Syn Kułaka - Syn Kułaka - ebook

Syn Kułaka ebook

Syn Kułaka

5,0

Opis

Staś Miernicki to rozrabiaka, jakich mało. W poszukiwaniu przygód gotów jest naprawdę na wiele. Jednak jako urodzony pod szczęśliwą gwiazdą wychodzi z większości opresji obronną ręką. Nie jest to takie łatwe, zważywszy na okoliczności: trudy wiejskiego życia i niełatwy okres w historii Polski, jakim była okupacja niemiecka i czasy powojenne. Na szczęście Staś, któremu nie brakuje też inteligencji i uroku osobistego, wychowuje się w kochającej rodzinie stanowiącej prawdziwą ostoję wartości w czasach historycznej zawieruchy. Każdy z jej członków jest ważny w życiu chłopca. Również inni mieszkańcy Młodzaw, sąsiedzi i przyjaciele, pozostawią niezatarte piętno w pamięci Stasia. Tak też Syn Kułaka jest okazją do spotkania całego korowodu barwnych postaci, z mozaiki których wyłania się portret życia polskiej wsi w połowie XX wieku.

- Mamo, dziadku, zapiszcie się wreszcie do tych kołchozów! - zakrzyknął pewnego dnia Staś, po powrocie ze szkoły.
Prasnął deką o krzesło i ocierając łzy z oczu, klapnął ciężko na krzesło z okrzykiem:
- Jo już mom tego dosyć! Dloczego my musimy być tymi kułakami?!


Zygmunt Mierzwiński (www.zygmuntmierzwinski.eu) pochodzi z niewielkiej kieleckiej wioski Młodzawy, leżącej na szlaku Pińczów-Wiślica.
Wzrastał w powojennej siermiężnej rzeczywistości w patriotycznej rodzinie
określanej przez ówczesne władze jako… kułacka.

Do szkoły podstawowej zaczął uczęszczać w wieku 6. lat. Czytał już wtedy biegle m.in. powieści Sienkiewicza, Kraszewskiego, Gąsiorowskiego… Szkołę ukończył z wyróżnieniem, kontynuując naukę w liceum w Pińczowie i Kielcach.

Studiował w Krakowie i jako dyplomowany architekt pracował w zawodzie, parając się dodatkowo malarstwem sztalugowym. Ma na swoim koncie szereg wystaw krajowych i zagranicznych. W latach 1997-2009 był redaktorem naczelnym Tygodnika Regionalnego „Echo Gmin”, publikując na jego łamach szereg: reportaży, felietonów, wywiadów…

W roku 2006 ukazał się w druku zbiór opowiadań jego autorstwa pod tytułem
„Piórem i pędzlem malowane”. Do dziś tak w malarstwie, jak w literaturze stara się przekazywać swoje fascynacje polską wsią oraz utrwalać barwną wiejską gwarę z okolic Pińczowa…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 746

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PROLOG

Maj tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego siódmego roku kończył się, tak jak się zaczął, wspaniałą słoneczną pogodą.

Na moście łączącym dwa brzegi szerokiego melioracyjnego rowu w części Młodzaw zwanej dołami stała, trzymając rowery za kierownice, trójka młodocianych mieszkańców tej wioski. Granatowe czapki z błyszczącymi czarnymi daszkami wskazywały, że są to uczniowie Liceum Ogólnokształcącego w pobliskim Pińczowie, zwanego nadal potocznie gimnazjum.

Całą trójkę łączyły familijne więzy. Dwaj starsi – Wiesiek i Alek – uczęszczali do klasy dziewiątej, a młodszy Staś Miernicki do klasy ósmej.

Ten most był punktem codziennych porannych spotkań uczniów gimnazjum, skąd wyruszali, niczym kolarski peleton, w siedmiokilometrową trasę z metą na dziedzińcu przed zabytkowym budynkiem gimnazjum.

Rowery całej trójki były stare, jeszcze przedwojenne. Staś swój rower, zwany balonówką ze względu na szerokie opony, ściągnął ze strychu, sam z wielkim trudem wyremontował i naoliwił.

Słotną jesienią, zimą i wczesną wiosną chłopcy dojeżdżali do szkoły kolejką wąskotorową, ale gdy słońce wiosenne przygrzało, przesiedli się na rowery.

Stojąc teraz na moście, spoglądali z niepokojem w górę szosy, skąd nadjechać mieli jeszcze dwaj koledzy z Chrobrza.

– Coś ich długo nie widać – wyraził swój niepokój Wiesiek.

– Powinni być już lada chwila – uspokoił go Alek.

– O, już jadą – wykrzyknął Staś, wskazując ręką wyłaniającą się zza zakrętu szosy dwójkę kolarzy.

Oczekiwani chłopcy zjechali z góry z dużą szybkością i przyhamowali z fasonem.

– Jedziemy! – zakrzyknęli.

Cała grupa ruszyła z kopyta. W drugiej części wioski zwanej Młodzawami Dużymi dołączył do nich jeszcze jeden rowerzysta, Reniek, i już w komplecie, całą szóstką popedałowali szosą, wzdłuż torów klejowych, w kierunku Pińczowa.

Ujechali tak zaledwie połowę drogi, po bokach której rozciągały się sosnowe lasy, i zamiast podążać dalej, w kierunku Pińczowa i szkoły, zjechali nagle w bok, na wąską bitą drogę prowadzącą w stronę wsi Zakrzów.

Aliści i tu ujechawszy zaledwie półtora kilometra, zboczyli z drogi i wąskim leśnym duktem dojechali do obszernej leśnej polany. Tu czekali na nich już następni dwaj koledzy szkolni, mieszkańcy Pińczowa.

Tu, na tej trawiastej polanie, zamiast uczestniczyć w lekcjach, oddawali się często z nastaniem słonecznych majowych dni swoim sportowym pasjom. To było ulubione miejsce ich wagarowania. Tu rozgrywali godzinami pasjonujące mecze w piłkę nożną, dość nieforemną, zszytą przez szewca Golę skórzaną piłką, którą woził w teczce, zamiast książek, Alek. I grali tak całymi godzinami, z małymi przerwami na odpoczynek, na posiłki i rozłączanie ścierającej się stale pary: Alka z Reńkiem.

Ci dwaj, nie wiedzieć czasami z jakiej przyczyny, rzucali się co chwilę z zadziwiającą zaciekłością na siebie, tarzali po ziemi, targali za włosy, by po chwili rozdzieleni przez pozostałych kontynuować grę w najlepszej komitywie…

Zdarzało się, że czasami sami na moment przerywali bójkę, gdy któryś z nich wysapał ostatnim tchem: poczekaj ino, kolego, niech sobie krzynę odpocznę… A po takiej krótkiej odsapce znów sczepiali się ze sobą niczym dwa koguty.

Na takim wagarowaniu upływały im nieraz całe dnie. Zbliżał się koniec maja, okres, kiedy trzeba było wykazywać się nabytą w roku szkolnym wiedzą.

Chłopcy wymyślali rozmaite usprawiedliwienia absencji przed swoimi wychowawcami, mniej lub bardziej prawdopodobne. Sztandarowym usprawiedliwieniem dla uczniów wiejskich była konieczność pomocy rodzinie w gospodarstwie i wiosennych pracach polowych.

Profesorowie zżymali się na ogół na takie usprawiedliwienia, często nie dając wiary takowym tłumaczeniom, i stosowali rozmaite kary, ze stawianiem pał z poszczególnych przedmiotów włącznie.

Po dłuższym cyklu takowych wagarów cała kolarsko-futbolowa grupa nękana wyrzutami sumienia uznała, że czas wreszcie pokazać się na lekcjach.

W ten sposób pod koniec maja chłopcy dojechali wreszcie do budynku szkoły, rowery złożyli w przyszkolnej komórce i udali się do swoich klas.

Staś szedł przez długi szkolny korytarz na piętrze, wciągając charakterystyczny, ostry zapach spalonego oleju napuszczanego na drewniane podłogi, jak na ścięcie.

Niemal równo z dzwonkiem do klasy wszedł profesor Taraban, nomen omen noszący to samo nazwisko co jego kuzyn Wiesiek, choć jak się wcześniej okazało, była to przypadkowa zbieżność nazwisk.

Profesor fizyki, a równocześnie wychowawca klasy ósmej c, której uczniem był Staś, był profesorskim autorytetem. Cieszył się renomą, którą jako wykładowca fizyki i wychowawca młodzieży zyskał jeszcze przed wojną. Profesor usiadł za podwyższoną katedrą i zanim rozpoczął lekcję, powiódł surowym wzrokiem po schylonych głowach uczniów.

Nagle wstał, wpił wzrok w schyloną nad trzecią z rzędu dwuosobową ławką sylwetkę Stasia usiłującego schować się za plecami kolegi i wycelowawszy w niego oskarżycielskim palcem, ryknął na cały głos:

– Ha! Zjawił się wreszcie i pan Miernicki! Co to się stało?! Może zechce oświecić nas, dlaczego to nie było go od dłuższego czasu na lekcjach?!

Staś podniósł się i skulony, z wzrokiem wbitym w pulpit ławki, milczał.

– Patrzcie, milczy! Nie wie, jak tu się teraz usprawiedliwić! To ja wam powiem, dlaczego opuścił tyle lekcji! – kontynuował pan profesor, a w miarę wypowiadanych oskarżeń wpadał w coraz większą pasję, z czego zresztą był doskonale znany.

– Nie tylko on zresztą wagaruje, ale cała młodzawska i chroberska szajka! Oto cała ta dzielna uczniowska banda zbiera się na moście w Młodzawach, jedzie rowerami, zamiast tu, do szkoły, to do zakrzowskich lasów, tam dołącza do nich kilku pińczowskich chuliganów i zamiast się uczyć grają w piłkę! Tak to oni za ciężko zarobione pieniądze swoich rodziców pobierają edukację!

– A czego wy – wrzeszczał już bardzo głośno pan profesor – oszukujecie swoich rodziców i nas wszystkich?! Nie wstyd wam?! Zamiast tracić tu czas to lepiej chwyćcie za widły i gnój rozrzucajcie po polu! Tam będzie z was większy pożytek!

Wrzeszczał tak jeszcze chwilę pan profesor Taraban, a biedny Staś kulił się coraz bardziej w ławce ze wstydu. Słuchając tych ciężkich oskarżeń, którym w duchu przyznawał rację, przysięgał sobie, że już nigdy, koniec z tym wagarowaniem, że od dzisiaj będzie przykładnym uczniem i postara się nadrobić zaległości, aby na koniec roku szkolnego rodzinie wstydu nie przynieść. Równolegle z tymi gorzkimi myślami zaświtała mu jeszcze inna; skąd właściwie profesor miał tak dokładne wiadomości o ich wagarowaniu w tym miejscu? Trzeba będzie to z kolegami rozgryźć.

