej Ze­lan­dii – gry­ma­sił Irek. Jak­by miał ja­ki­kol­wiek wy­bór.

– Da się za­ła­twić – od­parł oj­ciec. – To zdrów­ko przy­szłych pań­stwa mło­dych.

– Zdrów­ko – po­wtó­rzy­li­śmy wszy­scy ra­zem.

– W ta­kim ra­zie wszyst­ko ja­sne – oj­ciec wró­cił do te­ma­tu ban­ków – spo­ty­ka­my się na ślu­bie, po­tem pod­pi­su­je­my pa­pie­ry i wi­ta­my w biz­ne­sklas.

W tym mo­men­cie mama nie wy­trzy­ma­ła i za­czę­ła chi­cho­tać. Wszy­scy za­mil­kli.

– Prze­pra­szam, to z wra­że­nia. Ta­kie szczę­ście dla was, dzie­ci, że nie bę­dzie­cie za­czy­nać od zera. Jesz­cze raz zdro­wia, i za świe­tla­ną przy­szłość.

Stuk­nę­li­śmy się kie­lisz­ka­mi. Oj­ciec roz­parł się w fo­te­lu i za­brał do opo­wie­ści. Ostat­nio w Pol­sce nie bywa, wy­znał, bo ma waż­ne sta­no­wi­sko w Niem­czech. To on był jed­nym z po­my­sło­daw­ców zbu­rze­nia muru ber­liń­skie­go.

– Obec­nie roz­pra­co­wu­je­my bel­gij­ską ma­fię – do­dał po­uf­nym to­nem. – Za­tru­wa­ją żyw­ność. Sły­sze­li­ście o kur­cza­kach kar­mio­nych od­pad­ka­mi ze sta­cji ben­zy­no­wych? To oni. Albo grzyb w na­po­jach ga­zo­wa­nych. Też ich ro­bo­ta. A ta afe­ra z pe­do­fi­la­mi? To samo.

– O rany! – prze­ra­zi­ła się moja nie­do­szła te­ścio­wa. – Ale dla­cze­go? Dla­cze­go to ro­bią?

– Wła­śnie. – Oj­ciec po­ki­wał gło­wą. – Tego nie mogę wam zdra­dzić. Ta­jem­ni­ca. Już i tak po­wie­dzia­łem zbyt wie­le.

Przez chwi­lę są­czy­li­śmy wino w mil­cze­niu.

– Nie, ko­cha­ni, nie mo­że­my się gnę­bić – oj­ciec prze­rwał ci­szę – W koń­cu to za­rę­czy­ny Ma­lin­ki. Za­ba­wa musi trwać.

I trwa­ła.

20.01. Już za chwi­lę wiel­kie od­sło­nię­cie. Je­śli nie wyj­dzie pro­sty, rzu­cę się do Wi­sły i roz­bi­ję go o kry. A jak wyj­dzie pro­sty, co da­lej?

22.01. Nie pi­sa­łam całe dwa dni. Oswa­jam się z No­wym. Nowy jest na ra­zie nie­czu­ły. Kie­dy gła­skam go po grzbie­cie, jak­bym do­ty­ka­ła tek­tu­ry. Naj­go­rzej u na­sa­dy przy prze­gro­dzie, tam gdzie za­ło­ży­li szew. Czu­ję do­tyk jak przez war­stwę izo­la­cji. Izo­la­cji z opu­chli­zny. Nie wiem, czym Ko­wal się tak za­chwy­cał. „No, pięk­nie się wy­pi­ło­wa­ło. I chrząst­ki też zgrab­nie wy­cię­te”. Po­dał mi lu­stro, a ja zo­ba­czy­łam tłu­sty (bo nie myty dwa ty­go­dnie) kul­fon mię­dzy dwo­ma po­żół­kły­mi pod­ko­wa­mi wo­kół oczu. Sko­ro tak wy­glą­da­ją zgrab­nie wy­cię­te chrząst­ki, jak wy­glą­da­ją wy­cię­te nie­zgrab­nie? Ko­wal zo­ba­czył prze­ra­że­nie w mo­ich oczach i za­czął mnie po­cie­szać:

– Co to za mina? Ślicz­ny no­sek, a ty be­czysz?

– Ale Pan dok­tor obie­cał, że bę­dzie jak u blon­dy­na! – roz­kle­iłam się.

Ko­wal nie wy­trzy­mał i za­czął się śmiać:

– Dziec­ko, my­ślisz, że nos to pier­nik? Wy­cho­dzi z fo­rem­ki i go­to­wy? To cia­ło, jesz­cze dwa ty­go­dnie temu pi­ło­wa­ne, cię­te, szy­te. Ma pra­wo być opuch­nię­te i zdrę­twia­łe. Od­cze­kasz mie­siąc, dwa i wte­dy zo­ba­czysz efek­ty. A na ra­zie cze­ka cię ma­so­wa­nie i roz­cie­ra­nie. Ina­czej uschnie i od­pad­nie – za­żar­to­wał na ko­niec.

To sie­dzę i roz­cie­ram. Roz­cie­ram i ma­su­ję. Do­brze, że pada śnieg, do­brze, że zim­no. Do­brze, że nie mam za­jęć. Do­brze, że Ra­fał mnie nie wi­dzi.

8.02. Ostat­nie ty­go­dnie po­świę­ci­łam ma­so­wa­niu i pra­cy ma­gi­ster­skiej. Nie­dłu­go obro­na, a ja mam tyl­ko część ba­daw­czą. Więc stu­kam teo­rię. Jak się zmę­czę, to ma­su­ję za­ja­dle. Wcie­ram maść z ar­ni­ką i cze­kam. Już jest le­piej. Po siń­cach ani śla­du. Naj­waż­niej­sze, że roz­po­zna­ję się w lu­strze. Wła­ści­wie zmia­na jest nie­wiel­ka, może bar­dziej z pro­fi­lu. Przy­szła wczo­raj Ewka. Otwie­ram, a ta na mój wi­dok w krzyk. Niby taka prze­ra­żo­na.

– Nie wy­głu­piaj się. Wy­glą­da­łam go­rzej, kie­dy mnie od­wo­zi­łaś z kli­ni­ki.

– To miał być okrzyk za­chwy­tu. My­śla­łam, że otwo­rzy­ła mi sama Pa­me­la An­der­son. No po­każ­że się. Uśmiech. Prze­chyl gło­wę. Te­raz z dru­giej stro­ny.

– I jak? – za­py­ta­łam.

Ewka się nie bawi w owi­ja­nie, choć ni­g­dy nie ko­pie po si­nia­kach. Za to wła­śnie ją lu­bię i za to, że daje mi fory, choć mo­gła­by się wy­krę­cić na pię­cie. Ra­to­wa­ła mnie już parę razy. Pierw­szy raz dwa lata temu, kie­dy wpa­dłam w szał od­chu­dza­nia.

Szał odchudzania

We­szłam do skle­pu z dżin­sa­mi. Zgar­nę­łam kil­ka par i lecę do przy­mie­rzal­ni.

– Do­kąd z tymi eska­mi? – za­gro­dzi­ła mi dro­gę eks­pe­dient­ka, roz­miar XXS. – Chce Pani po­roz­ry­wać?

– Dla­cze­go? – za­py­ta­łam nie­win­nie.

