Rozdroża 1999 - Chmiel Eliasz - ebook + książka

Rozdroża 1999 ebook

Chmiel Eliasz

0,0
25,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść „Rozdroża 1999” to coś więcej niż dynamiczna podróż po barwnej mozaice kulturowej Ameryki Południowej, Afryki i Europy. To drzewo genealogiczne pamiętające zesłanie młodej Afrykanki na kolonialną plantację kawy za oceanem, wojenne losy małego górala, przełomowe wymiany studenckie wrocławskich cwaniaczków, a także niezwykłą przeprawę przez materialną, mentalną i duchową płaszczyznę mistycznej Brazylii.

 

Tytułowe rozdroża są skrzyżowaniami perspektyw, kosmologii, Przyczyny i Skutku, przyjaciół, kochanków oraz osób całkowicie sobie obcych, aczkolwiek spragnionych intymności międzyludzkiej i wymiany idei. Odnoszą się one do błądzenia po mnogości rozstajów na mapie życiowych szlaków, do punktów, które jak Słońce rozpromieniają się w bezliku niepowtarzalnych kierunków, stawiając przed nami konieczność uchwycenia się tylko jednego z Promieni i życia z doskwierającym utęsknieniem za pozostałymi.

 

Niniejsza książka, będąc również poszukiwaniem tożsamości „obywatela świata” oraz krytycznym spojrzeniem na korzyści i ryzyka związane z niefrasobliwym niekiedy rozwojem duchowym, jest próbą rozprawienia się z tym fatalnym dylematem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 228

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dla Janka Reguły.

À Zinha.

Dla Rodziny, Przyjaciół, dla Ciebie.

Dla siebie.

*

Drobny ptaszek zostawiał po sobie jeszcze drobniejsze ślady. Przypływ, odpływ – i piasek wyglądał, jak gdyby ptaszek nigdy po nim nie dreptał. Podlatywały kolejne, dreptały, tuptały, przypływ, odpływ – i tak w koło. „Czy ptaki są na ogół szczęśliwe?” – przeszło mi samo z siebie przez głowę.

Na rozległych połaciach mułu, które obnażyła przed nami wyjątkowo wysoka amplituda pływów morskich, byliśmy tylko my, kilka polujących na kraby czapli, parę łodzi, które utknęły na mieliźnie i znacznie od nas oddalona gromadka leciwych rybaków. Z moją Txai u boku, równikowym słońcem nad głową i czystą wdzięcznością w sercu, byłem najszczęśliwszym człowiekiem w São Luís.

W takich właśnie okolicznościach znalazłem „Pasję Alwina K”. W porzuconej sieci rybackiej zaplątane było oklejone taśmą, szczelnie zamknięte pudełko a w nim pokaźnych rozmiarów matrioszka i ziarnka białego piasku. Zaintrygowany do granic możliwości, z mułem na rękach, próbowałem dobrać się do wnętrza niezwykłego znaleziska jak najszybciej. Serce prawie stanęło mi z wrażenia, kiedy w środku drewnianej figurki ujrzałem wypisany mikroskopijną niemalże czcionką manuskrypt.

Co prawda niejednokrotnie odnosiłem już wrażenie, że to nie my szukamy książek, a one nas; że czasem czają się na nas przez lata, wytrwale drążą skałę przeciwności losu, by utorować sobie do nas drogę i zaskoczyć nas na zakurzonej półce w bibliotece, na straganie staroci, by dać nam odpowiedzi dokładnie na te pytania, które ostatnimi czasy najbardziej nas trapiły, by doprowadzić nas do celu. Nie wykraczało to jednak poza poetyckie fantazjowanie. Z „Pasją Alwina K.” było zupełnie inaczej. Początek lektury wymagał ode mnie co prawda odrobiny cierpliwości, ale kiedy w końcu połapałem się, o co chodzi w tej całej dość amatorskiej na pierwszy rzut oka historii… Mordeczko, jazda bez trzymanki.

*

Nie istnieje rzecz smutniejsza niż mieć spokój

i przy tym żałować, i się z tym pogodzić,

i opierać się kolejnym pasjom.

– Vinícius de Moraes, „Tempo de amor (Samba do Veloso)”

Perspektywa I

Nic tak nie rozbudza jak rezonans wystrzału z broni palnej na pustkowiu. Statystyczny ospały pozostaje zwykle w przekonaniu, że zwyczajnie przekracza kolejny meander snu. Najgorszym koszmarem jest jednak ten, w którym rzeczywistość brutalnie potwierdza swą tożsamość nadmiarem autentyczności.