Niestety, przyrzeczeń tych o zakończeniu wagarowania on i jego kamraci niezupełnie dotrzymali. Uroki leśnej przyrody, jak i zamiłowanie do gry w piłkę nożną, nieraz jeszcze skusiły chłopców do skoków w leśne ostępy…

W dniu zakończenia roku szkolnego i rozdania świadectw Staś, wespół z kolegami, jechał jak na ścięcie. Zdawał sobie doskonale sprawę, że zawalił na całej linii, że nie otrzymał promocji do klasy dziewiątej i tym samym zafunduje rodzinie wielkie zmartwienie, a sobie wielki wstyd przed kolegami i mieszkańcami całej wioski.

Gdy wychowawca, profesor Taraban, stojąc tym razem przed klasową katedrą, wyczytał jego nazwisko, wyciągając w jego kierunku świadectwo szkolne, Staś z szumem w głowie, ze wzrokiem wbitym w podłogę i na uginających się nogach podszedł i drżącą ręką odebrał cenzurkę niczym wyrok.

Odbierając z rąk profesora świadectwo, na moment tylko podniósł spłoszony wzrok i zdziwił się, ujrzawszy na surowej zwykle twarzy wychowawcy jakby cień uśmiechu.

Usiadł z powrotem w ławce, bojąc się spojrzeć na świadectwo. Dopiero po zakończonej uroczystości i po opuszczeniu klasy na korytarzu szkolnym rzucił okiem na pierwszą stronę świadectwa. Przebiegł wzrokiem po wpisanych poszczególnych przedmiotach i na jego twarzy odmalowało się wielkie zdziwienie…

Poza zachowaniem obniżonym o jeden stopień i bardzo dobrym stopniem z historii, która zawsze była jego konikiem, przy pozostałych przedmiotach wpisane były rządkiem oceny… dostateczne.

Staś nie bardzo jeszcze dowierzając swojemu wzrokowi, odwrócił świadectwo i tam odczytał coś, co wprawiło go w zdumienie pomieszane z pewną dozą zażenowania. Bo oto cała wyliczanka ocen z pierwszej strony kończyła się sentencją: „…otrzymał promocję do klasy dziewiątej”.

Staś westchnął głęboko, zrzucając jak gdyby z siebie wielokilogramowy ciężar, i wyszeptał do siebie:

Może jednak rację mają ci, którzy mówią, że urodziłem się w czepku czy pod szczęśliwą gwiazdą?

ROZDZIAŁ I

Zostać uczniem pińczowskiego gimnazjum, zwanego po nowemu Liceum Ogólnokształcącym było nie lada nobilitacją, zwłaszcza dla wiejskiego dzieciaka.

Taki uczeń, przed którym otwierały się – w powszechnym mniemaniu – możliwości i świetlana przyszłość, z dumą paradował po wsi, szpanując granatową, aksamitną, z metalowym znaczkiem i błyszczącym daszkiem czapką zsuniętą zawadiacko na ucho.

Renoma gimnazjum przetrwała II wojnę światową i w powojennym czasie jawiła się jako prawdziwa Alma Mater, pełna tajemniczości i romantyzmu, głównie za sprawą części kadry profesorskiej wywodzącej się jeszcze z przedwojennych czasów.

Takie nazwiska jak: Olech, Tarabuła, Opara, Świenicki wypowiadane były z należytą estymą, pozostając przy tym tematem rozlicznych uczniowskich anegdot.

Ot, choćby ostatni z wymienionych. Profesor Świenicki, powszechnie szanowany i lubiany, z przedwojennymi nawykami sumienności, rzetelności i elegancji znany był z tego, że łatwo wpadał w pasję. Objawiało się to nagłym zaczerwienieniem lica, nerwową gestykulacją i podniesionym głosem. A głos miał jak grom. W chwilach silnego wzburzenia przypominał iście ryk lwa. Tak też pewnego razu całe grono profesorskie zasiadło podczas studniówki przy długim suto zastawionym stole. Atmosfera, jak to w takich okolicznościach, panowała sielankowa. Towarzystwo zrelaksowane, uśmiechnięte. Naprzeciwko profesora Świenickiego siedziała młoda profesorka Halinka. Na środku stołu, pomiędzy nimi pysznił się na ogromnym półmisku stos dorodnych rumianych pączków wypieczonych specjalnie na tę okoliczność w miejscowej piekarni GS-owskiej.

W trakcie swobodnych pogawędek w pewnym momencie Halinka bezwiednie sięgnęła ręką i przełożyła ze stosu na swój talerzyk jednego, wyjątkowo dorodnego pączka, nie przewidując oczywiście żadnych następstw swojego czynu. Jednak w tym momencie bomba wybuchła i rozległ się głos gromu na całą rozbawioną salę:

– No, ty durna babo! To ty musiała wziąć akurat tego pączka, którego ja sobie upatrzyłem?!

Profesor zsiniały na twarzy zerwał się, gestykulując w trakcie dalszej mało dżentelmeńskiej tyrady, sięgnął poprzez stół po zrabowanego mu bezprawnie pączka, przewrócił przy tym rękawem półmisek z pączkami, wywrócił naczynie z kawą i…

Cała sala zdrętwiała. Jednak wraz z toczącymi się po stole pączkami zgasła nagle – jak wybuchła – pasja profesora, który ze skruchą i właściwą sobie dobroduszną miną zaczął przepraszać Halinkę i zbierać nieporadnie rozsypane po stole i podłodze pączki. Atmosfera wróciła do normy i nikt, włącznie z tak strofowaną Halinką, nie miał do profesora żadnych pretensji. Przeciwnie. Tak on sam i otoczenie natychmiast całe zdarzenie skwitowało żarcikami i humorem.

Gimnazjum pińczowskie. Te dwa słowa goszczące niemal co dnia w domu rodzinnym Stacha zawierały w sobie coś magicznego. Wypowiadane przez wszystkich niemal członków licznej rodziny, owiane aureolą szacunku, przygody, humoru, pobudzały wyobraźnię Stasia, odkąd tylko zaczął poznawać litery i składać je w słowa z kart trylogii Sienkiewicza – a miał wtedy zaledwie pięć lat.

Sąsiedzi gromadzący się w długie zimowe wieczory w ciasnej izbie jego rodzinnego domu z podziwem słuchali dukania malca, który przy lampie naftowej, z nosem przylepionym do kart Potopu, wodząc palcem po linijkach tekstu, przybliżał im niewiarygodne przygody Kmicica, pana Wołodyjowskiego… Nikomu nie przeszkadzało nikłe światło lampy naftowej zasnute oparami gęstego dymu z pociąganych i wydmuchiwanych tytoniowych swojskich skrętów. Czytanie malca przerywane było jedynie licznymi pokaszliwaniami wydobywającymi się z zakopconych chłopskich płuc. Nikomu jednak to nie wadziło.

– Ot, macie pociechę z chłopoka – padała od czasu do czasu uwaga.

– Bedzie jakim dochtorem, albo inżynierem, a może księdzem. Musicie dać go koniecznie do gimnazjum…

W takich razach babcia Józia wzdychała nabożnie:

– A juści, juści. Niechby tak Bozia dała. Moze zostanie księdzem.

Staś o sutannie nie marzył. Marzył o gimnazjum, dalekich podróżach, przygodach, szabelce Wołodyjowskiego… Pińczowskie gimnazjum to był na razie szczyt jego marzeń. Póki co wyobraźnia malca dalej nie sięgała.

I choć na dnie małej duszyczki czaiła się czasami obawa, czy aby jako mieszkaniec zapadłej wioski podoła wymogom miastowego gimnazjum, to wrodzony optymizm nakazywał mu wiarę we własne możliwości. Wszak jego rodzina zaliczała się do światlejszych w okolicy i znaczniejszych rolników gospodarujących na kilkunastu hektarach urodzajnego gruntu.

Te przymioty miały się okazać co prawda w nieodległej przyszłości, w oczach władzy ludowej, podstawową przywarą, zaliczającą rodzinę w poczet godnych tępienia kułaków, z całą paletą konsekwencji, które Staś jako początkujący uczeń miejscowej szkoły powszechnej odczuł na własnej skórze.

Ale to przyszło później, a póki co marzył o gimnazjum. Na temat pińczowskiego gimnazjum wiedział wszystko. Wszak jego dwaj wujowie Maniek i Stach oraz kuzyni Julek i Dzidek, a także sąsiad Heniek uczęszczali do tej szacownej świątyni wiedzy.

Mieszkając na stancji, przyjeżdżali do domu na niedziele i w niezliczonych opowieściach przybliżali osobliwy romantyzm życia ucznia gimnazjalnego. Staś zasłuchany w te opowieści widział siebie, w niedalekiej przyszłości, jako studenta gimnazjum – tak bowiem zwykło się określać uczniów.

Widział siebie paradującego w gustownej, granatowej aksamitnej uczniowskiej czapce spiętej górą w modną fałdkę uformowaną na podłożonym tekturowym pasku. Z dumą rejestrował będzie podziw w oczach sąsiadów i parafian, kiedy to w takiej czapce pójdzie przez wieś do kościoła…

Terminy mała i duża matura, nazwy przedmiotów na czele z romantyczną łaciną, nazwiska profesorów, rozliczne przygody – najczęściej ucieszne – adeptów mieszkających na stancji działały na wyobraźnię malca, ugruntowując w nim postanowienie: muszę być uczniem pińczowskiego gimnazjum, a później…

Ale póki co mały Staś szlifował umiejętność czytania, zadziwiając sąsiadów. Następnie trzeba będzie ukończyć siedmioklasową szkołę podstawową w Młodzawach, zdać egzamin, otrzymać świadectwo ukończenia, najlepiej z samymi piątkami, a następnie zaliczyć niełatwy, według powszechnej opinii, egzamin wstępny do gimnazjum…

Wszystko to wydawało się Stasiowi oczywiste, łatwe i takim też się miało w niedalekiej przyszłości okazać.

To, o czym marzył, miało się spełnić, choć towarzyszące temu okoliczności i następstwa nie mieściły się jeszcze w dziecięcej wyobraźni.

ROZDZIAŁ II

– W czepku urodzony. Urodzony pod szczęśliwą gwiazdą.

Takie stwierdzenia padały z ust członków rodziny, sąsiadów. Zawsze wtedy Staś dumał głęboko nad sensem i genezą tego rodzaju opinii, których absolutnie nie podzielał. I choć odległa przyszłość miała w jakiś sposób uprawdopodobnić takie gadki, rzeczywistość w umyśle małego Stasia jawiła się jako jedno pasmo nieszczęść i niewyczerpane pokłady… życiowego pecha.