– Bo Pani nosi emkę, na oko co naj­mniej 38, a po spa­ghet­ti to może i ze 40.

Tego sa­me­go dnia pod­ję­łam de­cy­zję o die­cie. Cze­ka­łam tyl­ko na ja­kąś zna­czą­cą datę, wte­dy ła­twiej za­cząć. Pierw­szy maja, ostat­ni dzień roku, imie­ni­ny mie­sią­ca. Mam: 14 grud­nia. Uro­dzi­ny Ewki. Wcze­śniej wy­ku­pi­łam pół skle­pu ze zdro­wą żyw­no­ścią. Płat­ki z otrąb. Her­ba­ta z kory kru­szy­ny, ser tofu, sło­dzik, pie­czy­wo chrup­kie. Na trud­ne chwi­le cze­ko­la­da bez cu­kru. I dwa li­try pep­si max. Ma tyl­ko kil­ka ka­lo­rii, a za­py­cha i wzdy­ma jak bi­gos. Po­tem do­ko­na­łam po­mia­rów. 90 w biu­ście i tyle może zo­stać. 66 w ta­lii, do­ce­lo­wo – 60 cm, 94 w bio­drach i ma być 89. Na po­czą­tek daję so­bie mie­siąc, do se­sji. Usta­li­łam plan die­ty. Rano płat­ki na mle­ku so­jo­wym. Szklan­ka pep­si. Po­tem obiad: jaj­ko plus szklan­ka pep­si. Pod­wie­czo­rek: tofu i szklan­ka pep­si. Ko­la­cja. Jaka ko­la­cja?

Przez dwa dni cho­dzi­łam dum­na i bla­da. Pę­kłam trze­cie­go. Przy oka­zji wy­szło, że mam uczu­le­nie na soję. Łu­pa­ło mnie w gło­wie po mle­ku. Ser tofu sma­ko­wał jak gips roz­ro­bio­ny z kra­nó­wą. Trze­cie­go dnia sta­nę­łam na wa­dze. Ani gra­ma stra­ty. Tyle mor­dę­gi na nic. Bur­cze­nie w żo­łąd­ku. Kosz­ma­ry o bi­tej śmie­ta­nie, śli­na do zie­mi na wi­dok go­rą­cych droż­dżó­wek. Bo­le­sne ma­rze­nia o chru­pią­cej pięt­ce ra­zow­ca z ma­słem i po­mi­do­rem. Trzę­są­cym pa­lu­chem wy­krę­ci­łam nu­mer Te­le­piz­zy. Za­mó­wi­łam jed­ną dużą ze wszyst­ki­mi do­dat­ka­mi. Była aku­rat pro­mo­cja i do­sta­łam dru­gą dużą, Mar­ga­ri­tę z oliw­ka­mi. Zja­dłam obie. Po­pi­łam pi­wem, a po­tem le­ża­łam roz­wa­lo­na jak jam­nik. Peł­na piz­zy i po­gar­dy do sie­bie.

Ko­lej­ną pró­bę pod­ję­łam po świę­tach; w domu nie ma szans, żeby schud­nąć. A już przy Stasz­ku, fa­ce­cie mamy? Nie ma naj­mniej­szych szans. Wy­star­czy, że zo­sta­wię na ta­le­rzu nie­do­kład­nie ob­gry­zio­ne ko­ści z kur­cza­ka, a już roz­po­czy­na ka­za­nie o gło­du­ją­cym lu­dzie Ko­rei Pół­noc­nej. Kie­dy w cza­sie Wi­gi­lii pró­bo­wa­łam so­bie od­pu­ścić klu­ski z ma­kiem, Sta­szek osten­ta­cyj­nie wy­cią­gnął kra­cia­stą chust­kę wiel­ko­ści ser­we­ty i otarł nie­wi­docz­ną łzę.

– Już na­praw­dę nie mogę – tłu­ma­czy­łam. – Je­stem na­pcha­na po ko­niusz­ki wło­sów.

Ob­tarł dru­gie oko.

– Jak coś jesz­cze wrzu­cę, za­cznie mi wy­cie­kać pęp­kiem. I sta­nie się nie­szczę­ście.

Sta­szek wska­zał pal­cem na pu­sty ta­lerz, dla wę­drow­ca.

– Być może On nie za­pu­kał do na­szych drzwi, bo za­bra­kło mu sił, żeby tu do­trzeć.

– Ale to chy­ba nie po­wód, żeby opy­chać się za nie­go – ujął się za mną Irek.

– Oczy­wi­ście że nie. Mó­wi­łem tyl­ko, że jed­ni umie­ra­ją jak dziew­czyn­ka z za­pał­ka­mi, a inni gar­dzą prze­pysz­ny­mi klu­ska­mi. Gry­ma­szą.

Wzię­łam trzy głę­bo­kie od­de­chy i pod­ję­łam wy­zwa­nie Stasz­ka.

Po No­wym Roku sta­nę­łam na wa­dze. Czte­ry kilo do przo­du. Trze­ba jak naj­szyb­ciej roz­po­cząć ener­gicz­ne dzia­ła­nia. Pa­trzę do ka­len­da­rza. Jest. Szó­sty stycz­nia, Trzech Kró­li. Do­bra data. Zna­la­złam cał­kiem nową die­tę. Jesz co go­dzi­nę, dzię­ki temu wię­cej spa­lasz, no i co go­dzi­nę masz coś w ustach. Wy­trzy­ma­łam ty­dzień. Ni­g­dy tyle nie pa­trzy­łam na ze­ga­rek. Le­d­wo wchło­nę­łam su­cha­ra, już li­czy­łam se­kun­dy do na­stęp­ne­go po­sił­ku. Sa­łat­ka z trzech po­mi­do­rów i dwóch ły­żek jo­gur­tu li­ght. Po­mi­dor­ki przy­go­to­wa­ne. Żeby za­jąć czymś ręce, po­kro­iłam każ­dy na dwa­dzie­ścia cie­niu­sień­kich pla­ster­ków. Jo­gurt stoi otwar­ty. Jesz­cze 20 mi­nut. Za­nu­rzy­łam w nim trzo­nek ły­żecz­ki. Na­wet nie wiem, kie­dy zja­dłam wszyst­ko. Do­pie­ro te­raz po­czu­łam głód. Ale jesz­cze wal­czy­łam. Znisz­czy­ły mnie ro­ga­li­ki z kon­fi­tu­rą.

Mi­nął ty­dzień die­ty. Po­sta­no­wi­łam gdzieś wyjść, byle nie pa­trzeć na lo­dów­kę albo na ze­ga­rek. Wpa­dłam do Jol­ki. Aku­rat upie­kła prze­pysz­ne ro­ga­li­ki z kon­fi­tu­rą. Le­ża­ły so­bie przy­ru­mie­nio­ne na tacy, a ja nie mo­głam ode­rwać od nich wzro­ku. Jol­ka chy­ba to za­uwa­ży­ła, bo pod­su­nę­ła mi tac­kę pod nos.

– Czę­stuj się, na­pie­kłam ze dwa kilo.

– Nie je­stem głod­na – od­po­wie­dzia­łam obo­jęt­nie, a w tym sa­mym mo­men­cie z mo­je­go brzu­cha wy­do­by­ło się roz­pacz­li­we bur­cze­nie.

– Daj, na­ło­żę ci na ta­le­rzyk.