Tego poranka Dandarze nie przeszły nawet przez głowę żadne meandry. Otworzywszy oczy, ujrzała nad sobą, po raz pierwszy w życiu, białą twarz. Na dworze zapobiegawcze czaple odleciały w popłochu. Mężczyzna, nic nie mówiąc, zacisnął rutyniarsko swe przerośnięte dłonie na jej młodzieńczym gardle. Chwilę (i parę morderczych wystrzałów) później, wszyscy mieszkańcy osady – ubezwłasnowolnieni wprawionymi już łańcuchami – zostali zgromadzeni na środku wioski. Dziecięcy płacz mieszał się z nieopadniętymi jeszcze drobinami piachu i afrykańskim słońcem. Dandara, w przeciwieństwie do swoich sióstr, nie pozwoliła sobie na uzewnętrznienie słabości. Przełknęła cały ciężar goryczy i strachu raz na zawsze, choć nie wiedziała jeszcze, że to dopiero początek wielowiekowej makabry.

Ich grupa, po trzech dniach morderczej podróży na statku przemierzającym znaną im częściowo rzekę, pomniejszona o tych, którzy nie przetrwali przeprawy, dotarła wreszcie do portu. Bez jakichkolwiek objaśnień umieszczono ich w drewnianych barakach przy cumowisku. Dzielili je z osobami, od których nie zdołali się dowiedzieć niczego konkretnego, ponieważ pochodziły one z innych plemion, mówiły w innych językach, wyznawały inne religie. Dla Dandary nowa rzeczywistość była czymś skrajnie absurdalnym. W jej pozbawionych sensu ramach człowiek był towarem. Biali kupcy, chwytając kciukiem i palcem wskazującym za podbródek, przyglądali się im z ciekawością nabywcy. Ich mięśniom, zębom, skórze. Nigdy oczom.

Sprzedawcy entuzjastycznie zachwalali wystawiany asortyment: „Łagodny jak baranek! Zdrowy!”, „Pokorny niczym święty Franciszek!”, „Pracuje za pięciu!”, „Wierny jak sam pies!”, „Stary, ale jary!”, „Czarny klejnot pustyni!”. Kupowano istoty ludzkie za alkohol, tkaniny, metale i konie. Każdy koń wart był dwadzieścia „sztuk” dobrych – czyli młodych i silnych – mężczyzn. W jednej z takich wymian za walutę posłużył starszy brat młodej i dumnej Afrykanki. Drogą licytacji wymieniono go na wino.

W akcie oporu reszta braci zdecydowała przyspieszyć planowaną już wcześniej rebelię. Ze względu na oczywistą przewagę wroga i to, że porozumienie się z towarzyszami niedoli, którzy nie mówili ich językiem, było prawie niemożliwe, bunt błyskawicznie zakończył się fiaskiem i surowymi karami cielesnymi. Portugalczycy bardzo szybko uświadomili im, że nie istniała żadna alternatywa dla całkowitego podporządkowania się. Próbowali oni uniemożliwiać Afrykanom nawet samobójstwo, które oznaczało dla nich mniejszy zarobek.

Trzeciego dnia nabrzeżnej niewoli zjawił się w porcie handlarz o skórze ciemniejszej od ich własnej. Uzbrojony i ubrany jak Europejczycy. Zasilił ludzki magazyn grupą mieszkańców ze znajomej Dandarze osady – rozpoznała ich dzięki charakterystycznej fryzurze (każdy lud miał swój unikatowy sposób ścinania włosów). Jego zapłatą była wyłącznie broń i amunicja. W ten sposób gwarantował sobie przewagę nad innymi plemionami, zapewniając sobie tym samym los ujarzmiającego miast ujarzmianego.

Czwartego dnia do brzegu przybiła tak zwana „karawela”. Dandara nie wiedziała, czym był ten kolos, ale przeczuwała, że nie przynosił dla niej dobrych wieści. Nie wyobrażała sobie jeszcze wtedy, że to on wykorzeni ją (tak jak i miliony innych) na zawsze z afrykańskiej, matczynej ziemi i zabierze w równie bolesną i daleką podróż w nieznane.

Przy takim przedsięwzięciu nie mogło zabraknąć, naturalnie, przedstawiciela kościoła. Zanim asortyment został załadowany, musiał zostać najpierw ochrzczony. Zmiana „pogańskiego” imienia na chrześcijańskie była dopiero początkiem „wielkiego szczęścia” na drodze ku Bogu, drodze do wybawienia ze stanu dzikości. W ramach przedłużenia sakramentu, pasterza dusz zastąpiono byłymi pastuchami bydła. Ustawiono jeńców w kole, plecami do ogniska, zakazując rozglądania się. Posłuszeństwo gwarantował mężczyzna z biczem. Jego kolega, z kolei, piętnował ich rozpalonym żelazem bez szczególnego ukrywania odczuwanej satysfakcji. Wkoło wybrzmiewały wesoła muzyka i beztroski śmiech raczących się winem ewangelizatorów (w większości analfabetów bądź półanalfabetów) niosących cywilizację. Skuci jednym łańcuchem za nogi i związani jednym sznurem za szyje, wykorzenieni Afrykanie opuszczali na zawsze ziemię swoich ojców, bóstw, kultury.