Skąd zatem takie opinie w ustach rodziny i sąsiadów? Może dlatego, że przyszedł na świat w sylwestrową, mroźną noc, a wiadomo, że takie nietuzinkowe daty niosą z sobą pewną nieokreśloną moc, skłaniają do snucia magicznych przepowiedni? Choć jego przyjście na świat nie wzbudziło entuzjastycznych ochów i achów członków rodziny. Przeciwnie: widok chudzieńkiego mizeroty, z niedowagą, popiskującego cieniutkim, słabym głosikiem, wzbudził z miejsca poważne obawy o jego dalszy rozwój:

– Iiii, co to z tego bedzie – westchnął z powątpiewaniem dziadek Piotr, rzuciwszy okiem na nowo narodzone chucherko, fikające cieniutkimi, zaczerwienionymi nożynami, owinięte w kawałek prześcieradła przez miejscową akuszerkę. Nie tak wyobrażał sobie pierworodnego wnuka.

– Trzeba bedzie go zaroz ochrzcić – dorzuciła praktyczną uwagę babcia Józia. Istotnie, wygląd i kondycja malca napawały powszechną troską. Z chrztem uwinięto się już po kilku dniach, w święto Trzech Króli, spodziewając się najgorszego.

Tymczasem malec coraz żwawiej zaczął fikać i ani mu w głowinie było opuszczać, ku powszechnej radości, ten padół. I wtedy to pojawiło się po raz pierwszy owo oficjalne przekonanie o urodzinach w czepku.

Może także dlatego, że był jedynakiem, a jedynak zawsze postrzegany jest jako dziecko szczęścia, którego wszyscy hołubią Istotnie tak było. Staś był oczkiem w głowie całej rodziny. Chuchano na niego, dmuchano. Lecz to jedynactwo było niestety następstwem rodzinnej tragedii zatruwającej na lata atmosferę domową – tragedii, która pozostawiła trwałe ślady w umyśle i świadomości Stacha.

Tak naprawdę zaczął sobie zdawać z tego sprawę już w wieku kilku lat, kiedy to dotarła do niego świadomość, że… nie ma ojca.

– Nańduch, ni mo ojca! – wykrzykiwała wiejska dziatwa pod jego adresem.

W takich chwilach Staś zmykał do domu, zaszywał się zazwyczaj w stodole i zakopując się głęboko w sianie, przetrawiał w samotności tę gorzką pigułkę.

– Dlocego tak? – wyrywało się żałosne pytanie z dziecięcych ust, pozostając, póki co, bez odpowiedzi.

 

 

A wszystko zaczęło się w trzecim roku okrutnego teatrum II wojny światowej, której co prawda Staś jako nowo narodzone dziecię nie pamiętał, ale której tragiczne echa przekazywane przez długie jeszcze lata przez członków jego rodziny głęboko utkwiły mu w podświadomości. Demony wojny nie tylko towarzyszyły mu przez całe dzieciństwo, lecz często zakłócały jego sny w dorosłym już życiu.

Przyszedł na świat w niewielkiej podpińczowskiej wsi o nazwie, którą trudno by odnieść do jakiejkolwiek etymologicznej genezy (Młodzawy), po dziewięciu miesiącach pożycia małżeńskiego, jak nakazywał obyczaj, w następstwie ślubu zawartego w miejscowym kościele parafialnym.

W metryce kościelnej odnotowano, że: …zawarty został w dniu dzisiejszym religijny związek małżeński między: Stanisławem…, kawalerem, ślusarzem, zawodowym wojskowym, lat dwadzieścia osiem liczącym, urodzonym w Szczepanowicach, synem Piotra i Magdaleny, a Leokadią…, panną, ziemianką, lat dwadzieścia mającą, urodzoną i zamieszkałą w Młodzawach, córką Piotra i Józefy Banach…

Zezwolenia na zawarcie związku małżeńskiego udzielił nieletniej córce ojciec…

Ślub odbył się w mroźne, lutowe popołudnie, w trzecim roku wojny, w sposób dyskretny i bez tradycyjnego hucznego przyjęcia weselnego, ponieważ oblubieniec, przyszły ojciec Stasia, tego samego imienia, poszukiwany był już przez Niemców za nielegalną przynależność do Narodowych Sił Zbrojnych (NSZ) walczących z okupantem – obok innych licznych ugrupowań partyzanckich – na terenie Rzeczpospolitej Pińczowskiej.

Młodzi małżonkowie mogli widywać się tylko dorywczo, nocami. Stanisław cichcem, po uprzednim rozpoznaniu terenu, przemykał się do młodej małżonki i zaznawszy krótkich słodkich chwil w jej ramionach, zmykał przed świtem w okoliczne lasy.

Nie przeszkodziło to, jak się okazało, w przyjściu na świat malca, któremu jednak los zgotował gorzkie rozczarowanie. Nigdy nie miał poznać osobiście swojego rodzica. Bo oto w szóstym miesiącu jego żywota Niemcy zafundowali mu pierwszą życiową tragedię, która zagościła w podświadomości Stasia na całe życie.

ROZDZIAŁ III

Ojciec Stasia, Stanisław, był przed wojną zawodowym wojskowym. Podoficer Wojska Polskiego w stopniu plutonowego brał oczywiście udział w kampanii wrześniowej. Po tragicznym zakończeniu walk z najeźdźcą wstąpił po pewnym czasie wraz ze swoimi dwoma braćmi Stefanem i Piotrem do nowo sformowanego ugrupowania partyzanckiego na terenie Kielecczyzny.

Niemcy natychmiast zdobyli listę nazwisk uczestników walk partyzanckich i rozpoczęło się polowanie. Od tej chwili jego domem były lasy na terenie powiatu pińczowskiego, jędrzejowskiego, a swoją nowo zaślubioną małżonkę – jak już wspomniano – odwiedzał tylko sporadycznie, nocami.

Przyszli znienacka. W lipcową noc tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku. Tuż po północy, kiedy zwykle najgłębszy sen morzy.

Niemcy wiedzieli o tym doskonale. Cichutko otoczyli dom. Dziadka Piotra, gospodarza, który spał w kuchni, obudziło dyskretne pukanie w okno.

– Otwórzcie. Pietrze, to jo, Walenty.

Piotr Banach znał dobrze ten głos jednego z większych gospodarzy we wsi, z którym się przyjaźnił, jednak teraz głos kolegi wydał mu się jakiś dziwny, nienaturalny, podszyty strachem. Zerwał się z łóżka tknięty niedobrym przeczuciem. Jednocześnie usłyszał szmer za zamkniętymi drzwiami izby, gdzie przytulona do siebie spała młoda para.

Obok śpiących w łóżku rodziców maleńki, półroczny Staś pomrukiwał przez sen w swojej drewnianej kołysce.

Tego dnia ojciec przybył z wieczora, jak zwykle, cichcem, po uprzednim rozpoznaniu, że w pobliżu nigdzie Niemców nie ma. Uściskawszy żonę i wykołysawszy malca, położył się spać w błogim poczuciu rodzinnej sielanki. Nikt się tego dnia Niemców nie spodziewał.

A jednak przybyli. O obecności Stanisława w domu – jak się później dowiedziano – doniósł Niemcom jeden z mieszkańców sąsiedniej wsi, mieszkający pod lasem i będący od pewnego czasu konfidentem, o czym ówcześnie jeszcze tak partyzanci, jak okoliczni mieszkańcy niestety nie wiedzieli.

Niemcy sterroryzowali Walentego, nakazując mu pukać do domu i prosić przyjaciela o otwarcie. Piotra jednak coś tknęło. Intuicyjnie wyczuł niebezpieczeństwo także Stanisław. Zerwał się od boku małżonki i wkładając odzienie, cichutko wszedł do kuchni, nakazując palcem przyłożonym do ust milczenie teściowi.

– Niech ojciec powie, że zaraz otworzy, i chwilę pomarudzi – szepnął. – Za drzwiami Niemcy! Przyszli po mnie!

– Matko Bosko! Stasiu! Co to teroz bedzie?!

– Wyskoczę przez okno do ogrodu i do lasu, nie bójcie się. Jak będą pytać, powiedzcie, że mnie tu nie było. Będzie dobrze.

Nie było dobrze! Niemcy zorganizowali wszystko doskonale. Na wpół ubrany Stanisław, wyskakując przez okno do ogrodu, wpadł prosto w ręce czyhających Niemców. Szarpanina, zamieszanie, rozpaczliwe krzyki żony i rozbudzonych domowników. Jedni prowadzili na podwórko schwytanego, ze związanymi z tyłu rękami, inni z rykiem: raus, los, los wypędzali odzianych w bieliznę mieszkańców domu na podwórko, tłukąc kolbami karabinów gdzie popadło.

W ferworze zamieszania kołyska z małym Stasiem została wywrócona. Wypadającego niemowlaka matka instynktownie pochwyciła na ręce i z przytulonym do piersi wypchnięta została na podwórko razem z pozostałymi.

Tam drżący z przerażenia, zbici w gromadkę wysłuchiwali porykiwań gestapowców i tryumfalnych wrzasków eskorty prowadzącej z ogrodu już sponiewieranego, pobitego, ze związanymi rękami Stanisława.

– Uni godają, ze wos wszystkich rozstrzelajo za przechowywanie groźnego bandyty – poinformował drżący, niemniej od mieszkańców przerażony, znający język niemiecki Walenty, któremu nakazano tym razem pełnić funkcję tłumacza.

– Panie, myśmy nawet nie wiedzieli, ze zięć jest w domu – przekonywał Piotr. – Chyba przysed, jak myśmy juz spali.

W tych dramatycznych okolicznościach zadziałał chyba palec boży, lub przysłowiowy czepek, pod którym – jak mawiano nie po raz pierwszy i ostatni – Staś się urodził. Bo oto ponad wrzaski gestapowców, szlochania domowników wybił się z nagła mocny płacz niemowlaka wtulonego w matczyne objęcia. Niemcy dziwnie w tym momencie przycichli. Dowodzący nimi oficer podszedł do tulącej malca matki i ze srogą miną wyciągnął rękę. Wszyscy zdrętwieli, przewidując najgorsze, matka cofnęła się o krok. Niemiec odkrył kołderkę zasłaniającą buzię wrzeszczącego oseska, popatrzył i stało się coś dziwnego!

Przerażeni domownicy ujrzeli raptem, jak ściągnięte gniewem rysy gestapowca miękną, rozluźniają się i ku zaskoczeniu wszystkich rozciągają się w zwykły, ludzki uśmiech. Niemiec pogłaskał z uśmiechem główkę malca i coś zaszwargotał.

– Oficer godajo – ozwał się drżącym głosem tłumacz – ze to ładny, zdrowy dzieciok i bedzie w przyszłości komenderował, bo mo mocny głos.

Po tym chwilowym rozluźnieniu Niemiec przybrał poprzednią groźną posturę i ostrym głosem coś tam znowu zaszwargotał.

– Un godo – tłumaczył już spokojniejszym głosem Walenty – ze zabiorą ino pojmanego i gospodorza, a pozostali mogą spać dalej.