Jaki za­pach! Świe­że ma­seł­ko, wa­ni­lia i aro­mat róży. Uła­mię tyl­ko ro­żek. Ile może mieć ka­lo­rii taki ro­żek? Ze dwa­dzie­ścia? No to jesz­cze z dru­giej stro­ny. Ra­zem czter­dzie­ści. Tak, tak, tak! Jesz­cze tro­chę skub­nę. To już?

– Wi­dzisz, ja­kie do­bre?

Jol­ka na­ło­ży­ła mi ko­lej­ne­go ro­ga­li­ka. Zno­wu sku­bię ro­żek. Dru­gi ro­żek, te­raz bok. To już do­koń­czę, szko­da wy­rzu­cić, kie­dy w Afry­ce lu­dzie umie­ra­ją z gło­du. W Kra­ko­wie tak­że.

Do­brze, że przy­szedł Wik­tor i mu­sia­łam zo­sta­wić za­ko­cha­nych. Zdą­ży­łam po­chło­nąć czte­ry ro­ga­li­ki. 800 ka­lo­rii, 80% mo­jej die­ty. Ja­koś wy­trzy­ma­łam, ale już na­stęp­ne­go ran­ka zja­dłam 300. Klops, prze­kro­czy­łam nor­mę o set­kę. Jak upa­dać, to do dna! Przed dzie­wią­tą od­wie­dzi­łam cu­kier­nię, chiń­ską knajp­kę i su­per­mar­ket za ro­giem. Za­koń­czy­łam ta­blicz­ką cze­ko­la­dy. Po­tem wszyst­ko pod­li­czy­łam: ra­zem 5840 kcal. Jak drwal.

Przez na­stęp­ne dni na­dzie­wa­łam kisz­ki wszyst­kim, co wpa­dło mi pod rękę. Mie­sza­łam ni­czym al­che­mik. Ba­ton spłu­ka­ny pi­wem, ka­pu­sta ki­szo­na pod­la­na ma­ślan­ką, ła­zan­ki z ma­jo­ne­zem. Na samo wspo­mnie­nie puch­nie mi wą­tro­ba. Kie­dy wy­da­łam po­ło­wę sty­pen­dium, po­wie­dzia­łam so­bie twar­do: pora na trze­cią pró­bę. Start: dzie­więt­na­ste­go stycz­nia. Nie ko­ja­rzy się z ni­czym, dla od­mia­ny. Ze wzglę­du na ża­ło­sny stan fun­du­szy wy­bra­łam die­tę grusz­ko­wą. Prze­two­ry z gru­szek, to je­dy­ne, co się osta­ło w kuch­ni po eks­ce­sach ostat­nich dni. Na­szki­co­wa­łam plan die­ty. Rano – pół sło­ika prze­cie­ru z gru­szek. Lunch – sło­ik kom­po­tu, Obiad – ta­lerz gru­szek w sy­ro­pie. Pod­wie­czo­rek – zno­wu kom­pot. Ko­la­cja – mały sło­iczek mar­mo­la­dy grusz­ko­wej na osło­dę. Bi­lans: 1240 ka­lo­rii. Ja­dłam te grusz­ki przez ty­dzień. Sku­pio­na na na­uce i za­li­cze­niach, ja­koś da­wa­łam radę. Dwu­dzie­ste­go szó­ste­go stycz­nia zda­łam ostat­ni eg­za­min. Na­stęp­ne­go ran­ka wy­cią­gnę­łam sześć­dzie­sią­ty czwar­ty sło­ik prze­two­ru grusz­ko­we­go. Nie zdą­ży­łam za­brać się do od­krę­ca­nia. Zwy­mio­to­wa­łam na sam wi­dok żół­to­bru­nat­nej pap­ki na­szpi­ko­wa­nej goź­dzi­ka­mi. I to był ko­niec die­ty. Jesz­cze przed po­łu­dniem wy­da­łam wszyst­kie za­osz­czę­dzo­ne pie­nią­dze. Ła­two się do­my­ślić, na co.

Wpa­dłam w ciąg. Wła­śnie za­czę­ła się se­sja. Po­nie­waż zdą­ży­łam wszyst­ko po­za­li­czać, mia­łam wol­ne. Wy­cho­dzi­łam tyl­ko po je­dze­nie i żeby wy­rzu­cić śmie­cie. Pod ko­niec fe­rii zaj­rza­ła do mnie Ewka.

– Rany, wy­glą­dasz jak ofia­ra prze­mo­cy w ro­dzi­nie. – Za­ła­ma­ła na mój wi­dok ręce.

Fakt, trosz­kę się za­pu­ści­łam. Wło­sy w strą­kach, po­pla­mio­ny dres, sza­ro­żół­ta cera, ob­gry­zio­ne pa­znok­cie. Oraz koło ra­tun­ko­we w oko­li­cach daw­nej ta­lii. Oto­cze­nie też nie wy­glą­da­ło naj­le­piej. Sto­sy na­czyń w zle­wie. Przy­pa­lo­na pa­tel­nia, ku­chen­ka po­kry­ta tym, co wy­ki­pia­ło. A ki­pia­ło spo­ro, bo przez ostat­nie dni sma­ży­łam, go­to­wa­łam i du­si­łam.

– Ma­li­na, wy­ska­kuj z dre­su. Masz kwa­drans, żeby się ogar­nąć i za­brać naj­po­trzeb­niej­sze rze­czy. Prze­no­sisz się do gar­so­nie­ry po mo­jej bab­ci.

– Te­raz?

– Za ty­dzień mo­żesz nie zmie­ścić się w drzwiach wej­ścio­wych. Ru­chy, ru­chy!

Spię­łam wło­sy, umy­łam zęby, zgar­nę­łam do tor­by, co tam było pod ręką. Ewka przez ten czas no­to­wa­ła so­bie na kar­te­lusz­ku.

– Co skro­biesz?

– Re­gu­la­min po­by­tu w mo­jej kli­ni­ce. Prze­czy­tasz po dro­dze. Go­to­wa? To od­daj mi klu­cze. Prze­cież ktoś ci musi pod­le­wać kwiat­ki.

Kie­dy sie­dzia­ły­śmy w tram­wa­ju, Ewka wrę­czy­ła mi kart­kę. Kur­czę! Same za­ka­zy!

Za­kaz wstę­pu do kuch­ni i sto­ło­wa­nia się na mie­ście.

Za­kaz pod­ja­da­nia u li­to­ści­wych ko­le­ża­nek.

Za­kaz mó­wie­nia o die­cie i prze­glą­da­nia ksią­żek ku­char­skich.

Za­kaz prze­li­cza­nia wszyst­kie­go na ka­lo­rie.

Za­kaz żar­cia do lu­stra.

Za­kaz ku­po­wa­nia przy­cia­snych ubrań (że niby już wkrót­ce schud­nę).

Za­kaz uży­wa­nia wagi do koń­ca po­by­tu.

Miesz­ka­łam u Ewki po­nad dwa mie­sią­ce i tyl­ko dzię­ki niej nie ważę dziś tony.

*

– No mów­że wresz­cie. Co z tym no­sem? – do­py­ty­wa­łam.

– Garb znikł. Jak się uśmiech­niesz, to ci się za­ła­mu­je czu­bek z le­wej stro­ny i przy­po­mi­nasz Bru­ce’a Wil­li­sa.

