Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Roztrzepana, chwilami marudna, rozbrajająco naiwna, bez chytrego planu na życie. Malina kończy właśnie studia i zupełnie nie wie, co dalej. Nie posiada ostrego języka, mocnych łokci ani skóry nosorożca, które przydają się w walce o swój kawałek tortu. Na szczęście ma u boku garstkę oddanych przyjaciół, babcię wróżkę oraz ekscentrycznego psychiatrę. Dzięki takiej ekipie łatwiej stawić czoła chaosowi zwanemu życiem...
Debiutancka powieść Sowy szybko stała się bestsellerem, a Malinę pełną słabostek, rozterek i bezpretensjonalnego uroku pokochały tysiące czytelniczek.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 7 godz. 44 min
Copyright © Izabela Sowa
Wydawca: Wydawnictwo IS
www.wydawnictwois.pl
Warszawa 2017
ISBN 978-83-65718-12-9
Wydanie autorskie
Redakcja:Marcin Potrzeba
projekt okładki: Tomasz Argasiński, [email protected]
eBook maîtrisé par Atelier Du Châteaux
5.01. Teraz wszystko będzie inaczej. Co ja mówię: inaczej. Będzie lepiej! Konkrety już wkrótce.
10.01. TO miało miejsce trzy dni temu. I wcale nie bolało, może trochę potem. Najpierw kazali mi się rozebrać do rosołu. Leżę i czekam, cała w nerwach. Nagle widzę. Taki, jak sobie wymarzyłam: niezbyt długi i prościutki. Więc krzyczę:
– Jeszcze nie! Chwilę!
Kowal nachylił się nade mną.
– No? O co chodzi?
Wskazałam palcem na blondyna po lewej.
– Ten jest idealny.
Kowal uśmiechnął się i mówi:
– Wedle życzenia, chyba że mi się piła omsknie.
– Też panu nie wstyd, doktorze – odezwała się brunetka po prawej – Dziewczyna zielona ze strachu, a pan o piłowaniu. Przecież to się dłutkiem kuje.
Gdyby nie głupi jaś, uciekłabym z wenflonem w żyle. Brunetka kazała mi powoli liczyć do dziesięciu. Zaczęłam: jeden, dwa, trzy, cztery, pięć... i w tym samym momencie poczułam dziwne odrętwienie. A kątem oka ujrzałam gipsowy dziób. Już po wszystkim!? Brunetka kazała mi dalej liczyć, tyle że od końca. A potem zaczęła mnie przepytywać z tabliczki mnożenia. Pięć razy osiem, sześć razy dziewięć i takie tam michałki. „Nie wolno ci spać. Musisz mówić, mówić, mówić.” Więc mówiłam, a raczej bełkotałam, bo cała górna warga była niczym z blachy. Przedłużenie dzioba.
Tego samego dnia Ewka odwiozła mnie do domu. Babcia na mój widok zrobiła przerażoną minę, ale szybko wykrzesała uśmiech dookoła głowy:
– Nie jest źle. Wyglądałam gorzej, kiedy mnie pogryzły pszczoły w czterdziestym dziewiątym.
Mama zaprowadziła mnie do łazienki (bo najjaśniej) i przez minutę oglądała ze wszystkich stron.
– Teraz będę inaczej patrzeć na Jacksona – oznajmiła – Ile się ten człowiek nacierpiał. Prawdziwy męczennik.
Irek, mój młodszy brat, tylko spojrzał, a potem zamknął się w pokoju i oświadczył, że nie jest głodny. We wtorek zerknęłam w lustro w przedpokoju, bo tam najciemniej. Wielki dziób z gipsu, w nozdrzach tampony, a wokół oczu fioletowe koła. Białka mocno czerwone. Czy to zniknie?
14.01. Zniknie. Tak obiecuje doktor Kowal. Dziś zmiana opatrunku. Ściągnęli dziób i zostawili tylko szynę wzdłuż nosa. Wyglądam prawie normalnie, jak po zwykłym wypadku. Fioletowy ustąpił miejsca żółtemu. Tylko ten zapach. Stara krew. Czy tak się będę czuła w trumnie?
18.01. Za trzy dni zdejmą mi opatrunek. Czy rozpoznam się w lustrze? Czy poznają mnie inni? Czy zauważą nowy nos? Czy będzie naprawdę prosty? Czy moje życie się zmieni? Czy Rafał wróci?
Mój eks. Byliśmy narzeczonymi równo przez tydzień. Pierwszego stycznia, sześć minut po północy, postanowiliśmy (Rafał postanowił) zredukować nasz związek do przyjaźni. A wszystko przez mojego starego.
Znikł tuż przed moją Komunią. Mierzyłam właśnie sukienkę z kryzysowego kryształku, kiedy zapalił sporta i oświadczył, że wyjeżdża do Austrii.
– To jedyna szansa, Żabko. Teraz jeszcze mogę dostać azyl. Podam się za politycznego.
– Od kiedy to dają azyl za stanie przy budce z piwem?
– Nigdy we mnie nie wierzyłaś! Dlatego nie mogłem się zrealizować. Już dłużej tak nie mogę, duszę się, potrzebuję przestrzeni...
– Słyszycie, dzieci? Tata szuka przestrzeni i dlatego od nas odlatuje.
– W kosmos? – zainteresował się Irek.
– Właściwie tak, bo co to za różnica: Księżyc czy Wiedeń? – Mama zaczęła szlochać. – I to właśnie teraz, przed Komunią. Ale ty zawsze taki byłeś. Im ważniejsza impreza, tym lepszy występ. Na weselu się upił i zaczął wrzeszczeć, że chce wszystko powtórzyć. „Bo wódka za ciepła!”
– Daj, Żabcia spokój, to nie tak...
– Na chrzcinach poszedł naprawiać auto – ciągnęła mama, nie zważając na protesty ojca – a teraz ten wyjazd. Na trzy dni przed takim świętem!
– Nic nie poradzę, że dopiero wczoraj wydali mi paszport.
– Zawsze znajdziesz dobrą wymówkę. Ty... cwaniaku intelektualny! Życie mi zmarnowałeś, a teraz zostawiasz! – rozmazała się na dobre.
– Przynajmniej już więcej nie zmarnuję. – Ojciec próbował zażartować, ale dostał ścierką po głowie.
– Na milicję jutro pójdę i wszystko im opowiem! Nigdzie nie pojedziesz, nie będą dzieci sierotami!
– Jakimi sierotami? Przecież chcę wam zapewnić lepszy byt! Zarobię na poloneza i wracam.
– Na Księżycu mają polonezy? – zainteresował się mój brat.
– Irek do pokoju! – wrzasnęła mama. – I ty też! – zwróciła się do mnie.
*
Ojciec wyjechał na drugi dzień. Wysłał jedną paczkę, a potem rozpłynął się w przestrzeni. I nagle, pod koniec września, niespodziewanie telefon.