Niemcy wsadzili związanych Stanisława i Piotra do zakrytej plandeką ciężarówki, w której po obu stronach na ławkach siedzieli esesmani z wycelowaną w więźniów bronią, i odjechali.

Nikt już tej nocy nie zmrużył oka. Skoro świt, jeszcze przed porannym udojem, Leokadia wyruszyła do Pińczowa. W węzełku z chustki zawieszonej na plecach niosła gomułkę masła, pół kopy jajek i litrową flaszkę bimbru. To miała być łapówka dla strażnika. Sąsiadka poinformowała ją, że bez tego żaden strażnik nie będzie chciał z nią rozmawiać.

Roztrzęsiona, z duszą na ramieniu, szła szybkim krokiem torami wąskotorówki. Co prawda mogła pojechać kolejką, lecz musiałaby czekać do późniejszych godzin. Kolejka na trasie Kazimierza Wielka–Jędrzejów, przez Pińczów, kursowała dwa razy dziennie. Leokadia nie mogła czekać.

 

 

Lipcowe słońce wychynęło zza drzew, rozjaśniając promieniami szyny kolejowe i piaszczystą drogę. Zapowiadał się upalny dzień. Rozciągający się po obu stronach drogi sosnowy las rozbrzmiewał ptasim chórem i nic nie zakłócało ciszy, tylko te ptasie trele. No i szum w skołatanej głowie Leokadii i natłok myśli, pytań: co się dzieje z mężem, ojcem? Gdzie oni teraz? Co im grozi? Czy aby Niemcy dopuszczą ją do nich, czy dowie się czegoś?

Idąc wartkim krokiem, pokonała nie wiedzieć kiedy ten siedmiokilometrowy dystans, zatrzymując się na niewielkim rynku miasteczka.

„Gdzie tu się teraz udać? Gdzie mieści się placówka Gestapo, więzienie?” – myślała.

Rozglądając się, poczuła w pewnym momencie czyjąś obecność obok siebie. Mężczyzna zaszedł od tyłu, ujął ją za ramiona i wykrzyknął:

– Lola, a co ty tu robisz?! Sama, o tak wczesnej porze?

Zdumiona odwróciła się i ujrzała uśmiechniętą twarz Józefa.

– To ty? A ty co tu robisz?

Józef Szymanek, kawaler z sąsiedniej wsi, należał do jej odwiecznych adoratorów. Chodzili do tej samej szkoły podstawowej, gdzie już niejednokrotnie dawał wyraz swoim uczuciom. Po zakończeniu szkoły zaczął chodzić do jej domu w jednoznacznych zamiarach zakończonych oficjalnymi oświadczynami.

Rodzice Leokadii patrzyli przychylnym okiem na adoratora córki pochodzącego z zamożnej gospodarskiej rodziny. Wydawało się, że córka także przychylnie traktowała mającego poważne zamiary kawalera.

Jednak jego oświadczyny skwitowała śmiechem i żarcikami, nie mówiąc „tak”, ale i nie podając adoratorowi przysłowiowej czarnej polewki. Józef odszedł z kwaśną miną, ale też z pewną nadzieją w sercu, że następnym razem zdobędzie serce i rękę urodnej panny. Nie ustawał w zalotach. Przy każdej okazji obsypywał wybrankę prezentami, adorował ją w kościele i podczas wiejskich zabaw.

Wszyscy w okolicy uznawali już, że jest to para i lada moment dojdzie do wesela. Inni kawalerowie, z których niejeden wzdychał do dorodnej panny, pousuwali się na bok, dając na zabawach pierwszeństwo Józefowi. Było dla wszystkich oczywiste, że niedługo odbędzie się weselisko. Józef też był tego pewien i nie krył swoich nadziei.

Jednak wtedy pojawił się Stanisław. Podczas jednej z wiejskich zabaw, na udekorowanym lampionami z bibuły przyszkolnym placu, do ustawionych rzędem panienek podszedł przystojny wojak, na którym wojskowy mundur leżał jak ulany, wabiąc panieńskie oczy.

Wojak ukłonił się szarmancko przed Leokadią i odprowadzany zazdrosnymi oczętami pozostałych powiódł partnerkę na środek podłogi z desek, gdzie cmoknąwszy ją w rączkę, poprowadził w rytm romantycznego walca. Wszystkie oczy zawisły na tańczącej parze.

Po tym tańcu nastąpił następny, i następny… Po którymś z rzędu wybuchła draka. Józef od dłuższej chwili obserwował z kąta zazdrosnym okiem tańczącą parę. Od czasu do czasu podchodził do bufetu obok, gdzie z kilkoma kolegami wspomagał się, jak to obyczaj kawalerski nakazywał, czystą zwykłą zakąszaną kiszonymi ogórkami.

Wreszcie doprowadził się do stanu wskazującego, kiedy to następuje znaczny przyrost odwagi i adrenaliny, i ruszył.

– Te, koleś, odbijany! – krzyknął, uderzając ręką w ramię Stanisława wywijającego z Leokadią fokstrota.

Ten uśmiechnął się tylko i uznając propozycję za żart, wywijał nadal. Jednak to nie był żart. Józef co prawda usunął się na brzeg podłogi, lecz widać było po jego minie, że nie odpuści tak łatwo. Wszyscy to dostrzegli, oprócz rozbawionej, patrzącej sobie w oczy, wirującej pary.

Pozostali tańczący i gapie usunęli się na boki, tak iż na środku podłogi pozostała tylko ta jedna tańcząca para. Draka miała wybuchnąć tuż, tuż. Wszyscy to czuli.

I nic w tym dziwnego. Zawsze podczas zabaw musiało tak być. Zabawa bez rozróby, draki, której powód stanowiła zazwyczaj któraś z panien tańcząca z partnerem z innej wsi, była nie do pomyślenia. To była zawsze wpisana w zabawę atrakcja.

Ambicją miejscowych kawalerów było przeganianie przybyłych. A cóż dopiero w przypadku Józefa, któremu obcy, na oczach wszystkich, bezczelnie podrywał pannę uznawaną niemal za narzeczoną. Tego kawalerska ambicja Józka znieść nie mogła.

Zabrzmiał ostatni akord fokstrota. Rozbawiona para zatrzymała się zdyszana na środku podłogi i w tym momencie Stanisław spostrzegł, że to nie przelewki. Tuż przed nimi zatrzymała się grupka złożona z czterech miejscowych junaków, na czele której stał rozsierdzony Józef.

– Te, koleś, szukos guza? Odbijos mi panne?! – zakrzyknął cały czerwony na twarzy, niczym rozsierdzony indyk.

Leokadia wiedziała, co się szykuje, i z błyskiem w oku krzyknęła:

– Józek, uspokój sie! Nie jestem żodną twoją panną!

Józek, w którego krwi i mózgu buzowały jednak obfite dawki czystej zwykłej, nie był skłonny do spokoju. Przeciwnie.

– Odsuń się na bok! – krzyknął, histerycznie chwytając Leokadię za łokieć.

Leokadia trzymała Stanisława za rękę. Ten, widząc niechybną burzę, zwrócił się spokojnie do napastnika:

– Widzę, że koniecznie chcesz sie bić. Trudno. Pozwól tylko, że odprowadzę dziewczynę na bok.

Ruszył do przodu, puszczając partnerkę przed siebie. Zdążył zrobić tylko dwa kroki. Poczuł raptem obłapiające go z tyłu ręce napastnika krępujące mu ruchy. Zdążył jeszcze popchnąć do przodu dziewczynę i wykonał skręt z napastnikiem na plecach, stając oko w oko z pozostałymi trzema.

Zamierzał tym skrętem pozbyć się napastnika, ten jednak wczepiony w niego kurczowo stał mocno na rozkraczonych nogach. Stanisław znalazł się oko w oko z Józefem, który w tym momencie obszernym, chłopskim zamachem ręki wycelował w jego twarz.

Wymierzony cios był na tyle szeroki, a zatem i powolny, że Stanisław zdążył uchylić głowę, a następnie wykorzystał dzierżącą go od tyłu podporę, napiął mięśnie brzucha, błyskawicznie podkurczył nogi i prostując je, walnął nimi, niby taranem, w podbrzusze napastnika.

Ten tylko jęknął głucho i zwalił się do tyłu. Stanisław następnie, ćwiczonym w wojsku ruchem, pochylił się gwałtownie do przodu. Uczepiony z tyłu napastnik poleciał do przodu, zwalając się na leżącego i jęczącego Józefa.

Jeden z napastników, bardziej widać przytomny i dziarski, odwrócił się, podbiegł błyskawicznie do pobliskiego płotu, wyrwał sztachetę i pędem ruszył ku Stanisławowi, który stał jeszcze w pozycji obronnej nad powalonymi przeciwnikami. Napastnik wskoczył z powrotem na brzeg podłogi, wywijając groźnie sztachetą, gdy wtem z gromady zabawowiczów wyskoczyli dwaj młodzieńcy.

Jeden z nich chwycił napastnika od tyłu, krępując jego ruchy, drugi wydarł mu z rąk sztachetę. Byli to dwaj młodsi bracia Leokadii, Stach i Maniek, którzy widząc, co się dzieje, podsunęli się do siostry. Następnie Maniek, który zabrał napastnikowi sztachetę, podskoczył na środek podłogi do Stanisława.

– Niech pan uchodzi, tu może być jeszcze gorąco. Nie da pan wszystkim rady. Chodź pan, wyprowadzę pana, póki jest zamieszanie.

A zamieszanie powstało istotnie niemałe. Orkiestra już na początku draki chwyciła instrumenty i wycofała się do sadu pomiędzy drzewa. Zestrachane panny przeraźliwie piszczały. Kilku strażaków w mundurach i błyszczących hełmach, którzy byli organizatorami zabawy, otoczyło bufet w obawie przed zniszczeniami. Miejscowi kawalerowie błyskawicznie gromadzili się wokół panien, chroniąc je przed przewidywanymi zamieszkami, w ferworze których mogło się tej i owej znienacka oberwać.

Stanisław posłuchał rozsądnej rady i przecisnąwszy się przez tłum, wymknął się za bratem Leokadii na drogę prowadzącą do jego rodzinnej Mozgawy.

Po tej chwilowej rozróbie wznowiono zabawę. Józef z kolegami co prawda odgrażał się jeszcze jakiś czas, chcąc nawet ścigać swojego rywala, lecz następne wypite musztardówki czystej zwykłej uczyniły go, podobnie jak jego kompanów, niezdolnym do jakiegokolwiek wysiłku i przedsięwzięcia.

 

 

Działo się to w trzecim roku II wojny światowej. Później, w wyniku tragicznych wojennych zdarzeń, sprawa uległa zapomnieniu, lecz nie – jak się później okazało – w świadomości Józefa. Zniknął gdzieś, nie pokazywał się w Młodzawach. Leokadia niemal wymazała go z pamięci, aż tu… takie spotkanie, na rynku pińczowskim, w dramatycznych dla niej okolicznościach.