– Ewka, prze­stań!

– Mó­wię, jak jest. Ale Bru­ce to prze­cież przy­stoj­ny go­ściu, nie? Z pra­wej spo­ko. Cał­kiem nie­zły ten nos, pra­wie jak od li­nij­ki. Cho­ciaż... – za­sta­na­wia­ła się przez chwi­lę.

– Co cho­ciaż?

– My­ślę so­bie, czy nie moż­na było le­piej wy­dać tych pię­ciu­set ma­rek od two­je­go ojca?

– No i?

– Sama so­bie od­po­wiedz.

11.02. Czy zro­bi­ła­bym to jesz­cze raz? No pew­nie. Przez dwa­dzie­ścia lat by­łam jed­nym wiel­kim wor­kiem kom­plek­sów, przez nos. Co z tego, że mam faj­ne oczy i cał­kiem bia­łe zęby, sko­ro na pierw­szy plan wy­su­wał się ON. Wiel­ki, za­dar­ty i gar­ba­ty. Zimą czer­wo­ny, jak u bo­cia­na. La­tem zla­ny po­tem. Wio­sną spuch­nię­ty od ka­ta­ru i łez (bo de­pre­sja). Je­sie­nią mo­kry od desz­czu i łez (bo ko­lej­ne wa­ka­cje bez mi­ło­ści). A naj­go­rzej wy­glą­dał z pro­fi­lu. Oświe­tlo­ny lamp­ką noc­ną rzu­cał cień na pół ścia­ny. Moż­na zro­bić zbli­że­nie i by­ła­by świet­na czo­łów­ka do „Cy­ra­no de Ber­ge­ra­ca”.

„Co to jest szczę­ście? To pro­sty nos dłu­go­ści 4 do 5 cen­ty­me­trów, nie szer­szy niż cal” – tak się za­czy­na mój pa­mięt­nik sprzed pra­wie 10 lat. Dziś wy­cią­gnę­łam cen­ty­metr kra­wiec­ki. Wy­mia­ry się zga­dza­ją. A gdzie szczę­ście?

12.02. Po­szłam do dok­to­ra Ko­wa­la. Nie, nic się nie sta­ło. Po pro­stu chcia­łam, żeby rzu­cił okiem. Poza tym ta bli­zna w środ­ku, małe zgru­bie­nie wzdłuż prze­gro­dy. Czy moż­na je ja­koś zmniej­szyć?

– Nie.

Trud­no, prze­ży­ję. Zda­niem Ewki żad­ne­go zgru­bie­nia nie wi­dać. Zno­wu się cze­piam o mi­li­me­try. A prze­cież uro­da to kwe­stia mi­li­me­trów. Ta­kie usta, na przy­kład. Wy­star­czy wstrzyk­nąć mi­li­metr wy­peł­nia­cza i od razu za­mie­niasz się w wul­kan sek­su. Wła­śnie, usta. Kie­dy tak dziś sta­łam przed lu­strem, za­uwa­ży­łam, że mo­gły­by być więk­sze.

13.02. Ju­tro im­pre­za z oka­zji Wa­len­ty­nek. Cały czas roz­my­ślam, co im po­wiem. Przy­znać się do tego nosa, czy nie? Może od­wró­cić od nie­go uwa­gę, na przy­kład ob­ciąć wło­sy, albo zro­bić moc­ny ma­ki­jaż?

– Ja bym nic nie ro­bi­ła – po­ra­dzi­ła Ewka – nikt na­wet nie za­uwa­ży. Zo­ba­czysz.

Już się nie mogę do­cze­kać. Ma być kupa fa­ce­tów. I Ra­fał. Nie wi­dzie­li­śmy się od grud­nia, kie­dy pod­jął de­cy­zję o zmia­nie cha­rak­te­ru na­sze­go związ­ku.

Zmiana charakteru naszego związku

– Kie­dy mu po­wiesz? – za­py­ta­ła Ewka tuż przed syl­we­strem.

– Co mam po­wie­dzieć?

– Że twój oj­ciec kon­fa­bu­lu­je. Że nie ma kont i nie bu­rzył muru ber­liń­skie­go.

– Uwa­żasz, że po­win­nam?

– A jak dłu­go chcesz to ukry­wać?

– Nie wiem, ile się da.

– I są­dzisz, że wa­sze mał­żeń­stwo bę­dzie uda­ne?

– Jeny, Ewka, każ­dy ma ja­kiś szkie­let w sza­fie – zde­ner­wo­wa­łam się. – Wiem, że po­win­nam to wy­ja­śnić, tyl­ko...

– Bo­isz się, że ze­rwie? Ty byś ze­rwa­ła?

– Do­bra, po­wiem mu ju­tro.

– Nie mu­sisz, Ma­li­na.

– Nie mu­szę, ale po­wiem. – Sie­dzia­ły­śmy u mnie w kuch­ni. – I tak by się wy­da­ło tuż po ślu­bie. Oj­ciec prze­cież żad­nych pa­pie­rów nie przy­wie­zie. Chy­ba że żół­te. Ale jak Ra­fał ze­rwie, bę­dziesz mnie mieć na su­mie­niu.

– Jak ze­rwie, to zna­czy, że nie jest cie­bie wart.

*

Po­wie­dzia­łam Ra­fa­ło­wi wszyst­ko. Naj­pierw wy­pi­łam całą neo­spa­smi­nę i pół ma­łej me­li­sa­ny. Wy­szło dro­żej niż dwa ma­li­bu z lo­dem, a efekt w za­sa­dzie ten sam. Sta­li­śmy na po­dwór­ku, przed moją stan­cją. Na­wet nie za­uwa­ży­łam, kie­dy za­pa­li­ły się la­tar­nie. Ra­fał słu­chał, roz­grze­bu­jąc bu­tem świe­ży śnieg.

– W sta­tek to nie uwie­rzy­łem – ode­zwał się po dłu­giej chwi­li. – Kto dziś wozi zło­to stat­kiem?

– Na pew­no nie mój oj­ciec.

– Ale z tymi kon­ta­mi... skąd wiesz? Sie­dział w Niem­czech 15 lat.

– Ja bym nie li­czy­ła na żad­ne kon­ta, Ra­fał.

– Trud­no. Świat się przez to nie za­wa­li.

– A co z nami?

– No cóż, nie­do­szła dzie­dzicz­ko. Przy­ja­dę po cie­bie w syl­we­stra – uśmiech­nął się cie­pło.

Hura! Bę­dzie do­brze!

*

Syl­we­stra spę­dzi­li­śmy w gó­rach. Tuż po wy­strze­le­niu paru pe­tard i upo­ra­niu się z kor­kiem od pod­ra­bia­ne­go szam­pa­na, Ra­fał pod­szedł zło­żyć mi ży­cze­nia.

– Wszyst­kie­go naj­lep­sze­go, Ma­lin­ka. – Stuk­nę­li­śmy się kie­lisz­ka­mi. – Żeby za­wsze łą­czy­ła nas przy­jaźń i zro­zu­mie­nie.

– Za przy­jaźń, Ra­fał, i za mi­łość.

– Mi­łość przy­cho­dzi i od­cho­dzi, a przy­jaźń trwa.

– Co ty z tą przy­jaź­nią?