– Malinka?! No cześć, tatuś dzwoni!
– Tata? Tata Edek?! – krzyknęłam na całe mieszkanie.
– A znasz innego?
Fakt, nie znam.
– Co u ciebie? Skąd dzwonisz? Dać ci mamę albo Irka?
– Nie. Z tobą chciałem pogadać.
Poczułam ścisk w gardle. Nie, nie będę się rozklejać!
– Gdzie teraz jesteś?
– U siebie. To znaczy w Niemczech – uściślił – W Hamburgu. Słuchaj Malinka, będę się streszczał, bo licznik bije.
– Mów, tato.
– Widzisz, kupiłem sobie wideo i...
– Gratulacje – odezwała się z drugiego aparatu mama.
Ojciec jeszcze nie załapał; nawet bliscy znajomi mylą nasze głosy.
– E tam, nic wielkiego – odrzekł – i widzisz, dziecko, instrukcja jest tylko po japońsku i po angielsku. Tak się te żółtki wycwaniły. A ja znam wyłącznie niemiecki. Przed moim wyjazdem zaczęłaś chodzić na angielski. To sobie myślę, może byś coś pokumała.
Nie zdążyłam się odezwać. Mama była pierwsza.
– Słuchaj, a jak ci się tam powodzi?
– Bardzo dobrze – odpowiedział trochę za szybko i trochę zbyt pewnym głosem. – Bo co?
– To załatw sobie tłumacza i jak najszybciej dobrego adwokata!
– Kto to? Kto to? Malinka?
– Nie, głos sprawiedliwości.
– Żabka – wystękał tato.
– Właśnie ustaliłam twój numer – skłamała mama – a jutro dzwonię do Interpolu. Niech ci przypomną, że masz dwójkę dzieci.
– Ty mnie Interpolem nie strasz! – obruszył się ojciec. – Ja o dzieciach pamiętam. Tylko musiałem się najpierw odkuć, zarobić...
– Na poloneza, pamiętamy. Polonez, przestrzeń i wolność. Wstydu nie masz. Ani dziesięciu marek przez 15 lat! A twoja córka ma w święta zaręczyny. Sierota biedna.
– Mamo, jaka sierota – zaprotestowałam.
– No właśnie – podchwycił ojciec – przecież żyję i pamiętam. Kiedy te zaręczyny?
– W Szczepana.
– Ty mi tematu nie zmieniaj – zaatakowała mama. – Jak do soboty nie przyjdzie przekaz, to w niedzielę o świcie spodziewaj się nalotu policji. Niemieckiej!
– Nie będzie żadnej policji. Już dzwonię do mojego doradcy. Wyśle ci czek z samego rana.
– Lepiej, żeby tak było. Bo inaczej w sobotę ja zadzwonię do mojego doradcy i wyśle ci egzekutorów z Ukrainy. Są jeszcze skuteczniejsi od niemieckiej policji.
– Nie będą, Żabciu, potrzebni. To jak, Malinka, z tym tekstem?
– Daj go swojemu doradcy! – krzyknęła mama i rzuciła słuchawką.
Trzy dni później przyszedł czek na 1500 marek, po pięćset dla każdego. A sam ojciec zjawił się w moje zaręczyny. I oczywiście namieszał.
Święta. Choinka na pół pokoju, a lampki na niej migocą, jak na aucie szeryfa. Pełna gala. Białe bluzki, obrus sztywny od krochmalu. Wszyscy odstawieni: mama w perłach, Rafał w muszce, jego starzy oboje w brokatach. Kroję właśnie tort kawowy autorstwa babci. Nagle dzwonek. Coś mnie tknęło, ale nic, sunę do drzwi. Otwieram, a przede mną piramida z owoców. Same południowe, nawet nie znam wszystkich nazw. Na wierzchu ananasy. Rozgarniam liście i co widzę? Japę ojca. Nic się nie zmienił, tylko bardziej opalony, no i ta trwała. Uśmiech zawieszony na uszach, amerykański, a na szyi jedwabny szal, w kolorze écru. Zaprosiłam ojca do środka. Wszedł, postawił tacę. Potem się wrócił po skrzynię z alkoholem. Przytachał ją zdyszany i od razu wparował do pokoju.
– Witam rodziców przyszłego zięcia – podał ojcu Rafała rękę. A na tej ręce, na serdecznym paluchu, połyskiwał tombakowy sygnet ze sztucznym rubinem wielkości śliwki. Ojciec lubił tanie efekty. Usiadł za stołem i mrugnął do matki.
– Takie marne wina pijecie na zaręczynach mojej dziedziczki?
Rodzice Rafała zrobili oczy jak karp na wigilijnym stole. A stary, nie speszony, zwrócił się do przyszłego zięcia.
– Czym się zajmujesz, młody człowieku?
Rafał zaczął się jąkać, że kończy finanse.
– Gutt, synu. – Ojciec pokiwał z uznaniem głową. – Szukam kogoś, kto by zarządzał moimi pieniędzmi. Właśnie płynie mi statkiem dwajścia milionów dolarów w złocie. Muszę coś z tym zrobić. Zainwestować jakoś.
Westchnął przy tym, jakby problem pieniędzy bardzo go nudził. Bogacz pełną gębą. Mama tylko dolewała sobie wina, a mną zatrzęsło tak, że ledwo trafiłam widelcem w kotlet. Wreszcie nie wytrzymałam i wyszłam do łazienki. Wyciągnęłam spod wanny butlę ziół szwedzkich i buch. Gorzkie! Jeszcze dwa łyki. No, trochę lepiej. Wróciłam do pionu i do pokoju, gdzie ojciec konwersował w najlepsze z rodzicami Rafała. Na chwilę przestał, a potem sadzi:
– Słuchajcie, dzieci. Wzdłuż granicy niemiecko–francuskiej mam w kontach banki. Coś z tym trzeba zrobić. Może bym na was przepisał?
– E tam, tato. Nie trzeba.
– Może ja wyprawię jakieś zaręczyny – odezwał się mój brat.
– Tobie, Iruś też coś skapnie, mam fabrykę.
– Pewnie na Księżycu – mruknął pod nosem Irek.
Rodzice Rafała nie usłyszeli, ojciec też nie.
– Czeka na ciebie, skończ tylko studia.
– Ale niekoniecznie astronomię? – ciągnął mój kochany braciszek.
– Irek! Zamknij się – syknęłyśmy razem z mamą.
– Może być i astronomia, ale najlepiej dyplomacja. Załatwię ci jakąś ciepłą posadkę na Bali albo na tej, no, Jamajce. Ambasador Polski na Jamajce. Brzmi nieźle, co?
– Wolałbym w Nowej Zelandii – grymasił Irek. Jakby miał jakikolwiek wybór.