– A co ty tu robisz? – powtórzyła zdumiona jego widokiem i poufałym objęciem jej za ramiona.

– Załatwiom tu pore spraw… – Józef z uśmiechem obrócił ją ku sobie i spojrzawszy w jej twarz, spoważniał. – Wyglądos pięknie, ale na zmartwioną. Stało się cosi złego?

– A stało się, stało. Staszka i ojca zabrało w nocy Gestapo.

– Doigroł sie, doszły mnie słuchy, ze wdoł się gdziesi w jakiesi partyzantki. Nie trzeba było wyjść za mnie? Miałabyś spokojne życie.

– Nie godojze tak. Było, minęło. Widać tak było pisane. Mosz tu, widze, rozeznanie. Pomożesz mi?

– W czym?

– Nie wim, gdzie sie mieści miejscowe Gestapo, musze tam dotrzeć, popytać o ojca i męża.

Józef ujął Leokadię delikatnie pod rękę.

– Chodź, zaprowadze cie.

Poszli wąską brukowaną uliczką w kierunku stacji kolejowej. Po kilkuset metrach doszli do okazałego budynku, w którym przed wojną mieścił się Magistrat. Józef, podtrzymując towarzyszkę pod rękę, zatrzymał się po drugiej stronie uliczki.

Przed budynkiem, po obu stronach szerokiego wejścia, do którego prowadziły szerokie schody, stali dwaj niemieccy uzbrojeni wartownicy. Na obszernym placu, obok ciężarówki nakrytej plandeką i dwóch osobowych mercedesów kręciło się kilku niemieckich żołnierzy.

– Poczekoj tu, pójde sie rozpytać.

Józef przekroczył pustą o tej porze ulicę i raźnym krokiem podszedł do wartowników. Oczekująca po drugiej stronie Leokadia zauważyła, jak Józef nachylił się do jednego z wartowników, coś mu klarował, po czym sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, coś tam wyciągnął i podsunął pod oczy wartownika.

Ten rzucił okiem i wskazał ręką w kierunku szerokich stylowych dwuskrzydłowych drzwi.

Józef machnął ręką, wykonał coś w rodzaju salutowania i swobodnym dziarskim krokiem wszedł. Jego zachowanie znamionowało obycie i pewną jak gdyby poufałość, co powinno zdziwić oczekującą, gdyby nie nawał trosk, jakie zaprzątały jej umysł, nie pozwalając w tym momencie myśleć o niczym innym.

Czekała cierpliwie. Józef ukazał się po jakiejś pół godzinie. Wyszedł tak samo swobodnym krokiem, jak wszedł. Rzucił uśmiech w stronę wartowników i podszedł do Leokadii.

– Nie mosz tu co robić, nie wpuszczo cie. Dowiedziołem sie, co i jak. Zaroz ci wszystko powim.

Ujął ją znów poufale pod łokieć, odkręcając w kierunku drogi powrotnej.

– Poczekoj ino, mom tu dla nich troche prezentów – zaprotestowała, delikatnie wyswobodzając rękę. – Sąsiedzi godali, że możno sie z nimi jakosi dogodać, może by za to wpuścili?

– Nic z tego. Mogłabyś sie ino niepotrzebnie narazić. Jeszcze by cie mogli przymknąć. Wszystkiego się dowiedziołem i zaroz ci opowim, chodź.

Ruszyli w powrotną drogę i Józef zaczął mówić:

– Ojca trzymajo tu w areszcie, przesłuchują go. Z tego co dowiedziołem sie od jednego z oficerów, majo go ino zdrowo nastraszyć, potrzymać ze trzy dni i wypuścić do domu. Z twoim mężem gorszo sprawa. Powieźli go do Buska. Tam jest istno katownio. Trzymajo tam groźnych, jak godajo, przestępców. Twojego chłopa traktujo jako groźnego bandyte… Kiepska sprawa. Musisz być przygotowana na najgorsze.

Serce Leokadii podeszło do gardła i z drżeniem w głosie zwróciła się do kroczącego obok:

– Musze tam zaroz pojechać…

– Niczym tam nie dojedziesz – przerwał jej Józef. – Nic teroz w tamtą strone nie jeździ. A nawet jakby, to ino niepotrzebnie sie narazisz. Idź do domu i cierpliwie czekoj, jo spróbuje sie cegosi dowiedzić i dom ci znać. No, musze cie juz pożegnać. Mom tu jeszcze do załatwienia pore spraw. Do widzenia.

Józef przeskoczył na drugą stronę ulicy, machnął ręką na pożegnanie i dziarskim krokiem pomaszerował z powrotem, w stronę skąd przyszli.

Leokadia zatrzymała się pod drzewami skwerku w centrum rynku, usiadła na drewnianej ławeczce, obok niewielkiej fontanny, zsunęła węzełek z ramion i zmęczona usiadła. Co robić? Była zdecydowana, wbrew przestrogom Józefa, pomaszerować do Buska. Pomaszerować, gdyż istotnie nie widziała innego sposobu, aby tam dotrzeć.

Rozwiązała tobołek, wydobyła kawałek sera obwiniętego w wilgotne płótno i posilając się produktem przewidzianym uprzednio jako łapówka dla strażników, poczęła rozmyślać. Słońce, które rozbłysło nad pińczowskimi kamienicami, rozświetlało parkowe alejki.

Rojne ptactwo gnieżdżące się wśród drzew głośnymi trelami oznajmiało pogodny dzień. Było cicho, spokojnie. Od czasu do czasu słychać było tylko szuranie obuwia przechodniów po chodniku okalającym skwerek. Z tej i tamtej strony rozlegało się kłapanie końskich kopyt i turkot kół przejeżdżających furmanek.

Można było ulec złudzeniu, że oto zwykły małomiasteczkowy, budzący się do życia dzień znamionujący spokój i pokój. A tak nie było. Za tym pozornym spokojem rozgrywały się dramatyczne sceny, ludzkie wojenne dramaty.

 

 

Myśli jej pobiegły wstecz, w ten pogodny przedwojenny dzień świąteczny, kiedy to podczas wiejskiej zabawy poznała w dość burzliwych okolicznościach swojego męża. Była wtedy młodziutką, niespełna osiemnastoletnią panienką.

Od dzieciństwa wykazywała duże zdolności i chęć do nauki. Pasjami czytała książki. Wzięła to pewnie po swoim ojcu, który co prawda ukończył tylko cztery klasy w rosyjskiej szkole, pod zaborem, lecz czytał pasjami, szczególnie książki historyczne. Historię Polski miał w jednym palcu. Był jednym ze światlejszych gospodarzy. Od lat, jeszcze przedwojennych, piastował urząd sołtysa.

Nauczyciele w szkole podstawowej przepowiadali Leokadii dalszą edukację, z uniwersytetem włącznie. Marzyła o tym. Niestety rodzice zaplanowali jej inną przyszłość. Jako najstarsza z czworga rodzeństwa miała zostać na gospodarce. Nie pomagały tłumaczenia, nawet łzy, argumenty nauczycieli.

– Córka po ukończeniu szkoły podstawowej musi dobrze wyjść za mąż i zostać na gospodarce i basta – ucinał wszelkie argumenty ojciec. I tak się stało.

Szczupła, niewysoka, zgrabna, z ładną buzią, inteligentna, wabiła okolicznych kawalerów, którzy kręcili się wokół niej ustawicznie. Ojciec wskazywał na tego i owego, z dobrej gospodarskiej rodziny, lecz dorastająca panna zbywała – jak do tej pory – wszystkich adoratorów, na czele z Józefem, żarcikami i uśmiechem. Aż do czasu pamiętnej zabawy i poznania Stanisława.

Przyszło nagłe zauroczenie. To była miłość niemal od pierwszego wejrzenia i to z wzajemnością. Młody, przystojny kawaler zaczął bywać częstym gościem w domu Leokadii, z widocznymi poważnymi zamiarami. Przyniósł harmonię, na której wygrywał przedwojenne szlagiery, ładnie śpiewał. Rodzice panienki, choć dostrzegali niezaprzeczalne walory konkurenta, nie byli tym zachwyceni.

Kawaler nie był po ich myśli. Owszem, przystojny, sympatyczny, inteligentny, zakochany po uszy, co było widoczne na pierwszy rzut oka, pochodzący z porządnej rodziny, ale…

Było to zasadnicze „ale”. Ojciec Stanisława, Piotr, był nadzorcą jednego z licznych folwarków hrabiowskiej rodziny Wielopolskich z siedzibą w tej części Polski, w okazałym pałacu w Chrobrzu. Zarządzał folwarkiem w Mozgawie.

Stanisław Miernicki jako jeden z sześciorga rodzeństwa, po ukończeniu szkoły podstawowej obrał karierę zawodowego wojskowego. Ukończył przed wojną Podchorążówkę. Tak więc nie pochodził z rodziny rolniczej, lecz – jak mówiono nieco lekceważąco – z fornalskiej i nie miał zamiaru ani też zamiłowania do gospodarowania na roli. I to było to „ale”.

– Lolu, to nie jest kandydat dlo ciebie – perswadował córce ojciec. – Jako najstarsza musisz pozostać na gospodarce. Potrzebny nom zięć z rodziny gospodarskiej, abyście nom tu starym pomogali i razem później gospodarzyli, jak nos już nie stanie. Zapiszemy wom całą gospodarkę, pospłocacie rodzeństwo…

– Dloczego ja! – buntowała się Lola. – Jest przecież Wanda, Stach, Maniek. Niech któreś z nich zostanie na gospodarce. Zwłaszcza Maniek, najmłodszy, ale ma największą smykałke do gospodarki.

– Ty jesteś nojstarszo, a taki już u nos obyczoj od pokoleń, że najstarsze zostaje na gospodarce – nie ustępował ojciec. – Patrzojze, taki Józek by nom pasował. Moze Władek, a moze jeszcze ktosi inny, byle był gospodorzem. Wniósłby jeszcze od siebie pore morgów. Gospodarka by sie powiększyła. Ptasiego mlyka by wom nie brakowało. A ty sie ino uparłaś na wojskowego, fornalskiego syna?

– I jeszcze do tego te jego jakiesi partyzantki – dodawała matka. – Nie widzis to, co sie dzieje? Ludzie godajo, ze Niemcy na niego polują. To sie moze źle skończyć.

Te targi i perswazje trwały jakiś czas. Nie obeszło się bez ostrych słów, nawet łez. Koniec końców jednak Leokadia postawiła na swoim, rodzice musieli ustąpić.

 

 

Te rozmyślania Leokadii w parkowej ciszy zakłócił z nagła dźwięk dzwonu na wieży pobliskiego kościoła wzywający parafian na poranną mszę.

„Już siódma – pomyślała Leokadia. – Czas by sie zbierać”.