– Bo wi­dzisz – ści­snął moją dłoń – prze­my­śla­łem wszyst­ko i uwa­żam, że na­le­ży nadać na­sze­mu związ­ko­wi nowy wy­miar. By­łaś wo­bec mnie szcze­ra.

– To źle?

– No skąd! – rzu­cił, pa­trząc mi pro­sto w oczy. – Je­stem ci wdzięcz­ny, że nie ukry­wa­łaś praw­dy. Dłu­go o nas my­śla­łem i do­sze­dłem do wnio­sku, że je­steś naj­lep­szą przy­ja­ciół­ką, jaką mam. Nasz ślub mógł­by wszyst­ko ze­psuć.

– Co su­ge­ru­jesz? – zde­ner­wo­wa­łam się, mimo wy­pi­cia paru drin­ków na wód­ce.

– Ma­lin­ka, od­po­wiedz mi na py­ta­nie. Co jest lep­sze: praw­dzi­wa przy­jaźń czy nie­uda­ne mał­żeń­stwo?

– Nie­uda­ne mał­żeń­stwo – wy­beł­ko­ta­łam.

– Za to wła­śnie cię ce­nię. Szcze­rość i po­czu­cie hu­mo­ru.

– Chcesz ze­rwać?

– Dla­cze­go od razu ze­rwać? Po pro­stu nadać inny cha­rak­ter na­sze­mu związ­ko­wi. Prze­my­śla­łem wszyst­ko i wiem, że nie je­stem go­to­wy do mał­żeń­stwa. Ale też nie chcę cię stra­cić. Nie chcę stra­cić ta­kiej cu­dow­nej, in­te­li­gent­nej dziew­czy­ny z po­czu­ciem hu­mo­ru. Dla­te­go...

– Pro­po­nu­jesz mi przy­jaźń. – Wy­rwa­łam mu dłoń i za­ci­snę­łam w pięść, żeby się nie roz­ry­czeć. Nie po­skut­ko­wa­ło.

– Naj­wspa­nial­sze uczu­cie łą­czą­ce ko­bie­tę i męż­czy­znę.

– My­śla­łam, że naj­wspa­nial­sze uczu­cie to mi­łość!

– Ach ci pio­sen­ka­rze di­sco polo. „Ko­cham”, „Nie mogę bez cie­bie żyć!”, „Umie­ram z tę­sk­no­ty za tobą”. Nie, Ma­lin­ka, naj­pięk­niej­sze uczu­cie to przy­jaźń...

– A gdzie po­ca­łun­ki w desz­czu? Spa­ce­ry po świe­żym śnie­gu, wspól­ny ta­niec?

– Nie da­łaś mi skoń­czyć. Mó­wiąc przy­jaźń, mam na my­śli uczu­cie po­głę­bio­ne o seks. Przy­jaźń ero­tycz­na. Ide­al­na w na­szej sy­tu­acji. Co ty na to?

*

– I co ty na to? – za­py­ta­ła mnie rze­czo­wym to­nem Ewka.

Przy­bie­gła za­raz po moim roz­pacz­li­wym te­le­fo­nie.

– Po­wie­dzia­łam, że mu­szę się za­sta­no­wić.

– Ład­nie.

– Co ład­nie, co ład­nie! – wrza­snę­łam. – Chcia­łam wyjść z twa­rzą.

– Trze­ba było rzu­cić pier­ścion­kiem i trza­snąć drzwia­mi!

– I za­mar­z­nąć w gó­rach? Mu­sia­łam do­trwać do rana. Przy­je­cha­łam z Za­kop­ca pierw­szym po­cią­giem. Wszy­scy zo­sta­li. Pew­nie te­raz plot­ku­ją, że zwia­łam. Sie­ją do­my­sły.

– To rze­czy­wi­ście naj­więk­szy pro­blem – par­sk­nę­ła Ewka. – Do­my­sły.

– Nie, naj­więk­szy pro­blem to ze­rwa­nie z Ra­fa­łem. Przez cie­bie! – Za­nio­słam się pła­czem.

– Ma­li­na, to był test. Od­szedł, bo cię nie ko­cha. Oczy­wi­ście Ra­fał, nie test.

– Ale ja go ko­cham! Boli mnie ser­ce, pali w żo­łąd­ku, trzę­są mi się ręce!

– Ile kaw wy­pi­łaś? – za­py­ta­ła Ewka.

– Pięć i trzy her­ba­ty! Bę­dziesz mnie te­raz wy­py­ty­wać o ja­dło­spis?

– To nie żad­na mi­łość, tyl­ko ko­fe­ina. Ewen­tu­al­nie lęk przed pust­ką, jak­by uzna­ła Jol­ka.

– Co mnie ob­cho­dzi, jak to się na­zy­wa! Czu­ję, że go ko­cham i umrę, je­śli się ze mną nie oże­ni!

– Sama mia­łaś wąt­pli­wo­ści, czy za nie­go wyjść, a te­raz na­gle roz­pacz.

– Może do­pie­ro te­raz do mnie do­tar­ło, że to On!

– Jak­by to był On, nie prze­ra­ził­by się pu­stym kon­tem two­je­go ojca.

– Wca­le się nie prze­ra­ził. Prze­cież kie­dy się oświad­czał, nie li­czył na żad­ne kon­ta, bo jesz­cze nie znał mo­je­go ojca.

– Pew­nie się boi, że twój sta­ry ma uro­je­nia.

– A nie ma? – krzyk­nę­łam. – Czy twój oj­ciec opo­wia­da o stat­kach peł­nych zło­ta?

– Nie, bo zna tyl­ko pięć zwro­tów: „kie­dy żar­cie?”, „gdzie moje faj­ki?”, „zwol­nij ki­bel”, „od­daj pi­lo­ta” i „prze­łącz na dzien­nik”.

– Przy­naj­mniej jest prze­wi­dy­wal­ny. Nie ruj­nu­je ci ży­cia oso­bi­ste­go.

– Wy­star­czy że zruj­no­wał je mo­jej ma­mie. Ma­li­na, nie płacz. Może Ra­fał wró­ci. Może wte­dy za dużo wy­pił.

– Nie pił pra­wie nic.

– Albo za mało – po­pra­wi­ła szyb­ko. – Jesz­cze nie wszyst­ko stra­co­ne. Prze­cież lu­dzie nie zry­wa­ją za­rę­czyn jed­nym cię­ciem. Mu­sisz po­cze­kać.

Wy­trzy­ma­łam trzy dni. Po­tem za­dzwo­ni­łam, że niby chcę od­dać pier­ścio­nek.

– Mia­łem wła­śnie do cie­bie wy­krę­cić, Ma­lin­ka. Za­py­tać, jak się czu­jesz.

– W po­rząd­ku – wy­krztu­si­łam wzru­szo­na jego do­bro­cią.

– To świet­nie. Prze­my­śla­łaś wszyst­ko?

– A ty?

– Ja? – zdzi­wił się. – Prze­my­śla­łem już wcze­śniej. Chciał­bym do cie­bie wpaść.

– Do­brze, kie­dy? – Po­roz­ma­wia­my so­bie na spo­koj­nie, może zro­zu­mie, jaki po­peł­nił błąd.

– Ju­tro. Wy­obraź so­bie, że mogę zwró­cić pier­ścio­nek i od­li­czą mi tyl­ko 15 pro­cent.