– Da się załatwić – odparł ojciec. – To zdrówko przyszłych państwa młodych.
– Zdrówko – powtórzyliśmy wszyscy razem.
– W takim razie wszystko jasne – ojciec wrócił do tematu banków – spotykamy się na ślubie, potem podpisujemy papiery i witamy w biznesklas.
W tym momencie mama nie wytrzymała i zaczęła chichotać. Wszyscy zamilkli.
– Przepraszam, to z wrażenia. Takie szczęście dla was, dzieci, że nie będziecie zaczynać od zera. Jeszcze raz zdrowia, i za świetlaną przyszłość.
Stuknęliśmy się kieliszkami. Ojciec rozparł się w fotelu i zabrał do opowieści. Ostatnio w Polsce nie bywa, wyznał, bo ma ważne stanowisko w Niemczech. To on był jednym z pomysłodawców zburzenia muru berlińskiego.
– Obecnie rozpracowujemy belgijską mafię – dodał poufnym tonem. – Zatruwają żywność. Słyszeliście o kurczakach karmionych odpadkami ze stacji benzynowych? To oni. Albo grzyb w napojach gazowanych. Też ich robota. A ta afera z pedofilami? To samo.
– O rany! – przeraziła się moja niedoszła teściowa. – Ale dlaczego? Dlaczego to robią?
– Właśnie. – Ojciec pokiwał głową. – Tego nie mogę wam zdradzić. Tajemnica. Już i tak powiedziałem zbyt wiele.
Przez chwilę sączyliśmy wino w milczeniu.
– Nie, kochani, nie możemy się gnębić – ojciec przerwał ciszę – W końcu to zaręczyny Malinki. Zabawa musi trwać.
I trwała.
20.01. Już za chwilę wielkie odsłonięcie. Jeśli nie wyjdzie prosty, rzucę się do Wisły i rozbiję go o kry. A jak wyjdzie prosty, co dalej?
22.01. Nie pisałam całe dwa dni. Oswajam się z Nowym. Nowy jest na razie nieczuły. Kiedy głaskam go po grzbiecie, jakbym dotykała tektury. Najgorzej u nasady przy przegrodzie, tam gdzie założyli szew. Czuję dotyk jak przez warstwę izolacji. Izolacji z opuchlizny. Nie wiem, czym Kowal się tak zachwycał. „No, pięknie się wypiłowało. I chrząstki też zgrabnie wycięte”. Podał mi lustro, a ja zobaczyłam tłusty (bo nie myty dwa tygodnie) kulfon między dwoma pożółkłymi podkowami wokół oczu. Skoro tak wyglądają zgrabnie wycięte chrząstki, jak wyglądają wycięte niezgrabnie? Kowal zobaczył przerażenie w moich oczach i zaczął mnie pocieszać:
– Co to za mina? Śliczny nosek, a ty beczysz?
– Ale Pan doktor obiecał, że będzie jak u blondyna! – rozkleiłam się.
Kowal nie wytrzymał i zaczął się śmiać:
– Dziecko, myślisz, że nos to piernik? Wychodzi z foremki i gotowy? To ciało, jeszcze dwa tygodnie temu piłowane, cięte, szyte. Ma prawo być opuchnięte i zdrętwiałe. Odczekasz miesiąc, dwa i wtedy zobaczysz efekty. A na razie czeka cię masowanie i rozcieranie. Inaczej uschnie i odpadnie – zażartował na koniec.
To siedzę i rozcieram. Rozcieram i masuję. Dobrze, że pada śnieg, dobrze, że zimno. Dobrze, że nie mam zajęć. Dobrze, że Rafał mnie nie widzi.
8.02. Ostatnie tygodnie poświęciłam masowaniu i pracy magisterskiej. Niedługo obrona, a ja mam tylko część badawczą. Więc stukam teorię. Jak się zmęczę, to masuję zajadle. Wcieram maść z arniką i czekam. Już jest lepiej. Po sińcach ani śladu. Najważniejsze, że rozpoznaję się w lustrze. Właściwie zmiana jest niewielka, może bardziej z profilu. Przyszła wczoraj Ewka. Otwieram, a ta na mój widok w krzyk. Niby taka przerażona.
– Nie wygłupiaj się. Wyglądałam gorzej, kiedy mnie odwoziłaś z kliniki.
– To miał być okrzyk zachwytu. Myślałam, że otworzyła mi sama Pamela Anderson. No pokażże się. Uśmiech. Przechyl głowę. Teraz z drugiej strony.
– I jak? – zapytałam.
Ewka się nie bawi w owijanie, choć nigdy nie kopie po siniakach. Za to właśnie ją lubię i za to, że daje mi fory, choć mogłaby się wykręcić na pięcie. Ratowała mnie już parę razy. Pierwszy raz dwa lata temu, kiedy wpadłam w szał odchudzania.
Weszłam do sklepu z dżinsami. Zgarnęłam kilka par i lecę do przymierzalni.
– Dokąd z tymi eskami? – zagrodziła mi drogę ekspedientka, rozmiar XXS. – Chce Pani porozrywać?
– Dlaczego? – zapytałam niewinnie.
– Bo Pani nosi emkę, na oko co najmniej 38, a po spaghetti to może i ze 40.
Tego samego dnia podjęłam decyzję o diecie. Czekałam tylko na jakąś znaczącą datę, wtedy łatwiej zacząć. Pierwszy maja, ostatni dzień roku, imieniny miesiąca. Mam: 14 grudnia. Urodziny Ewki. Wcześniej wykupiłam pół sklepu ze zdrową żywnością. Płatki z otrąb. Herbata z kory kruszyny, ser tofu, słodzik, pieczywo chrupkie. Na trudne chwile czekolada bez cukru. I dwa litry pepsi max. Ma tylko kilka kalorii, a zapycha i wzdyma jak bigos. Potem dokonałam pomiarów. 90 w biuście i tyle może zostać. 66 w talii, docelowo – 60 cm, 94 w biodrach i ma być 89. Na początek daję sobie miesiąc, do sesji. Ustaliłam plan diety. Rano płatki na mleku sojowym. Szklanka pepsi. Potem obiad: jajko plus szklanka pepsi. Podwieczorek: tofu i szklanka pepsi. Kolacja. Jaka kolacja?
Przez dwa dni chodziłam dumna i blada. Pękłam trzeciego. Przy okazji wyszło, że mam uczulenie na soję. Łupało mnie w głowie po mleku. Ser tofu smakował jak gips rozrobiony z kranówą. Trzeciego dnia stanęłam na wadze. Ani grama straty. Tyle mordęgi na nic. Burczenie w żołądku. Koszmary o bitej śmietanie, ślina do ziemi na widok gorących drożdżówek. Bolesne marzenia o chrupiącej piętce razowca z masłem i pomidorem. Trzęsącym paluchem wykręciłam numer Telepizzy. Zamówiłam jedną dużą ze wszystkimi dodatkami. Była akurat promocja i dostałam drugą dużą, Margaritę z oliwkami. Zjadłam obie. Popiłam piwem, a potem leżałam rozwalona jak jamnik. Pełna pizzy i pogardy do siebie.