W tym momencie na końcowe dźwięki dzwonu nałożyło się szuranie kroków za plecami siedzącej. Ktoś nadchodził. Kroki zbliżyły się do ławki, ucichły, postać poprzedzana długim, ukośnym cieniem wychynęła zza ramienia siedzącej i rozbrzmiał tubalny głos:

– A co ty tu robisz, dziewucho?

„To już drugie nieocekiwane spotkanie tego ranka” – pomyślała Leokadia, widząc długą, szczupłą, przygarbioną nieco postać Teofila.

Teofil Janecki był postacią znaną i popularną nie tylko w Młodzawach, ale i w okolicznych wioskach. Uważany był za dziwaka, ekscentryka, jednak budził powszechną sympatię i zaciekawienie. Wszędzie, gdzie się pokazał, wywoływał uśmiechy i gromadził słuchaczy nietuzinkową gadką oraz opowiadaniem niestworzonych często historyjek.

Teofil, właściciel długiej, chudej, przygarbionej sylwetki zwieńczonej górą cienką, żylastą szyją o wydatnej, ruchliwej grdyce, odziany był zazwyczaj w drelichowy uniform.

Kroczył to tu, to tam, po okolicach, stawiając wielkie kroki swymi szczudłowatymi nogami odzianymi w ogromnych rozmiarów gumowce. Potrafił pokonywać dziennie niezliczoną liczbę kilometrów. Nieustannie załatwiał jakieś interesy, tyle że nikt nie wiedział jakie.

Twarz podłużna, z długim zwisającym nosem nadawała mu wyraz zatroskanego stale melancholika. Nikt nigdy nie widział, aby na tej twarzy zagościł choćby dyskretny uśmiech, a jednak widniała na niej osobliwa pogoda ducha, natychmiast przenosząca się na wszystkich, którzy się z Teofilem zetknęli. Osobliwość całej postaci, a szczególnie twarzy, potęgowało oryginalne nakrycie głowy. Bez względu na porę roku czy pogodę wydłużoną czaszkę Teofila zwieńczała czarna, wygnieciona, miejscami wyleniała od starości, barania czapa nasunięta na oczy i uszy. Podobno nawet sypiał w tej baranicy.

Ta czapa stała się nawet swego czasu powodem ostrego zatargu z księdzem proboszczem, który rozgłaszał, że Teofil jest bezbożnikiem, do kościoła nie chodzi i należy go z daleka omijać. Z kolei Teofil rozpowiadał, że ukazał mu się kiedyś Pan Jezus i wyrzekł do niego te słowa:

– Nie słuchoj, Teofil, co ten głupek ksiądz rozgaduje, bo un słucho we wszystkim ino swoi gospodyni, a una cie oczernio, bo kiedysi przecie chciała, zebyś sie z nią żynił, a tyś nie chcioł i teroz sie baba mści na tobie. A kto by chcioł takiego susfoła…

A powodem niechodzenia Teofila do kościoła była, jak sam głosił, właśnie ta czapa, której nigdy nie zdejmował.

– Jakże jo mom wlyź do kościoła w copie? – tłumaczył powód swojej absencji. – Przecie byłoby to nie po krześcijańsku.

A na pytanie ciekawskich, dlaczego tej czapy nie zdejmuje, argumentował przekonująco:

– No wisz, mom tako chorobe co się nazywo zopolynie mozgu kręgosłupa, i musze nosić copke, bo jakbym zdjon, to mi sie od razu krew ścino i głowa drętwieje.

Co by to miała być za tajemnicza choroba, nikt nigdy się nie dowiedział, ale nie brakowało ciekawskich, którzy ponoć odkryli właściwy powód noszenia tej czapki.

Otóż z prawej strony czaszki Teofila, tuż nad uchem, widniało rozległe wklęśnięcie, które go najwyraźniej peszyło, i nie chcąc go pokazywać, zakrywał je skrupulatnie nasuniętą czapą. Ten defekt, po ujawnieniu przez ciekawskich, też kiedyś zresztą uzasadnił:

– Te dziure w głowie to mi wybiły bandyty, jakem sed z Pińczowa do chałupy. Napadli mnie w lesie i chcieli mnie obrabować. Ale ze nic przy mnie nie znaleźli, to jeden z nich odwinął loge i jak mnie strugnął po łbie, tozem bosko jasność obejrzoł i Pon Bóg cud ucynił, zem w ogóle wydobrzoł.

Słuchający tej gadki uśmiechali się znacząco, przyjmując opowieści Teofila za dobrą monetę, właściwy powód tej dziury w głowie stał się bowiem swego czasu tajemnicą poliszynela.

Otóż tę dziurę, czyli rozbitą czaszkę, zainkasował w wyniku kawalerskich porachunków. Zaczął oto uderzać niegdyś w konkury do pewnej panny, aliści pech chciał, że tę samą pannę upatrzył sobie już wcześniej inny młodzawski kawaler, Jaś Banach.

Pomiędzy konkurentami zaczęło oczywiście niebawem mocno zgrzytać. Perswazje Jasia, aby się Teofil odczepił od jego panny, nie pomogły, a że Jaś był kawalerem krewkim, zaczaił się pewnego razu w krzakach przy drodze na swojego rywala.

Niczego niespodziewający się Teofil otrzymał nagle potężne uderzenie pałą w głowę. Znaleziono go nieprzytomnego, utytłanego w krwi, bez oznak życia. Zawieziono go furmanką do szpitala pińczowskiego i o dziwo Teofil wyzdrowiał, choć leczenie trwało wiele tygodni. Została tylko ta rozległa, wstydliwa dziura w czaszce, pamiątka po nieudanych konkurach.

Mówiono też, że ten wypadek uleczył Teofila z myśli o ożenku. Został starym kawalerem. Wieku nieokreślonego, mógł mieć około czterdziestki. Mieszkał w chałupie, pod jednym dachem ze swoim bratem. Zajmował narożną izdebkę, resztę chałupy razem z chlewikiem zamieszkiwał jego brat z rodziną. Do izdebki wchodziło się wprost z podwórka, przez niskie drzwi, a wysoki drewniany próg. Po ich otwarciu buchał niesamowity fetor wydzielany przez współlokatorów Teofila: króliki, kury, gołębie…

 

 

Leokadia, odrywając się od swoich myśli, podniosła głowę i pierwsze co jej się rzuciło w oczy, to kłęby dymu tytoniowego wydobywające się ze swojskiego skręta, zasnuwające znajomą postać Teofila, który dzierżąc w dłoni to niepowtarzalne, owinięte w gazetę swojskie cygaro, pochylał się nad nią. Jeden z gryzących kłębów omiótł jej głowę, podrażniając gardło.

Zakaszlała i mimochodem rzuciła pierwsze, co jej przyszło do głowy:

– A, to wy, Teofilu. A dloczego wy policie tyle tego świństwa?

Teofil, jako że nie w jego naturze leżało pozostawienie jakiejkolwiek kwestii bez wyjaśnienia, natychmiast rozpoczął tyradę:

– A, no wisz, jo musze polić. Jak otwirom oczy skoro świt, to pierwse, co czuje, to smród. Jedzie mi z gęby, jak nie przymierzając z dupy, ze trudno wytrzymać. I od razu musze wypolić dziesić skrętów, zeby ten smród zagłuszyć. I tak cały boży dzień, co chwile…

Istotnie – nikt nigdy nie widział Teofila bez przylepionego do warg skręta. Nosił ze sobą wiklinowy koszyczek, w znacznej objętości wypełniony machorką i strzępami gromadzonego gazetowego papieru, kręcił skręty i kurzył jednego za drugim.

Leokadia, usłyszawszy ten przekonujący argument, na moment zapomniała o swoich troskach i po raz pierwszy tego ranka twarz jej okrasił uśmiech.

– A wim, wim – rozpoczął Teofil następną kwestię. – Doszły mnie juz słuchy o waszym nieszczęściu. Cało wieś juz o tym godo. Przysłaś za ojcem i chłopem? Dowiedziałaś sie co? Kaj ich Niemcy wsadzili?

– Ojca trzymają tu, na Gestapo, a Stacha wywieźli podobno do Buska.

– O Matko Bosko, to niedobrze. Dyć tam, jak godajo, najgorszo katownio. Co zamiarujesz teroz robić?

– Musze iść zaroz do Buska.

– To kawoł drogi, dziewucho. Poczkoj ino, moze by co tu gdziesi cosi załatwił?

– Ale co?

– Poczekoj tu, pójde sie rozejrzyć, moze ktosi furą bedzie jechoł w tamtą strone, tobyś się zabrała. A co ty tam mosz w tych zojdkach?

– A wzięłam troche wałówki i bimbru. Godali, ze mozno by strażników przekupić.

– I… – mruknął Teofil sceptycznie. Nagle jednak ożywił się i dodał: – Wałówke to zatrzymoj dlo siebie, na pewno zgłodniejesz, ale bimber to mi dej, moze za to ugodze jako furkę.

Leokadia wyciągnęła litrową flaszkę zakorkowaną gałgankiem i wręczyła ją Teofilowi.

– Poczekom tu, ino nie zamarudźcie długo, bo trzeba mi bedzie iść.

Teofil wsunął flaszkę za pazuchę i odszedł. Nie marudził długo. Minęło może kilka minut i Leokadia zobaczyła, jak wychynął z ulicy Klasztornej i długim, posuwistym krokiem zmierzał w jej stronę.

– Mom! – wykrzyknął uradowany. – Zaroz tu podjedzie chłop i cie zabierze. Przywiózł frukta i nabioł do szpitala i wraco do Bogucic, a stamtąd bedzies miała juz blisko do Buska. Moze ze trzy kilometry.

– A daliście mu te wódke?

– E…, kaj tam. Nie dołem dziadowi, jeszcze by się po drodze gdzie schloł i byśta sie kaj wywalili do rowu.

Leokadia po raz drugi tego dnia uśmiechnęła się, słuchając takich argumentów. Teofil wszystko zawsze potrafił przekonująco uzasadnić:

– Jo se te flaszke wezne – kontynuował. – Nie wypije, ino bede se naciroł głowe i nogi, bo jak, no wisz, mom te chorobe mozgu kręgosłupa, to mi takie naciranie zawdy pomogo. A chłopu opowiedziołem, po co idziesz do Buska, i un powiedzioł, ze jak tak, to cie za darmo podwiezie.

Niebawem ujrzeli wyjeżdżającą furmankę zaprzężoną w dwa chuderlawe konie. Teofil wyskoczył na ulicę, zamachał rękami. Chłop podjechał, zatrzymał pojazd. Leokadia wdrapała się, usadowiła z tyłu, na wiązce siana i ruszyli z hukiem, po kocich łbach, skręcając zaraz w ulicę Buską.

Furman był, na szczęście, niegadatliwy. Słońce zaczęło już mocniej przygrzewać, droga była pusta, kołyszący wóz nastrajał do drzemki i zmęczona, niewyspana Leokadia, przyłożywszy głowę do półkoszka, zasnęła.