– Su­per... – Dla­cze­go za­brzmia­ło to tak ża­ło­śnie?

– Praw­dzi­wy z cie­bie przy­ja­ciel. Inna by się tar­go­wa­ła, może na­wet mści­ła.

– Daj spo­kój, Ra­fał, za co tu się mścić? – Za ze­rwa­nie za­rę­czyn, i to w syl­we­stra?

– Wiesz, ja­kie są dziew­czy­ny. Dla­te­go czło­wiek się zgry­wa. A przy to­bie nie musi.

Jesz­cze chwi­la i coś mu zro­bię.

– To wpad­nij ju­tro, bo po­tem wy­jeż­dżam na tro­chę.

Wpadł, ode­brał pier­ścio­nek, cmok­nął na po­że­gna­nie w po­li­czek i wy­padł, nie py­ta­jąc, do­kąd jadę. Za­mknę­łam sta­ran­nie drzwi i po­sta­no­wi­łam zro­bić coś ze swo­im ży­ciem. Za­czę­łam od nosa. Dziś po­ka­żę go świa­tu i Ra­fa­ło­wi. Ra­fał. Na mój wi­dok usły­szy aniel­skie dzwo­ny.

15.02. Nie usły­szał. Przy­szedł z ja­kąś roz­ło­ży­stą babą. Baba mia­ła kwie­ci­stą su­kien­kę i... wiel­ki no­chal. Le­d­wo bąk­nął mi cześć. I jak tu nie wie­rzyć w trzy­na­ste­go?

Ewka jak zwy­kle mia­ła ra­cję. Nikt nie za­uwa­żył nosa. Każ­dy te­raz pil­nu­je swo­je­go. Lu­dzie my­ślą o obro­nach, o pra­cy i pie­nią­dzach. Ja też po­win­nam za­cząć, bo ina­czej cze­ka mnie prze­su­nię­cie ter­mi­nu. We­zmę się od po­nie­dział­ku. A Ra­fa­ła mam głę­bo­ko w no­sie. Boże, zno­wu ten nos!

29.02. Dziw­ny dzień. Prze­stęp­ny, ostat­ni w tym ty­siąc­le­ciu. Do­bry do roz­my­ślań i skła­da­nia przy­rze­czeń. Ale co mogę so­bie obie­cać, sko­ro nie wiem, cze­go chcę. Chcę być szczę­śli­wa.

– Za mało kon­kre­tów – oce­ni­ła Jol­ka, ta od ro­ga­li­ków z kon­fi­tu­rą. – Mu­sisz do­kład­nie okre­ślić, co cię uszczę­śli­wia. Eks­tra­wa­gan­cja czy ży­cie w pro­sto­cie? Ka­rie­ra? Mi­łość? For­sa? Wszyst­ko na raz?

Skąd mam wie­dzieć? Jol­ka uwa­ża, że naj­wyż­szy czas. W sierp­niu stuk­nę­ło mi ćwierć wie­ku, a licz­nik bije da­lej. Co­raz szyb­ciej. Ani się spo­strze­gę, a skoń­czę czter­dzie­chę. Boże, czter­dzie­ści lat! Jesz­cze nie­daw­no, w li­ceum, by­łam pew­na, że nie do­ży­ję trzy­dziest­ki. Niech ktoś za­trzy­ma ten cho­ler­ny ze­gar!

– Halo! Jest tam kto? – usły­sza­łam Jol­kę. – Więc cze­go wła­ści­wie chcesz, ko­bie­to dwu­dzie­sto­let­nia?

3.03. Imie­ni­ny mie­sią­ca. Też nie­zły dzień do roz­my­ślań.

– Każ­dy jest do­bry, kie­dy się szu­ka wy­mów­ki dla wła­sne­go le­ni­stwa.

– Ja­kie­go le­ni­stwa? – ob­ru­szy­łam się na Jol­kę. – To po­waż­ne roz­wa­ża­nia, nad ce­lem ży­cia.

– I co? Do­szłaś do ja­kichś kon­kre­tów? Wiesz już, na czym ci za­le­ży?

Cze­go wła­ści­wie chcę? W chwi­lach za­ła­ma­nia – Ra­fa­ła. A poza tym? Kie­dy by­łam sie­dem­na­sto­lat­ką, wy­da­wa­ło mi się, że zba­wię świat. Wy­my­ślę szcze­pion­kę na raka, po­le­cę na Mar­sa albo zo­sta­nę sław­ną gwiaz­dą. Czu­łam, że mogę wszyst­ko, że mnie się uda. Na­iw­na pa­nien­ka z gło­wą w chmu­rach i skrzy­dła­mi anio­ła. Każ­de nie­po­wo­dze­nie po­zba­wia­ło mnie kil­ku pió­rek, a pierw­sze lata stu­diów cał­ko­wi­cie osa­dzi­ły na zie­mi.

Naj­pierw zda­łam na hi­sto­rię sztu­ki. „Co po tym bę­dziesz mieć?” – py­ta­ły zna­jo­me ziem­nia­ki. Dla wy­ja­śnie­nia, ziem­niak (okre­śle­nie Ewki) to ktoś, kto wi­dzi tyl­ko pro­zę ży­cia. Sama przy­ziem­ność. Za­miast ma­rzeń – pla­ny, kon­kret­ne i kar­to­fla­ste: za­ro­bić na te­le­wi­zor, ku­pić więk­szy sa­mo­chód, a wcze­śniej: wy­brać do­bre stu­dia.

Ja wy­bra­łam hi­sto­rię sztu­ki. Za­ło­żę ga­le­rię z praw­dzi­we­go zda­rze­nia – ma­rzy­łam. – Żad­nej chał­tu­ry. Tyl­ko Sztu­ka, przez duże S. Oto­czę się ar­ty­sta­mi, od­gro­dzę od bru­du świa­ta. Będę pa­lić cy­ga­ra i spo­glą­dać z góry na małe pro­ble­my ziem­nia­ków. Na szczę­ście po­zna­łam Ankę. Anka ukoń­czy­ła ma­lar­stwo z wy­róż­nie­niem, a te­raz „robi” wo­jow­ni­ków do gry: „Fire, fire, fire!” Wcze­śniej ry­so­wa­ła tło, po­tem ele­men­ty ubio­ru, te­raz całe po­sta­cie: snaj­pe­rzy, za­pa­śni­cy, mu­tan­ty. Awan­su­je.

Kie­dy ją po­zna­łam, od mie­sią­ca sie­dzia­ła na bez­ro­bo­ciu, jak więk­szość ko­le­gów z jej roku. Pró­by sprze­da­wa­nia ka­ry­ka­tur na Ryn­ku za­koń­czy­ły się po­gróż­ka­mi ze stro­ny kon­ku­ren­cji, więc Anka po­sta­no­wi­ła po­szu­kać cze­goś in­ne­go. W mię­dzy­cza­sie, z bra­ku fun­du­szy, żyła na sępa, wpa­da­jąc do zna­jo­mych i wy­ja­da­jąc, co tyl­ko się dało. Pew­ne­go dnia zja­wi­ła się i u mnie.

– Cześć, Ma­li­na. Pa­mię­tasz mnie z im­pre­zy u Ewy? Prze­cho­dzi­łam obok i po­my­śla­łam, że wpad­nę. Ale coś pach­nie.