Kolejną próbę podjęłam po świętach; w domu nie ma szans, żeby schudnąć. A już przy Staszku, facecie mamy? Nie ma najmniejszych szans. Wystarczy, że zostawię na talerzu niedokładnie obgryzione kości z kurczaka, a już rozpoczyna kazanie o głodującym ludzie Korei Północnej. Kiedy w czasie Wigilii próbowałam sobie odpuścić kluski z makiem, Staszek ostentacyjnie wyciągnął kraciastą chustkę wielkości serwety i otarł niewidoczną łzę.
– Już naprawdę nie mogę – tłumaczyłam. – Jestem napchana po koniuszki włosów.
Obtarł drugie oko.
– Jak coś jeszcze wrzucę, zacznie mi wyciekać pępkiem. I stanie się nieszczęście.
Staszek wskazał palcem na pusty talerz, dla wędrowca.
– Być może On nie zapukał do naszych drzwi, bo zabrakło mu sił, żeby tu dotrzeć.
– Ale to chyba nie powód, żeby opychać się za niego – ujął się za mną Irek.
– Oczywiście że nie. Mówiłem tylko, że jedni umierają jak dziewczynka z zapałkami, a inni gardzą przepysznymi kluskami. Grymaszą.
Wzięłam trzy głębokie oddechy i podjęłam wyzwanie Staszka.
Po Nowym Roku stanęłam na wadze. Cztery kilo do przodu. Trzeba jak najszybciej rozpocząć energiczne działania. Patrzę do kalendarza. Jest. Szósty stycznia, Trzech Króli. Dobra data. Znalazłam całkiem nową dietę. Jesz co godzinę, dzięki temu więcej spalasz, no i co godzinę masz coś w ustach. Wytrzymałam tydzień. Nigdy tyle nie patrzyłam na zegarek. Ledwo wchłonęłam suchara, już liczyłam sekundy do następnego posiłku. Sałatka z trzech pomidorów i dwóch łyżek jogurtu light. Pomidorki przygotowane. Żeby zająć czymś ręce, pokroiłam każdy na dwadzieścia cieniusieńkich plasterków. Jogurt stoi otwarty. Jeszcze 20 minut. Zanurzyłam w nim trzonek łyżeczki. Nawet nie wiem, kiedy zjadłam wszystko. Dopiero teraz poczułam głód. Ale jeszcze walczyłam. Zniszczyły mnie rogaliki z konfiturą.
Minął tydzień diety. Postanowiłam gdzieś wyjść, byle nie patrzeć na lodówkę albo na zegarek. Wpadłam do Jolki. Akurat upiekła przepyszne rogaliki z konfiturą. Leżały sobie przyrumienione na tacy, a ja nie mogłam oderwać od nich wzroku. Jolka chyba to zauważyła, bo podsunęła mi tackę pod nos.
– Częstuj się, napiekłam ze dwa kilo.
– Nie jestem głodna – odpowiedziałam obojętnie, a w tym samym momencie z mojego brzucha wydobyło się rozpaczliwe burczenie.
– Daj, nałożę ci na talerzyk.
Jaki zapach! Świeże masełko, wanilia i aromat róży. Ułamię tylko rożek. Ile może mieć kalorii taki rożek? Ze dwadzieścia? No to jeszcze z drugiej strony. Razem czterdzieści. Tak, tak, tak! Jeszcze trochę skubnę. To już?
– Widzisz, jakie dobre?
Jolka nałożyła mi kolejnego rogalika. Znowu skubię rożek. Drugi rożek, teraz bok. To już dokończę, szkoda wyrzucić, kiedy w Afryce ludzie umierają z głodu. W Krakowie także.
Dobrze, że przyszedł Wiktor i musiałam zostawić zakochanych. Zdążyłam pochłonąć cztery rogaliki. 800 kalorii, 80% mojej diety. Jakoś wytrzymałam, ale już następnego ranka zjadłam 300. Klops, przekroczyłam normę o setkę. Jak upadać, to do dna! Przed dziewiątą odwiedziłam cukiernię, chińską knajpkę i supermarket za rogiem. Zakończyłam tabliczką czekolady. Potem wszystko podliczyłam: razem 5840 kcal. Jak drwal.
Przez następne dni nadziewałam kiszki wszystkim, co wpadło mi pod rękę. Mieszałam niczym alchemik. Baton spłukany piwem, kapusta kiszona podlana maślanką, łazanki z majonezem. Na samo wspomnienie puchnie mi wątroba. Kiedy wydałam połowę stypendium, powiedziałam sobie twardo: pora na trzecią próbę. Start: dziewiętnastego stycznia. Nie kojarzy się z niczym, dla odmiany. Ze względu na żałosny stan funduszy wybrałam dietę gruszkową. Przetwory z gruszek, to jedyne, co się ostało w kuchni po ekscesach ostatnich dni. Naszkicowałam plan diety. Rano – pół słoika przecieru z gruszek. Lunch – słoik kompotu, Obiad – talerz gruszek w syropie. Podwieczorek – znowu kompot. Kolacja – mały słoiczek marmolady gruszkowej na osłodę. Bilans: 1240 kalorii. Jadłam te gruszki przez tydzień. Skupiona na nauce i zaliczeniach, jakoś dawałam radę. Dwudziestego szóstego stycznia zdałam ostatni egzamin. Następnego ranka wyciągnęłam sześćdziesiąty czwarty słoik przetworu gruszkowego. Nie zdążyłam zabrać się do odkręcania. Zwymiotowałam na sam widok żółtobrunatnej papki naszpikowanej goździkami. I to był koniec diety. Jeszcze przed południem wydałam wszystkie zaoszczędzone pieniądze. Łatwo się domyślić, na co.
Wpadłam w ciąg. Właśnie zaczęła się sesja. Ponieważ zdążyłam wszystko pozaliczać, miałam wolne. Wychodziłam tylko po jedzenie i żeby wyrzucić śmiecie. Pod koniec ferii zajrzała do mnie Ewka.
– Rany, wyglądasz jak ofiara przemocy w rodzinie. – Załamała na mój widok ręce.
Fakt, troszkę się zapuściłam. Włosy w strąkach, poplamiony dres, szarożółta cera, obgryzione paznokcie. Oraz koło ratunkowe w okolicach dawnej talii. Otoczenie też nie wyglądało najlepiej. Stosy naczyń w zlewie. Przypalona patelnia, kuchenka pokryta tym, co wykipiało. A kipiało sporo, bo przez ostatnie dni smażyłam, gotowałam i dusiłam.