Przebudziło ją głośne prrr… woźnicy.

– No, paniusiu, musicie wysiadać. To juz Bogucice. Do Buska niedaleko.

Sięgnęła po węzełek, rozsupłała płachtę.

– Dziękuje wom, a za podziękowanie przyjmijcie troche jojek i masła, mnie ono sie już nie przyda. Jeśli mogłabym wos jeszcze o cosi prosić, to dejcie kawołek chleba, mom tu trochę sera, to se zjem po drodze.

Chłop łypnął okiem.

– Pocekojcie ino. – Poszedł do chałupy, za chwilę wyszedł z wiklinowym koszykiem, do którego Leokadia przełożyła jajka.

– Do widzenia.

– Ostańcie z Bogiem.

Lola nieco wypoczęta zgarnęła w płachetkę resztę sera, pokaźną pajdę chłopskiego chleba i raźnym krokiem pomaszerowała poboczem drogi. Niebawem doszła do pierwszych zabudowań Buska, przystanęła i zaczęła się rozglądać. Nigdy tu nie była. Idąc wzdłuż długiej, prostej ulicy, spostrzegła przed jednym z domków kobietę kręcącą się po przydomowym ogródku. Podeszła do ogrodzenia.

– Niech bedzie pochwalony… Powiedzcie: gdzie tu sie mieści jakiesi więzienie Gestapo?

Kobieta rzuciła spłoszonym wzrokiem w lewo, w prawo, podeszła blisko i podejrzliwie przyjrzała się pytającej.

– A cego wy tam, paniusiu, szukocie?

– Nie bójcie sie, ide z Młodzaw. Męża mojego zabrali dzisiaj w nocy i podobno tu przywieźli.

– A… – mruknęła kobieta i jak gdyby rozluźniona wyciągnęła rękę, wskazując kierunek. – Pójdziecie pani prosto tą ulicą, później skręcicie w lewo, w dół i na końcu zobocycie, po prawy stronie, taki wielgi, szary gmach z ogrodzonym placem. Przed bramą stojo Niemcy…

 

 

Z daleka zobaczyła już wskazany gmach. Podchodziła ostrożnie do dwóch wartowników niemieckich stojących nieruchomo, z karabinami na ramieniu, i zastanawiała się jednocześnie, jak by tu do nich zagadać.

– Raus! Ne wolno, idź, idź! – usłyszała nagle z ust jednego z nich, który kalecząc polskie słowa, zerwał karabin z ramienia, wskazywał nim w kierunku powrotnym i powtarzał: – Ty idź tam! Tu ne wolno.

– Panie – usiłowała zagadać – tu mój mąż, w tym więzieniu, zabrali go dzisioj w nocy i…

– Raus, Raus! Ne wolno, idź, idź!

Wartownik zdecydowanym ruchem zamachał karabinem, wskazując jednoznacznie drogę powrotną. Leokadia cofnęła się, po czym skręciła za boczne ogrodzenie i powoli posuwała się wzdłuż niego, popatrując poprzez szpary metalowych sztachet. Cały gmach uformowany był w podkowę. Tak doszła do otwartej części podkowy, z niewielkim placykiem. W głębi widać było drzwi wejściowe, a z boku kilka jak gdyby komórek, z drewnianymi zamykanymi drzwiami, spoza których dochodziło warczenie i ujadanie psów. Po placyku kręciło się kilku Niemców.

Leokadia postanowiła raz jeszcze zdobyć się na odwagę, podejść bliżej i zagadać do któregoś z nich. Podeszła i już otwierała usta, gdy wtem drzwi wejściowe do gmachu odskoczyły z trzaskiem i ukazało się kilku Niemców wlokących pod ramiona trzy postacie odziane w łachmany, z widocznymi śladami pobicia. Cała gromada zatrzymała się na środku placu, złachmanionych więźniów ustawiono na chwiejących się nogach, po czym jedni odeszli na bok, a dwóch podeszło do komórek.

Odsunęli zasuwki dwóch drzwiczek, które wraz odskoczyły, i z komórek wybiegły, z groźnym warczeniem, dwa ogromne brytany. Wiedziały, czego oczekują od nich panowie. Kilkoma susami doskoczyły do złachmanionej gromadki więźniów i wskakując im to na plecy, to na klatkę piersiową, starały się chwycić za gardła.

Więźniów widocznie nie po raz pierwszy wystawiano na tak okrutną próbę, gdyż także wiedzieli, jak mają się bronić. Popadali na ziemię i skuleni, zasłaniając szyje i twarze, starali się turlać, aby w ten sposób utrudnić psom zlecone zadanie. Leokadia na widok tego bestialstwa jęknęła, zasłoniła oczy i zaczęła dygotać z przerażenia. Bo oto w jednym z tych nędznych łachmaniarzy, tak okrutnie torturowanych, rozpoznała swojego męża.

Groźny charkot psów, jęki ranionych psimi kłami, rechot zadowolonych z takiego widowiska Niemców, wszystko to wwiercało się boleśnie w jej mózg. Poprzez szpary palców, spoza których wyciekały strumienie łez, zerkała na okrutną scenę i mękę torturowanych odczuwała niemal namacalnie. Stała skulona. Jakby ją zamurowało.

Trwało to ładnych parę minut, po czym Niemcy odciągnęli rozjuszone psy, powpychali do klatek, pozbierali ludzkie strzępy i powlekli na powrót do budynku.

Drzwi się zamknęły i nastała cisza. Leokadia jakiś czas jeszcze stała niczym sparaliżowana, po czym zawróciła i chwiejnym krokiem udała się w drogę powrotną. Dochodziło południe. Słońce przypiekało.

Doszła do długiej, prostej ulicy zabudowanej po obydwu stronach domkami, wokół których rozpościerały się zielone trawniki, klomby z kolorowymi kwiatami. Na gałęziach owocujących drzew pełno świergocącego ptactwa. Cisza, spokój. I pośród tej przyrodniczej sielanki Leokadia odczuła ze wzmożoną siłą ten nieludzki, okrutny kontrast.

– Jak to możliwe – szeptały spazmatycznie wykrzywione cierpieniem usta młodej kobiety – jak możliwe jest takie ludzkie bestialstwo? Bóg na to pozwala?

W natłoku chaotycznych myśli rodziły się w jej głowie katastroficzne wizje: czy to koniec tego świata? Do czego człowiek może się posunąć? Czy istnieje jakaś granica podłości, bestialstwa? Jakie beznadziejnie kruche potrafi być ludzkie życie.

Przypomniały jej się słowa ojca, który przy okazji ponurych rozważań o łapankach, rozstrzeliwaniach, obozach koncentracyjnych w Oświęcimiu i Majdanku westchnął kiedyś:

– Widzisz, moja córko, widać Bóg się na ludzi pogniwoł za grzechy i zamienio niektórych ludzi w dzikie zwierzęta…

Teraz pomyślała, że ojciec jednak nie miał racji. Zwierzęta, owszem, zabijają się nawzajem, ale czynią to z konieczności podtrzymania gatunku i robią to – paradoks – w sposób humanitarny, zupełnie odmienny od ludzkiego. A przecież ten świat potrafi być taki piękny. Powinien być!

Myśli jej wzięły nagły zwrot i pobiegły do nielicznych co prawda, jednak chwil szczęścia, jakich zaznała przy swoim mężu i malutkim synku. Szła jak zauroczona, a w myślach właściwie żegnała swojego męża. Straciła nadzieję na jego ocalenie. Dobrze, że w tym momencie nie wiedziała jeszcze wszystkiego. Nie wiedziała, jakim bestialskim torturom poddawany był Stanisław. O tym dowiedziała się później…

Wróciła do domu późnym popołudniem zupełnie wyczerpana. Bardziej nawet psychicznie niż fizycznie. Jednym tchem, przerywanym łkaniem, zdążyła jeszcze opowiedzieć domownikom o wszystkim; co widziała i co przeżyła.

Podeszła następnie do drewnianej kołyski, służącej już od trzech pokoleń w rodzinach Banachów i Tarabułów, w której teraz zakwilił na odgłos jej kroków mały Staś. Wyciągnęła malca, przytuliła go mocno i ułożyła obok siebie na łóżku. Chłopiec uspokoił się i niebawem słychać było tylko ciche oddechy śpiących; małego Stasia i jego wyczerpanej do cna matki.

 

 

Nazajutrz skoro świt Lola nakarmiła malucha i w milczeniu poczęła się szykować do drogi.

– A gdzie ty sie, córko, wybiros? – Matka z zatroskaniem przyjrzała się uważnie córce.

– Jak to: gdzie? Ide do Buska.

– I po co? Przecie cie tam nie dopuszczo. Mogą i ciebie jeszcze kaj przymknąć. Nie idź… – Widząc jednak zaciętą minę i determinację córki, westchnęła: – Przyszykuje ci jakiesi jedzenie na droge.

Tym razem poszła na bliższe drogi; nie przez Pińczów, lecz przez Chroberz, Wolę Zagojską, Winiary, Kostki.

Mijała wioski, zabudowania okolone sadami z kolorowymi owocami, złociste pola z dojrzewającymi łanami zbóż. Niestety ta powtórna wizyta w Busku zakończyła się niczym. Nie uzyskała żadnej informacji, tyle że tym razem los oszczędził jej okrutnej sceny torturowania więźniów. Miejsce wczorajszej kaźni było puste…

Na trzeci dzień po uwięzieniu zjawił się nieoczekiwanie, późnym popołudniem Piotr. Przyszedł na piechotę z Pińczowa; zmęczony, wygłodzony, brudny, zarośnięty. Wszedł do izby, opadł ciężko na zydel.

– No, dzieci, dzięki Bogu, wracom z piekła.

Rzucili się wszyscy witać ojca, gospodarza, zasypując go pytaniami. Matka tylko stała koło pieca jak wmurowana, ocierając zapaską cieknące z oczu łzy.

Relacja Piotra była krótka; przetrzymywali go w ciasnej, obskurnej pojedynczej klitce. Po kilka godzin dziennie wyciągali na przesłuchania. Nie bili, raczej głodzili. Raz dziennie tylko podsuwali brudną miskę z jakąś lurą przypominającą zupę, której nie mógł przełknąć. Wypytywali o Staszka, jego powiązania z partyzantami. Żądali ujawnienia nazwisk kolegów, dowódców.

Piotr podtrzymywał pierwsze zeznanie: nikogo nie zna, nie wiedział o powiązaniach zięcia z jakąś partyzantką. Czy Niemcy uwierzyli w to? Trudno powiedzieć. Na trzeci dzień, bez słowa, wypuścili go i kazali iść do domu. Być może, jak mniemał, wzięli pod uwagę to, że był sołtysem, znacznym na okolicę gospodarzem, że do tej pory w niczym nie podpadł.