– Spa­li­łam szar­lot­kę. Wstyd czę­sto­wać.

– Nie od­mó­wię.

– Już kro­ję, a ty wska­kuj do po­ko­ju.

– Wiesz, wo­la­ła­bym po­sie­dzieć w kuch­ni. Ja­koś przy­jem­niej. Masz może coś do pi­cia?

Po­sie­dzia­ły­śmy przy plac­ku. Opo­wie­dzia­łam jej o swo­ich stu­diach. Nie zdą­ży­łam przejść do ma­rzeń o ga­le­rii.

– Chcesz za parę lat kle­pać bie­dę, cią­gnij to da­lej – rzu­ci­ła, roz­glą­da­jąc się po pół­kach – o, krem jo­gur­to­wy w prosz­ku. Jak sma­ku­je?

Głod­ne oczy Anki i jej zo­bo­jęt­nie­nie wo­bec sztu­ki dały mi do my­śle­nia. Ale osta­tecz­ną de­cy­zję pod­ję­łam w dru­gim se­me­strze. Do­szedł nam nowy przed­miot: „Bi­blio­gra­fia”. Mie­li­śmy do wku­cia li­stę lek­tur ze wszyst­kich pię­ciu lat. Au­tor, ty­tuł, ofi­cy­na, rok wy­da­nia. Wte­dy da­łam so­bie spo­kój. Nie dla­te­go, że to po­nad moż­li­wo­ści mo­ich zwo­jów. Po pro­stu, je­śli u pro­gu XXI wie­ku stu­den­ci sza­cow­nej uczel­ni mają wkle­py­wać na pa­mięć ty­tu­ły prze­sta­rza­łych ksią­żek, coś jest nie tak. I wy­by­łam. Te­raz koń­czę za­rzą­dza­nie. Też głu­pie.

7.03. Bio­rę się do ro­bo­ty, bo pro­mo­tor do­py­tu­je się o na­stęp­ną część pra­cy. Na ra­zie do­stał tyl­ko wstęp, stresz­cze­nie i spis tre­ści.

– Wy­glą­da obie­cu­ją­co, ale chciał­bym zo­ba­czyć choć z pół roz­dzia­łu.

– Nie zdą­ży­łam wy­dru­ko­wać, ale mam wszyst­ko w kom­pu­te­rze. – Kłam­stwa, zno­wu kłam­stwa.

– Każ­dy tak mówi – uśmiech­nął się pro­mo­tor – przy­szłość przed nami, co?

Więc pi­szę. Ca­ły­mi dnia­mi czy­tam gru­be ce­gły peł­ne prze­sta­rza­łych teo­rii i za­wzię­cie stu­kam w kla­wia­tu­rę. Obro­na w czerw­cu, je­śli zdą­żę. A po­tem? Praw­dzi­wa do­ro­słość. Znaj­dę pra­cę i cel w ży­ciu.

Na­dej­dzie pierw­szy lip­ca. Ja, dłu­go­no­ga, dys­kret­nie opa­lo­na, w bia­łym bi­ki­ni. Od­po­czy­wam po obro­nie, na jach­cie. Obok Ra­fał, mu­sku­lar­ny, wy­zło­co­ny słoń­cem. Po­da­je mi peł­ny kie­li­szek i od nie­chce­nia pyta: „Może jed­nak się po­bie­rze­my?” A ja naj­pierw spo­koj­nie wy­pi­jam łyk szam­pa­na (żad­nych pod­ró­bek) i od nie­chce­nia od­po­wia­dam: „Cze­mu nie?” Po­zor­nie obo­jęt­ni, ale za­ko­cha­ni. Ty­dzień póź­niej ślub i...

– Da­lej jak w re­kla­mie mar­ga­ry­ny.

– Nie ma z cze­go, Ewa, kpić – ode­zwa­ła się Jol­ka – Na przy­kład my z Wik­to­rem już usta­li­li­śmy, że bie­rze­my ślub we wrze­śniu, po mo­jej obro­nie i jego eg­za­mi­nie rad­cow­skim. Po­tem wy­jeż­dża­my w dłu­gą po­dróż po­ślub­ną. A w paź­dzier­ni­ku za­bie­ra­my się po­rząd­nie do pra­cy. Wik­tor już zna­lazł w kan­ce­la­rii.

– U taty. To się na­szu­kał! – gwizd­nę­ła Ewka.

Jol­ka pu­ści­ła uwa­gę mimo uszu.

– Za trzy lata chce­my ku­pić miesz­ka­nie. Jak ceny tro­chę spad­ną, Wik­tor uwa­ża, że te­raz nie ma sen­su prze­pła­cać. Więc naj­pierw auto, po­tem apar­ta­ment. Urzą­dzi­my go i wte­dy bę­dzie do­bry mo­ment na dziec­ko. A po trzy­dzie­st­ce, jak mały pój­dzie do przed­szko­la, za­cznie­my się bu­do­wać koło Kry­spi­no­wa. Moi ro­dzi­ce już ku­pi­li dział­kę.

– Co da­lej? – za­py­ta­ła znu­dzo­nym gło­sem Ewka.

– Jak to?

– Do czter­dziest­ki zdo­bę­dzie­cie już wszyst­ko, cze­go wy­pa­da się w tym graj­do­le do­ro­bić. Więc py­tam, co da­lej? Jesz­cze więk­szy dom? Jesz­cze jed­na bry­ka?

– O co ci cho­dzi? – za­pe­rzy­ła się Jol­ka – Czy to źle, że pla­nu­ję swo­je ży­cie, że chcę mieć uda­ną ro­dzi­nę?

– Za­baw­ne, że mó­wisz o ro­dzi­nie. Sa­mo­chód, apar­ta­ment, kan­ce­la­ria, wil­la za mia­stem. Ro­dzin­ne cie­pło po szan­ghaj­sku.

– Po­dob­no mamy w Pol­sce dru­gie Chi­ny – za­uwa­ży­łam.

– Też ma­rzysz o po­dob­nej sie­lan­ce?

Wzru­szy­łam ra­mio­na­mi. Ostat­nio ma­rze­nia mylą mi się z tę­sk­no­ta­mi.

– Już sama nie wiem, czym to całe szczę­ście jest.

– Ewka ci po­wie – burk­nę­ła Jol­ka. – Żad­ne tam jach­ty czy po­rząd­ny dom z ogro­dem, tyl­ko na­stę­pu­ją­cy sce­na­riusz. Ob­le­wasz eg­za­min. Idziesz się po­cie­szyć na fe­sty­nie. Tam po­zna­jesz przy­stoj­ne­go jur­ne­go. Z mie­siąc po­bu­ja­cie wspól­nie w ob­ło­kach. Po­tem wpad­ka. Za­miesz­ka­cie ką­tem u jego ro­dzi­ców. Te­ścio­wa punk­tu­je cię na każ­dym kro­ku. A to pie­ro­gi nie ta­kie, a to ma­ki­jaż za moc­ny. Ale jest spo­ko. Ży­je­cie na lu­zie, bez pla­nów. Po­tem przy­stoj­ny jur­ny tra­ci ro­bo­tę i przy­gnę­bio­ny za­le­ga przed te­le­wi­zo­rem. Ale de­pre­sja nie prze­szka­dza mu zro­bić ko­lej­ne­go dziec­ka. Do trzy­dziest­ki bę­dzie­cie mieć czwór­kę po­ciech, odra­pa­ny po­kój i wła­sną szaf­kę w kuch­ni. Jur­ny (już nie przy­stoj­ny) bę­dzie li­czyć dłu­gi i stra­co­ne oka­zje, a ty si­nia­ki i reszt­ki wło­sów, któ­rych nie wy­dar­łaś so­bie z roz­pa­czy.