– Malina, wyskakuj z dresu. Masz kwadrans, żeby się ogarnąć i zabrać najpotrzebniejsze rzeczy. Przenosisz się do garsoniery po mojej babci.
– Teraz?
– Za tydzień możesz nie zmieścić się w drzwiach wejściowych. Ruchy, ruchy!
Spięłam włosy, umyłam zęby, zgarnęłam do torby, co tam było pod ręką. Ewka przez ten czas notowała sobie na karteluszku.
– Co skrobiesz?
– Regulamin pobytu w mojej klinice. Przeczytasz po drodze. Gotowa? To oddaj mi klucze. Przecież ktoś ci musi podlewać kwiatki.
Kiedy siedziałyśmy w tramwaju, Ewka wręczyła mi kartkę. Kurczę! Same zakazy!
Zakaz wstępu do kuchni i stołowania się na mieście.
Zakaz podjadania u litościwych koleżanek.
Zakaz mówienia o diecie i przeglądania książek kucharskich.
Zakaz przeliczania wszystkiego na kalorie.
Zakaz żarcia do lustra.
Zakaz kupowania przyciasnych ubrań (że niby już wkrótce schudnę).
Zakaz używania wagi do końca pobytu.
Mieszkałam u Ewki ponad dwa miesiące i tylko dzięki niej nie ważę dziś tony.
*
– No mówże wreszcie. Co z tym nosem? – dopytywałam.
– Garb znikł. Jak się uśmiechniesz, to ci się załamuje czubek z lewej strony i przypominasz Bruce’a Willisa.
– Ewka, przestań!
– Mówię, jak jest. Ale Bruce to przecież przystojny gościu, nie? Z prawej spoko. Całkiem niezły ten nos, prawie jak od linijki. Chociaż... – zastanawiała się przez chwilę.
– Co chociaż?
– Myślę sobie, czy nie można było lepiej wydać tych pięciuset marek od twojego ojca?
– No i?
– Sama sobie odpowiedz.
11.02. Czy zrobiłabym to jeszcze raz? No pewnie. Przez dwadzieścia lat byłam jednym wielkim workiem kompleksów, przez nos. Co z tego, że mam fajne oczy i całkiem białe zęby, skoro na pierwszy plan wysuwał się ON. Wielki, zadarty i garbaty. Zimą czerwony, jak u bociana. Latem zlany potem. Wiosną spuchnięty od kataru i łez (bo depresja). Jesienią mokry od deszczu i łez (bo kolejne wakacje bez miłości). A najgorzej wyglądał z profilu. Oświetlony lampką nocną rzucał cień na pół ściany. Można zrobić zbliżenie i byłaby świetna czołówka do „Cyrano de Bergeraca”.
„Co to jest szczęście? To prosty nos długości 4 do 5 centymetrów, nie szerszy niż cal” – tak się zaczyna mój pamiętnik sprzed prawie 10 lat. Dziś wyciągnęłam centymetr krawiecki. Wymiary się zgadzają. A gdzie szczęście?
12.02. Poszłam do doktora Kowala. Nie, nic się nie stało. Po prostu chciałam, żeby rzucił okiem. Poza tym ta blizna w środku, małe zgrubienie wzdłuż przegrody. Czy można je jakoś zmniejszyć?
– Nie.
Trudno, przeżyję. Zdaniem Ewki żadnego zgrubienia nie widać. Znowu się czepiam o milimetry. A przecież uroda to kwestia milimetrów. Takie usta, na przykład. Wystarczy wstrzyknąć milimetr wypełniacza i od razu zamieniasz się w wulkan seksu. Właśnie, usta. Kiedy tak dziś stałam przed lustrem, zauważyłam, że mogłyby być większe.
13.02. Jutro impreza z okazji Walentynek. Cały czas rozmyślam, co im powiem. Przyznać się do tego nosa, czy nie? Może odwrócić od niego uwagę, na przykład obciąć włosy, albo zrobić mocny makijaż?
– Ja bym nic nie robiła – poradziła Ewka – nikt nawet nie zauważy. Zobaczysz.
Już się nie mogę doczekać. Ma być kupa facetów. I Rafał. Nie widzieliśmy się od grudnia, kiedy podjął decyzję o zmianie charakteru naszego związku.
– Kiedy mu powiesz? – zapytała Ewka tuż przed sylwestrem.
– Co mam powiedzieć?
– Że twój ojciec konfabuluje. Że nie ma kont i nie burzył muru berlińskiego.
– Uważasz, że powinnam?
– A jak długo chcesz to ukrywać?
– Nie wiem, ile się da.
– I sądzisz, że wasze małżeństwo będzie udane?
– Jeny, Ewka, każdy ma jakiś szkielet w szafie – zdenerwowałam się. – Wiem, że powinnam to wyjaśnić, tylko...
– Boisz się, że zerwie? Ty byś zerwała?
– Dobra, powiem mu jutro.
– Nie musisz, Malina.
– Nie muszę, ale powiem. – Siedziałyśmy u mnie w kuchni. – I tak by się wydało tuż po ślubie. Ojciec przecież żadnych papierów nie przywiezie. Chyba że żółte. Ale jak Rafał zerwie, będziesz mnie mieć na sumieniu.
– Jak zerwie, to znaczy, że nie jest ciebie wart.
*
Powiedziałam Rafałowi wszystko. Najpierw wypiłam całą neospasminę i pół małej melisany. Wyszło drożej niż dwa malibu z lodem, a efekt w zasadzie ten sam. Staliśmy na podwórku, przed moją stancją. Nawet nie zauważyłam, kiedy zapaliły się latarnie. Rafał słuchał, rozgrzebując butem świeży śnieg.
– W statek to nie uwierzyłem – odezwał się po długiej chwili. – Kto dziś wozi złoto statkiem?
– Na pewno nie mój ojciec.
– Ale z tymi kontami... skąd wiesz? Siedział w Niemczech 15 lat.
– Ja bym nie liczyła na żadne konta, Rafał.
– Trudno. Świat się przez to nie zawali.
– A co z nami?
– No cóż, niedoszła dziedziczko. Przyjadę po ciebie w sylwestra – uśmiechnął się ciepło.
Hura! Będzie dobrze!
*
Sylwestra spędziliśmy w górach. Tuż po wystrzeleniu paru petard i uporaniu się z korkiem od podrabianego szampana, Rafał podszedł złożyć mi życzenia.
– Wszystkiego najlepszego, Malinka. – Stuknęliśmy się kieliszkami. – Żeby zawsze łączyła nas przyjaźń i zrozumienie.
– Za przyjaźń, Rafał, i za miłość.
– Miłość przychodzi i odchodzi, a przyjaźń trwa.
– Co ty z tą przyjaźnią?