Z kolei Piotr zaczął wypytywać o zięcia – czy coś im wiadomo o jego losach?

– Niestety, nic ponad to – odpowiedziano mu.

Zrelacjonowano mu także to, czego się dowiedzieli od Loli, która była świadkiem nieludzkiego traktowania więźniów, w tym Staszka, w buskiej katowni Gestapo.

Co rano, przez kilka kolejnych dni, Leokadia wędrowała do Buska w nadziei, iż wreszcie dowie się czegoś o losie męża. I jak co dnia wracała z niczym.

 

 

Wreszcie, po tygodniu, zjawił się nieoczekiwanie późnym wieczorem Piotruś. Piotruś był najmłodszym z trójki braci Miernickich. Piotruś, w odróżnieniu od swych braci: poważnego, zrównoważonego Staszka i spokojnego, o flegmatycznym usposobieniu Stefana, był – jak mówiono – żywym srebrem, wiercipiętą. Nieco niższy niż średniego wzrostu, krępy, o pucułowatej, rumianej twarzy, stale roześmianych piwnych oczach, szatyn, z kręconymi włosami, nie potrafił usiedzieć spokojnie.

Zawsze mu się gdzieś spieszyło, zawsze załatwiał jakieś interesy. Chadzał własnymi ścieżkami, nikt nie wiedział, z kim przestaje. Znikał z domu i pojawiał się o różnych porach. Wiedziano tylko, że podobnie jak jego dwaj starsi bracia działał w partyzantce. W jakim ugrupowaniu? Tego też nikt nie wiedział. W każdym razie w innym niż jego bracia, powiązani z NSZ. Jedni wymieniali WiN, inni AK… Tego wieczora Piotruś – jak się powszechnie do niego zwracano – wpadł do domu i w swoim stylu, kręcąc się ruchliwie po izbie, zaczął szybko mówić:

– Ze Staszkiem niestety jest źle. Wczoraj wywieźli go z Buska do obozu koncentracyjnego w Mauthausen, ledwie żywego. Nie wiadomo, czy przeżyje. Mamy kontakt wśród cywilnych pracowników porządkowych, Polaków, których zatrudnia Gestapo. Męczyli go strasznie. Napuszczali na niego psy, wbijali szpilki za paznokcie, wlewali w niego wodę i następnie skakali mu po brzuchu, bili pałami. Podobno ma pogruchotane kości u nóg i rąk. Organizowaliśmy jego odbicie. Wszystko mieliśmy już prawie zaplanowane. Niestety, Niemcy uprzedzili nas, o jeden dzień, i jakby przewidując naszą akcję, wywieźli go. Trudno. Teraz tylko w Bogu nadzieja. Ale – zakończył ponurą narrację Piotruś – wiemy już, kto go wydał Niemcom, i nie ujdzie mu to na sucho. Wydano już na niego wyrok śmierci…

– Kto to taki i kto wydoł na niego wyrok? – zaczęto dopytywać.

– Nie pytajcie o nic, nie mogę powiedzieć. Lepiej dla was, żebyście nie wiedzieli. Niebawem zresztą i tak się dowiecie. Mogę tylko powiedzieć, że tym zdrajcą jest wasz dobry znajomy. No, muszę lecieć.

Piotruś zakręcił się jeszcze po izbie, podszedł do Loli trzymającej malca na ręku, musnął pieszczotliwie bratanka po główce i ze słowami:

– Siedźcie spokojnie, nie róbcie żadnych głupstw, zostańcie z Bogiem, ja to załatwię – wypadł za drzwi i zniknął w ciemnościach.

Po kilku dniach od nieoczekiwanej wizyty Piotrusia, gdzieś tak koło południa, drzwi raptem się otwarły i domownicy zobaczyli najpierw wyciągniętą rękę osnutą kłębami dymu wydobywającego się ze swojskiego skręta, po czym schyloną w drzwiach głowę Teofila nakryta nieodłączną baranicą.

– No – wykrzyknął wyraźnie podekscytowany Teofil, wyhamowując na środku izby – słyszeliśta juz, co sie stało?

– Co, gdzie? Co sie kaj stało? – padły chaotyczne pytania.

– A, no wisz. – Teofil, znany z tego, że był człowiekiem najlepiej poinformowanym w okolicy o zaistniałych zdarzeniach, włożył powoli skręta do ust, pociągnął solidny haust, wypuścił kłąb dymu na kształt fabrycznego komina i wysapując resztki dymu z płuc, rozpoczął: – A, no wisz, dzisioj z rana znaleźli w lesie tego Józka, co to chodził do waszy Lolki.

– Jak to: znaleźli, gdzie?

– Ano, znaleźli, zabitego, w bugajskim lesie. Dzieciaki, co to poszły zbirać grzyby, znalazły go w krzokach. Leżoł przykryty gałęziami, cały zakrwawiony, z dziurą w głowie od kulki. Wystraszone poleciały do wsi, narobiły rabanu. Ludzi sie tam nazlatywało co nie miara. Niezadługo tyz, nie wiadomo skąd, zjawiły się dwa auta pełne Niemców. Narobili zamieszanio jak cholera. Trupa załadowali do auta, podjechali do wsi, powyganiali z domów wszystkich ludzi, kilkunastu chłopów załadowali pod plandekę i odjechali.

– Ale co sie stało? Kto go zabił?

– A, no wisz, rozmaicie ludzie godajo. Podobno mioł z Niemcami układy, wysługiwoł sie im. Inni godajo, ze donosił Niemcom na rozmaitych ludzi, co mioł do nich jakosim złość. Słysołem tyz, jak godano, ze to un ostatnio doniósł na wasego zięcia i ze to partyzanty go tak załatwiły, niby z zemsty…

Przysłuchująca się tej narracji Teofila Leokadia westchnęła głęboko. Wraz rozjaśniło się jej w głowie. Przypomniała sobie raptem ostatnie spotkanie z Józkiem w Pińczowie: tę jego układność, usłużność, a potem dziwne zachowanie w stosunku do Niemców, dającą się zauważyć poufałość, swobodne wejście do Gestapo…

Przypomniała sobie także wizytę sprzed kilku dni Piotrusia i jego tajemniczą zapowiedź. Tak, teraz wszystko stało się dla niej jasne.

– Tak, teroz wszystko jasne – westchnął Piotr jak gdyby kierowany tymi samymi myślami co córka. – Piotruś spełnił obietnice.

– No wisz, to moze być prowda – wtrącił swoje trzy grosze Teofil. – Ten dziod łaził faktycznie do Niemców, a ze dostoł kosza od waszy Lolki, to pewnie z zemsty wydoł waszego zięcia. A przecie Pietruś to zawzięty chłopok i un takiego dziadostwa nie mógł przepuścić. I takiego dziada nie ma co żałować. Dobrze, ze mu łeb ukręcili, boby jeszcze większy bidy mógł po ludziach narobić.

– Tak, tak, Pietruś spełnił obietnice – powtórzył w zadumie Piotr – on to załatwił.

ROZDZIAŁ IV

Nastało lato przedostatniego roku wojny. Piękne, upalne. Podobne do tego z tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku tylko z racji złocistego słońca rozpościerającego swoje promienie po dojrzewających, lśniących zbożach. Zbliżały się żniwa.

Życie we wsi i domu rodzinnym półtorarocznego już Stasia upływało we względnym spokoju, wyjąwszy sporadyczne najazdy Niemców połączone z wrzaskliwymi ponagleniami do odstawiania okupacyjnego kontyngentu, z rewizją w stodołach, chlewach i spiżarniach – sprawdzano, czy chłopi nie skrywają nadmiaru płodów należnych okupantowi.

Mimo tego względnego spokoju, specyficznego spokoju, takiego, jaki może panować w czasie okupacji, ludność Młodzaw i okolic opanowywała coraz większa nerwówka. Coś się szykowało. Ludzie szeptali po kątach, wymieniali różne uwagi, domysły.

Ten i ów z zapobiegliwszych zakopywał rozmaite frukta, zboże, ziemniaki jak gdyby w przewidywaniu gorszej zawieruchy. Do wsi przenikały, nie wiedzieć jaką drogą, różne wieści; a to o zbliżaniu się Ruskich, a to o koncentracjach oddziałów partyzanckich spod znaku Rzeczpospolitej Pińczowskiej, a to o mobilizacji Niemców, którzy w jakiś nerwowy, niespotykany dotąd sposób szaleli po wsiach.

W domu małego Stasia gromadzili się wieczorami chłopi, uradzając coś cichaczem, wymieniając uwagi, komentując. Dziadek Piotr wypraszał wtedy domowników do drugiej izby. Do nich dochodziły tylko głośniejsze, urywane zdania:

– Jak myślicie, sołtysie? Cosi sie szykuje? Co to teroz będzie?

W rodzinie Stasia jakby wszystko wróciło do normy, oczywiście tej okupacyjnej normy. Wszyscy zajęci byli pracami w dużej, kilkunastohektarowej gospodarce. Trzeba było zaspokajać inwentarz, sprzątać z pól. Tegoroczne żniwa, przy pięknej, słonecznej pogodzie, wydały obfite plony. Stodoły, a później zaraz spichrza, zapełniły się dorodnym zbożem. Rozpoczęły się podorywki.

– To było juz zajęcie ino dla chłopoków – mawiał Piotr. Znaczy się dla Stacha i Mańka. Kilkunastoletni synowie, Staszek i Maniek, ładowali co rano pług i brony na wóz, zaprzęgali dwa gniade, dobrze utrzymane konie, odbierali z rąk matki zawiniątko z jedzeniem i wio… Wyruszali w pole, to pod świątki, to na pole mozgawskie, na cały dzień. A wieczorami, po znojnym dniu, wciąż jednak rozpamiętywano dramatyczne wydarzenia sprzed roku.

Snuto różne domysły o losach Stanisława. Żadnych jednak na ten temat wieści nikt nie mógł zdobyć. Nawet wszystkowiedzący zazwyczaj Teofil, niemal stały bywalec w rodzinie Banachów, pomagający w gospodarskich czynnościach, nie potrafił zdobyć żadnych wiadomości, co oczywiście gryzło go mocno i wprawiało w zły humor. Teofil lubił wszak wiedzieć o wszystkim, co się wokoło dzieje, i o wszystkich.

Wiedziano tylko tyle, ile powiedział niegdyś Piotruś. Stanisława wywieziono do obozu koncentracyjnego w Mauthausen i od tej pory wszelki słuch o nim zaginął. Zaginął także słuch o braciach Stanisława, Piotrusiu i Stefanie. Ten pierwszy od ostatniej wizyty nie pokazał się więcej. Aż tu nagle…

W pogodne niedzielne lipcowe popołudnie, a była to zazwyczaj pora odpoczynku, familijnych i sąsiedzkich odwiedzin, pogwarek, do rodziny Banachów zawitali teściowie Leokadii: Piotr i Magdalena Mierniccy.