– Do­brze wie­cie, ko­bie­ty, o co mi cho­dzi. Nie mu­sisz, Jol­ka, od­ma­lo­wy­wać ta­kie­go dra­ma­tu. Bądź so­bie szczę­śli­wa. Tyl­ko pa­mię­taj, ży­cie nie jest cu­kier­ko­wą te­le­no­we­lą.

– Zro­bię wszyst­ko, żeby moje ta­kie wła­śnie było.

Jol­ka tyl­ko się od­gra­ża, a na­praw­dę stoi oby­dwo­ma no­ga­mi na zie­mi. Żad­ne tam baj­ki i jach­ty, wszyst­ko po­ukła­da­ne. Każ­dy ka­wa­łek mo­zai­ki na swo­im miej­scu. Peł­na kon­tro­la. Dla­te­go tak ją prze­stra­szył mój szał od­chu­dza­nia dwa lata temu. Za­po­mnia­łam do­dać, że i Jol­ka pró­bo­wa­ła mi wte­dy po­móc. Na swój chłod­ny, rze­czo­wy spo­sób.

Pomoc jolki

– Ma­li­na, mar­twi mnie twój ape­tyt – zdra­dzi­ła któ­re­goś wie­czo­ra.

Wpa­dła nie­spo­dzie­wa­nie na po­cząt­ku fe­rii i za­sta­ła mnie przy sma­że­niu plac­ków. Woda, mąka, sól – roz­beł­tać i na olej.

– Wszyst­ko jest pod kon­tro­lą. Tak się tyl­ko ba­wię pa­tel­nią, żeby oszu­kać mózg. Po­tem wrzu­cam do ko­sza.

– Chcia­ła­bym w to wie­rzyć – po­krę­ci­ła gło­wą. – Moim zda­niem po­trze­bu­jesz po­mo­cy spe­cja­li­sty.

– Masz na my­śli sie­bie? – pod­rzu­ci­łam pla­cek pod sam su­fit.

– Nie, je­stem do­pie­ro na trze­cim roku. Poza tym nie in­te­re­su­je mnie kli­nicz­na. Ale umó­wię cię na spo­tka­nie z gru­pą lu­dzi, któ­rzy mają po­dob­ne pro­ble­my.

– Tyl­ko nie z gru­pą! Prze­cież wiesz, że je­stem so­list­ką. Poza tym – nad­mie­ni­łam. – Anka wspo­mi­na­ła kie­dyś, oni to na­gry­wa­ją i mają ubaw.

– Oni, to zna­czy kto?

– Nie trak­tuj mnie jak świ­ra. Wiesz do­brze, że oni, to nie Obcy 3, tyl­ko stu­den­ci na sta­żu. Sie­dzą po dru­giej stro­nie lu­stra i ry­czą ze śmie­chu.

– Na staż nie przyj­mu­ją stu­den­tów – po­in­for­mo­wa­ła mnie Jol­ka.

– No to ab­sol­wen­ci, sta­ży­ści, prak­ty­kan­ci. Wszyst­ko jed­no. Oni. Nie spo­tkam się z żad­ną gru­pą.

– Dla­cze­go?

– Mó­wi­łam. Poza tym nie uwa­żam, że­bym mia­ła pro­blem.

– Tak mówi każ­dy uza­leż­nio­ny.

– Jak nie prze­sta­niesz, to na­praw­dę coś mi się sta­nie.

– Już koń­czę. Obie­caj tyl­ko, że spo­tkasz się ze spe­cja­li­stą.

– Z kim?

– Taki je­den, przy­ja­ciel ro­dzi­ny i psy­chia­tra.

– Nie chcę żad­nych zna­jo­mych! Po­tem przyj­dzie do was na her­ba­tę i na­ga­da two­jej ma­mie, że kum­pe­la jej cór­ki wci­na su­ro­wy ryż i po­pi­ja wodą z ki­bla.

– Ty na­praw­dę je­steś nie­uf­na – przy­zna­ła Jol­ka. – Pod­da­ję się, nie będę cię z ni­kim uma­wiać. Masz pójść sama.

– Gdzie?

– Do psy­chia­try z przy­chod­ni uczel­nia­nej. Obie­cu­jesz?

Szyb­ko ski­nę­łam gło­wą. Wes­tchnę­ła.

– To­bie, Ma­li­na, strasz­nie trud­no po­móc.

Przez na­stęp­ny ty­dzień ro­bi­łam po­dej­ście do po­rad­ni. Nie, nie dziś. Jesz­cze tro­chę po­jem. Ju­tro. Nie, dam so­bie radę sama. Zresz­tą co mu po­wiem? A jak ktoś mnie zo­ba­czy? Wresz­cie się od­wa­ży­łam, dwa dni po prze­pro­wadz­ce do Ewki. Po­szły­śmy ra­zem. I sta­nę­łam oko w oko z uczel­nia­nym psy­chia­trą.

Uczelniany psychiatra

– Dzień do­bry. Pro­szę spo­cząć.

Ro­zej­rza­łam się po ga­bi­ne­cie. Ni­ska ława, dwa za­pad­nię­te fo­te­le w ko­lo­rze musz­tar­dy i ka­nap­ka. Ta słyn­na ka­nap­ka u psy­cho­ana­li­ty­ka! Tu pew­nie leżą pa­cjen­ci i po­zwa­la­ją się pa­tro­szyć.

– Mu­szę się kłaść?

– Nie, to tyl­ko atra­pa, żeby było bar­dziej pro­fe­sjo­nal­nie – wy­ja­śnił znu­żo­nym gło­sem dok­tor Gąb­ka. Miał krót­ką, przy­sza­rza­łą bro­dę, dru­cia­ne oku­lar­ki i zmę­czo­ne oczy pięć­dzie­się­cio­lat­ka. Ty­po­wy psy­chia­tra.

– Pro­szę, tu jest moja ksią­żecz­ka.

– Ma­li­na – prze­czy­tał. – Ape­tycz­ne imię. No i z czym mamy pro­blem, Ma­lin­ko?

– Wła­śnie z ape­ty­tem. Wchła­niam jak od­ku­rzacz. Przez dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny na dobę ma­rzę o tym, żeby jeść, gryźć, po­że­rać, wsy­sać, wci­nać...

– Mhm – dok­tor Gąb­ka po­ki­wał gło­wą. – Tak? I co?

– I jem. – Gło­śno prze­łknę­łam śli­nę.

– Cie­ka­we.

Ziew­nął, zdjął oku­la­ry i za­czął po­cie­rać po­wie­ki. Po­tem za­krył twarz dłoń­mi, opie­ra­jąc się łok­cia­mi o stół. Zer­k­nął na mnie spo­mię­dzy roz­su­nię­tych pal­ców. Za­chcia­ło mi się śmiać. Co ja tu ro­bię? Wy­fla­czam się przed zmę­czo­nym go­ściem, któ­ry uda­je za­in­te­re­so­wa­nie.