– Bo widzisz – ścisnął moją dłoń – przemyślałem wszystko i uważam, że należy nadać naszemu związkowi nowy wymiar. Byłaś wobec mnie szczera.
– To źle?
– No skąd! – rzucił, patrząc mi prosto w oczy. – Jestem ci wdzięczny, że nie ukrywałaś prawdy. Długo o nas myślałem i doszedłem do wniosku, że jesteś najlepszą przyjaciółką, jaką mam. Nasz ślub mógłby wszystko zepsuć.
– Co sugerujesz? – zdenerwowałam się, mimo wypicia paru drinków na wódce.
– Malinka, odpowiedz mi na pytanie. Co jest lepsze: prawdziwa przyjaźń czy nieudane małżeństwo?
– Nieudane małżeństwo – wybełkotałam.
– Za to właśnie cię cenię. Szczerość i poczucie humoru.
– Chcesz zerwać?
– Dlaczego od razu zerwać? Po prostu nadać inny charakter naszemu związkowi. Przemyślałem wszystko i wiem, że nie jestem gotowy do małżeństwa. Ale też nie chcę cię stracić. Nie chcę stracić takiej cudownej, inteligentnej dziewczyny z poczuciem humoru. Dlatego...
– Proponujesz mi przyjaźń. – Wyrwałam mu dłoń i zacisnęłam w pięść, żeby się nie rozryczeć. Nie poskutkowało.
– Najwspanialsze uczucie łączące kobietę i mężczyznę.
– Myślałam, że najwspanialsze uczucie to miłość!
– Ach ci piosenkarze disco polo. „Kocham”, „Nie mogę bez ciebie żyć!”, „Umieram z tęsknoty za tobą”. Nie, Malinka, najpiękniejsze uczucie to przyjaźń...
– A gdzie pocałunki w deszczu? Spacery po świeżym śniegu, wspólny taniec?
– Nie dałaś mi skończyć. Mówiąc przyjaźń, mam na myśli uczucie pogłębione o seks. Przyjaźń erotyczna. Idealna w naszej sytuacji. Co ty na to?
*
– I co ty na to? – zapytała mnie rzeczowym tonem Ewka.
Przybiegła zaraz po moim rozpaczliwym telefonie.
– Powiedziałam, że muszę się zastanowić.
– Ładnie.
– Co ładnie, co ładnie! – wrzasnęłam. – Chciałam wyjść z twarzą.
– Trzeba było rzucić pierścionkiem i trzasnąć drzwiami!
– I zamarznąć w górach? Musiałam dotrwać do rana. Przyjechałam z Zakopca pierwszym pociągiem. Wszyscy zostali. Pewnie teraz plotkują, że zwiałam. Sieją domysły.
– To rzeczywiście największy problem – parsknęła Ewka. – Domysły.
– Nie, największy problem to zerwanie z Rafałem. Przez ciebie! – Zaniosłam się płaczem.
– Malina, to był test. Odszedł, bo cię nie kocha. Oczywiście Rafał, nie test.
– Ale ja go kocham! Boli mnie serce, pali w żołądku, trzęsą mi się ręce!
– Ile kaw wypiłaś? – zapytała Ewka.
– Pięć i trzy herbaty! Będziesz mnie teraz wypytywać o jadłospis?
– To nie żadna miłość, tylko kofeina. Ewentualnie lęk przed pustką, jakby uznała Jolka.
– Co mnie obchodzi, jak to się nazywa! Czuję, że go kocham i umrę, jeśli się ze mną nie ożeni!
– Sama miałaś wątpliwości, czy za niego wyjść, a teraz nagle rozpacz.
– Może dopiero teraz do mnie dotarło, że to On!
– Jakby to był On, nie przeraziłby się pustym kontem twojego ojca.
– Wcale się nie przeraził. Przecież kiedy się oświadczał, nie liczył na żadne konta, bo jeszcze nie znał mojego ojca.
– Pewnie się boi, że twój stary ma urojenia.
– A nie ma? – krzyknęłam. – Czy twój ojciec opowiada o statkach pełnych złota?
– Nie, bo zna tylko pięć zwrotów: „kiedy żarcie?”, „gdzie moje fajki?”, „zwolnij kibel”, „oddaj pilota” i „przełącz na dziennik”.
– Przynajmniej jest przewidywalny. Nie rujnuje ci życia osobistego.
– Wystarczy że zrujnował je mojej mamie. Malina, nie płacz. Może Rafał wróci. Może wtedy za dużo wypił.
– Nie pił prawie nic.
– Albo za mało – poprawiła szybko. – Jeszcze nie wszystko stracone. Przecież ludzie nie zrywają zaręczyn jednym cięciem. Musisz poczekać.
Wytrzymałam trzy dni. Potem zadzwoniłam, że niby chcę oddać pierścionek.
– Miałem właśnie do ciebie wykręcić, Malinka. Zapytać, jak się czujesz.
– W porządku – wykrztusiłam wzruszona jego dobrocią.
– To świetnie. Przemyślałaś wszystko?
– A ty?
– Ja? – zdziwił się. – Przemyślałem już wcześniej. Chciałbym do ciebie wpaść.
– Dobrze, kiedy? – Porozmawiamy sobie na spokojnie, może zrozumie, jaki popełnił błąd.
– Jutro. Wyobraź sobie, że mogę zwrócić pierścionek i odliczą mi tylko 15 procent.
– Super... – Dlaczego zabrzmiało to tak żałośnie?
– Prawdziwy z ciebie przyjaciel. Inna by się targowała, może nawet mściła.
– Daj spokój, Rafał, za co tu się mścić? – Za zerwanie zaręczyn, i to w sylwestra?
– Wiesz, jakie są dziewczyny. Dlatego człowiek się zgrywa. A przy tobie nie musi.
Jeszcze chwila i coś mu zrobię.
– To wpadnij jutro, bo potem wyjeżdżam na trochę.
Wpadł, odebrał pierścionek, cmoknął na pożegnanie w policzek i wypadł, nie pytając, dokąd jadę. Zamknęłam starannie drzwi i postanowiłam zrobić coś ze swoim życiem. Zaczęłam od nosa. Dziś pokażę go światu i Rafałowi. Rafał. Na mój widok usłyszy anielskie dzwony.
15.02. Nie usłyszał. Przyszedł z jakąś rozłożystą babą. Baba miała kwiecistą sukienkę i... wielki nochal. Ledwo bąknął mi cześć. I jak tu nie wierzyć w trzynastego?
Ewka jak zwykle miała rację. Nikt nie zauważył nosa. Każdy teraz pilnuje swojego. Ludzie myślą o obronach, o pracy i pieniądzach. Ja też powinnam zacząć, bo inaczej czeka mnie przesunięcie terminu. Wezmę się od poniedziałku. A Rafała mam głęboko w nosie. Boże, znowu ten nos!
29.02. Dziwny dzień. Przestępny, ostatni w tym tysiącleciu. Dobry do rozmyślań i składania przyrzeczeń. Ale co mogę sobie obiecać, skoro nie wiem, czego chcę. Chcę być szczęśliwa.
– Za mało konkretów – oceniła Jolka, ta od rogalików z konfiturą. – Musisz dokładnie określić, co cię uszczęśliwia. Ekstrawagancja czy życie w prostocie? Kariera? Miłość? Forsa? Wszystko na raz?
Skąd mam wiedzieć? Jolka uważa, że najwyższy czas. W sierpniu stuknęło mi ćwierć wieku, a licznik bije dalej. Coraz szybciej. Ani się spostrzegę, a skończę czterdziechę. Boże, czterdzieści lat! Jeszcze niedawno, w liceum, byłam pewna, że nie dożyję trzydziestki. Niech ktoś zatrzyma ten cholerny zegar!
– Halo! Jest tam kto? – usłyszałam Jolkę. – Więc czego właściwie chcesz, kobieto dwudziestoletnia?
3.03. Imieniny miesiąca. Też niezły dzień do rozmyślań.
– Każdy jest dobry, kiedy się szuka wymówki dla własnego lenistwa.
– Jakiego lenistwa? – obruszyłam się na Jolkę. – To poważne rozważania, nad celem życia.
– I co? Doszłaś do jakichś konkretów? Wiesz już, na czym ci zależy?
Czego właściwie chcę? W chwilach załamania – Rafała. A poza tym? Kiedy byłam siedemnastolatką, wydawało mi się, że zbawię świat. Wymyślę szczepionkę na raka, polecę na Marsa albo zostanę sławną gwiazdą. Czułam, że mogę wszystko, że mnie się uda. Naiwna panienka z głową w chmurach i skrzydłami anioła. Każde niepowodzenie pozbawiało mnie kilku piórek, a pierwsze lata studiów całkowicie osadziły na ziemi.
Najpierw zdałam na historię sztuki. „Co po tym będziesz mieć?” – pytały znajome ziemniaki. Dla wyjaśnienia, ziemniak (określenie Ewki) to ktoś, kto widzi tylko prozę życia. Sama przyziemność. Zamiast marzeń – plany, konkretne i kartoflaste: zarobić na telewizor, kupić większy samochód, a wcześniej: wybrać dobre studia.
Ja wybrałam historię sztuki. Założę galerię z prawdziwego zdarzenia – marzyłam. – Żadnej chałtury. Tylko Sztuka, przez duże S. Otoczę się artystami, odgrodzę od brudu świata. Będę palić cygara i spoglądać z góry na małe problemy ziemniaków. Na szczęście poznałam Ankę. Anka ukończyła malarstwo z wyróżnieniem, a teraz „robi” wojowników do gry: „Fire, fire, fire!” Wcześniej rysowała tło, potem elementy ubioru, teraz całe postacie: snajperzy, zapaśnicy, mutanty. Awansuje.
Kiedy ją poznałam, od miesiąca siedziała na bezrobociu, jak większość kolegów z jej roku. Próby sprzedawania karykatur na Rynku zakończyły się pogróżkami ze strony konkurencji, więc Anka postanowiła poszukać czegoś innego. W międzyczasie, z braku funduszy, żyła na sępa, wpadając do znajomych i wyjadając, co tylko się dało. Pewnego dnia zjawiła się i u mnie.
– Cześć, Malina. Pamiętasz mnie z imprezy u Ewy? Przechodziłam obok i pomyślałam, że wpadnę. Ale coś pachnie.
– Spaliłam szarlotkę. Wstyd częstować.
– Nie odmówię.
– Już kroję, a ty wskakuj do pokoju.
– Wiesz, wolałabym posiedzieć w kuchni. Jakoś przyjemniej. Masz może coś do picia?
Posiedziałyśmy przy placku. Opowiedziałam jej o swoich studiach. Nie zdążyłam przejść do marzeń o galerii.
– Chcesz za parę lat klepać biedę, ciągnij to dalej – rzuciła, rozglądając się po półkach – o, krem jogurtowy w proszku. Jak smakuje?
Głodne oczy Anki i jej zobojętnienie wobec sztuki dały mi do myślenia. Ale ostateczną decyzję podjęłam w drugim semestrze. Doszedł nam nowy przedmiot: „Bibliografia”. Mieliśmy do wkucia listę lektur ze wszystkich pięciu lat. Autor, tytuł, oficyna, rok wydania. Wtedy dałam sobie spokój. Nie dlatego, że to ponad możliwości moich zwojów. Po prostu, jeśli u progu XXI wieku studenci szacownej uczelni mają wklepywać na pamięć tytuły przestarzałych książek, coś jest nie tak. I wybyłam. Teraz kończę zarządzanie. Też głupie.
7.03. Biorę się do roboty, bo promotor dopytuje się o następną część pracy. Na razie dostał tylko wstęp, streszczenie i spis treści.
– Wygląda obiecująco, ale chciałbym zobaczyć choć z pół rozdziału.
– Nie zdążyłam wydrukować, ale mam wszystko w komputerze. – Kłamstwa, znowu kłamstwa.
– Każdy tak mówi – uśmiechnął się promotor – przyszłość przed nami, co?
Więc piszę. Całymi dniami czytam grube cegły pełne przestarzałych teorii i zawzięcie stukam w klawiaturę. Obrona w czerwcu, jeśli zdążę. A potem? Prawdziwa dorosłość. Znajdę pracę i cel w życiu.
Nadejdzie pierwszy lipca. Ja, długonoga, dyskretnie opalona, w białym bikini. Odpoczywam po obronie, na jachcie. Obok Rafał, muskularny, wyzłocony słońcem. Podaje mi pełny kieliszek i od niechcenia pyta: „Może jednak się pobierzemy?” A ja najpierw spokojnie wypijam łyk szampana (żadnych podróbek) i od niechcenia odpowiadam: „Czemu nie?” Pozornie obojętni, ale zakochani. Tydzień później ślub i...
– Dalej jak w reklamie margaryny.
– Nie ma z czego, Ewa, kpić – odezwała się Jolka – Na przykład my z Wiktorem już ustaliliśmy, że bierzemy ślub we wrześniu, po mojej obronie i jego egzaminie radcowskim. Potem wyjeżdżamy w długą podróż poślubną. A w październiku zabieramy się porządnie do pracy. Wiktor już znalazł w kancelarii.
– U taty. To się naszukał! – gwizdnęła Ewka.
Jolka puściła uwagę mimo uszu.
– Za trzy lata chcemy kupić mieszkanie. Jak ceny trochę spadną, Wiktor uważa, że teraz nie ma sensu przepłacać. Więc najpierw auto, potem apartament. Urządzimy go i wtedy będzie dobry moment na dziecko. A po trzydziestce, jak mały pójdzie do przedszkola, zaczniemy się budować koło Kryspinowa. Moi rodzice już kupili działkę.
– Co dalej? – zapytała znudzonym głosem Ewka.
– Jak to?
– Do czterdziestki zdobędziecie już wszystko, czego wypada się w tym grajdole dorobić. Więc pytam, co dalej? Jeszcze większy dom? Jeszcze jedna bryka?
– O co ci chodzi? – zaperzyła się Jolka – Czy to źle, że planuję swoje życie, że chcę mieć udaną rodzinę?
– Zabawne, że mówisz o rodzinie. Samochód, apartament, kancelaria, willa za miastem. Rodzinne ciepło po szanghajsku.
– Podobno mamy w Polsce drugie Chiny – zauważyłam.
– Też marzysz o podobnej sielance?
Wzruszyłam ramionami. Ostatnio marzenia mylą mi się z tęsknotami.
– Już sama nie wiem, czym to całe szczęście jest.
– Ewka ci powie – burknęła Jolka. – Żadne tam jachty czy porządny dom z ogrodem, tylko następujący scenariusz. Oblewasz egzamin. Idziesz się pocieszyć na festynie. Tam poznajesz przystojnego jurnego. Z miesiąc pobujacie wspólnie w obłokach. Potem wpadka. Zamieszkacie kątem u jego rodziców. Teściowa punktuje cię na każdym kroku. A to pierogi nie takie, a to makijaż za mocny. Ale jest spoko. Żyjecie na luzie, bez planów. Potem przystojny jurny traci robotę i przygnębiony zalega przed telewizorem. Ale depresja nie przeszkadza mu zrobić kolejnego dziecka. Do trzydziestki będziecie mieć czwórkę pociech, odrapany pokój i własną szafkę w kuchni. Jurny (już nie przystojny) będzie liczyć długi i stracone okazje, a ty siniaki i resztki włosów, których nie wydarłaś sobie z rozpaczy.
– Dobrze wiecie, kobiety, o co mi chodzi. Nie musisz, Jolka, odmalowywać takiego dramatu. Bądź sobie szczęśliwa. Tylko pamiętaj, życie nie jest cukierkową telenowelą.
– Zrobię wszystko, żeby moje takie właśnie było.
Jolka tylko się odgraża, a naprawdę stoi obydwoma nogami na ziemi. Żadne tam bajki i jachty, wszystko poukładane. Każdy kawałek mozaiki na swoim miejscu. Pełna kontrola. Dlatego tak ją przestraszył mój szał odchudzania dwa lata temu. Zapomniałam dodać, że i Jolka próbowała mi wtedy pomóc. Na swój chłodny, rzeczowy sposób.
– Malina, martwi mnie twój apetyt – zdradziła któregoś wieczora.
Wpadła niespodziewanie na początku ferii i zastała mnie przy smażeniu placków. Woda, mąka, sól – rozbełtać i na olej.
– Wszystko jest pod kontrolą. Tak się tylko bawię patelnią, żeby oszukać mózg. Potem wrzucam do kosza.
– Chciałabym w to wierzyć – pokręciła głową. – Moim zdaniem potrzebujesz pomocy specjalisty.
– Masz na myśli siebie? – podrzuciłam placek pod sam sufit.
– Nie, jestem dopiero na trzecim roku. Poza tym nie interesuje mnie kliniczna. Ale umówię cię na spotkanie z grupą ludzi, którzy mają podobne problemy.
– Tylko nie z grupą! Przecież wiesz, że jestem solistką. Poza tym – nadmieniłam. – Anka wspominała kiedyś, oni to nagrywają i mają ubaw.
– Oni, to znaczy kto?
– Nie traktuj mnie jak świra. Wiesz dobrze, że oni, to nie Obcy 3, tylko studenci na stażu. Siedzą po drugiej stronie lustra i ryczą ze śmiechu.
– Na staż nie przyjmują studentów – poinformowała mnie Jolka.
– No to absolwenci, stażyści, praktykanci. Wszystko jedno. Oni. Nie spotkam się z żadną grupą.
– Dlaczego?
– Mówiłam. Poza tym nie uważam, żebym miała problem.
– Tak mówi każdy uzależniony.
– Jak nie przestaniesz, to naprawdę coś mi się stanie.
– Już kończę. Obiecaj tylko, że spotkasz się ze specjalistą.
– Z kim?
– Taki jeden, przyjaciel rodziny i psychiatra.
– Nie chcę żadnych znajomych! Potem przyjdzie do was na herbatę i nagada twojej mamie, że kumpela jej córki wcina surowy ryż i popija wodą z kibla.
– Ty naprawdę jesteś nieufna – przyznała Jolka. – Poddaję się, nie będę cię z nikim umawiać. Masz pójść sama.
– Gdzie?
– Do psychiatry z przychodni uczelnianej. Obiecujesz?
Szybko skinęłam głową. Westchnęła.
– Tobie, Malina, strasznie trudno pomóc.
Przez następny tydzień robiłam podejście do poradni. Nie, nie dziś. Jeszcze trochę pojem. Jutro. Nie, dam sobie radę sama. Zresztą co mu powiem? A jak ktoś mnie zobaczy? Wreszcie się odważyłam, dwa dni po przeprowadzce do Ewki. Poszłyśmy razem. I stanęłam oko w oko z uczelnianym psychiatrą.
– Dzień dobry. Proszę spocząć.
Rozejrzałam się po gabinecie. Niska ława, dwa zapadnięte fotele w kolorze musztardy i kanapka. Ta słynna kanapka u psychoanalityka! Tu pewnie leżą pacjenci i pozwalają się patroszyć.
– Muszę się kłaść?
– Nie, to tylko atrapa, żeby było bardziej profesjonalnie – wyjaśnił znużonym głosem doktor Gąbka. Miał krótką, przyszarzałą brodę, druciane okularki i zmęczone oczy pięćdziesięciolatka. Typowy psychiatra.
– Proszę, tu jest moja książeczka.
– Malina – przeczytał. – Apetyczne imię. No i z czym mamy problem, Malinko?
– Właśnie z apetytem. Wchłaniam jak odkurzacz. Przez dwadzieścia cztery godziny na dobę marzę o tym, żeby jeść, gryźć, pożerać, wsysać, wcinać...
– Mhm – doktor Gąbka pokiwał głową. – Tak? I co?
– I jem. – Głośno przełknęłam ślinę.
– Ciekawe.
Ziewnął, zdjął okulary i zaczął pocierać powieki. Potem zakrył twarz dłońmi, opierając się łokciami o stół. Zerknął na mnie spomiędzy rozsuniętych palców. Zachciało mi się śmiać. Co ja tu robię? Wyflaczam się przed zmęczonym gościem, który udaje zainteresowanie.