Ładownia: brak światła dziennego, smród, brud. Zmuszający do pozycji leżącej absurdalnie nisko osadzony sufit. Siedemset osób, wszyscy nadzy – mężczyźni stłoczeni z jednej strony, a pięciokrotnie mniej liczne kobiety z drugiej. Noc nie różniła się od dnia. Dandara, tak jak i reszta, nie rozumiała z tego wszystkiego zupełnie nic. Dostawali do jedzenia wyłącznie stary, gotowany maniok. Przetrawiony, lądował najczęściej w tym samym pomieszczeniu. Nieprzetrawiony – także. Krótko mówiąc, atmosfera w ładowni była dokładnie na tym samym poziomie co jej zapach. Gorsze jeszcze od głodu było pragnienie. Pragnienie gmatwało zmysły. Kobieta, która pewnego dnia (lub nocy?) napadła na Europejczyka w celu zdobycia dodatkowej porcji wody, została zgwałcona i wychłostana. Ciężko chorych i konających z wycieńczenia wyrzucano za burtę.

Nie żeby kolonizatorom nie zależało na zarobku z dostarczenia żywego towaru w dobrym stanie – dlatego właśnie upychano na statku, ilu niewolników się tylko dało. Umierało około dziesięciu procent – ryzyko wliczone w koszta przedsięwzięcia. I tak byli oni najmniejszym wydatkiem w porównaniu z kosztami związanymi z użytkowaniem i wyposażeniem statku, wynagrodzeniem oraz kilkumiesięcznym wyżywieniem dla załogi. Ponadto, postrzegano ich jako zasoby łatwo odnawialne, wręcz niewyczerpalne, a do tego gotowe do bezpośredniej sprzedaży, bez problematycznej potrzeby obróbki.

Perspektywa II

Człowiek, który ze swej natury nie przynależy do siebie samego, a do kogoś innego, jest niewolnikiem z natury.

– Arystoteles, Polityka

Jeszcze księżyc nie ustąpił miejsca kiełkującemu nad lesistym horyzontem słońcu, kiedy bijący oschle dzwon zarządził poranny apel przed senzalą. Jutrzenne powietrze mierzi skórę zmęczonych dniem poprzednim niewolników. Nadzorca gromadzi ich przed kaplicą wzniesioną przez gospodarza, który obiecał ją świętemu Łazarzowi za powstrzymanie grasującej w pobliżu zarazy przed nawiedzeniem jego hacjendy. Z dłonią pewnie zaciśniętą na zaimprowizowanym bacie nadzorca odmawia poranną modlitwę i przydziela codzienne obowiązki. Bez większych obrządków i ceremonii zaczyna się kolejny dzień fabryki zwanej Brazylią.

Ponieważ przypadło Dandarze pracować na dość odległej plantacji, zabiera ją wóz zaprzężony w brzuchate, ostentacyjnie sapiące woły. Przed transportowanymi toczy się spektakularne widowisko światła dowodzącego swej supremacji nad wszelką ciemnością. Za ich plecami – ostatni bastion nocy. Szarzyznę momentu przerywają jedynie pstrokate, skandalicznie krzykliwe bandy goniących w niewytłumaczalnym pośpiechu papug.

Nędznie odziane kobiety i mężczyźni, z bambusowymi koszami na plecach, rozproszeni wśród zielonych krzewów kawowca, sprawnie przebierają palcami w ziarnach przypominających swym połyskliwym szkarłatem dojrzałe czereśnie. Dzieci pracują, zbierając te ciemniejsze, które opadły już na ziemię. Wypełnione po brzegi kosze dostarczane są nadzorcy, który przyznaje za nie metalowe żetony reprezentujące ułamek wartości, którą Afrykanie są mu każdego dnia „dłużni”. Całej rutynie towarzyszy równie monotonny śpiew. Prowadzący narzuca powolny, stały rytm, by reszta kolegów mogła wtórować mu pieśniami o pracy, o Mamie Afryce, o nich samych. Dandara już dawno przestała liczyć, który raz powtarzana jest ta sama melodia.

Około dziesiątej rano przychodzi czas na obiad, pierwszy posiłek w ciągu dnia. Naczynie z tykwy wypełniane jest zazwyczaj fasolą, dynią, maniokiem lub mąką kukurydzianą wymieszaną z ciepłą wodą, w najlepszym wypadku z akompaniamentem wieprzowego ogona, czy ucha. Oprócz tego, w zależności od pory roku, ich mizerna dieta urozmaicana jest także owocami takimi jak banany, mango, pomarańcze, czy gujawy.

Nadzorca warczy coś po portugalsku na jedzącą w kucki Dandarę: rápido, rápido, negra preguiçosa – tego już się nauczyła. Ma się pospieszyć. Przełyka resztę bez przeżuwania i z powrotem rusza do pracy.

Około trzynastej po południu dostają zazwyczaj kawę z cukrem trzcinowym. Dziś jednak, jako że z powodu długotrwałej ulewy zrobiło się wyjątkowo chłodno, zastąpiono ją cachaçą. Dandara czuje wstręt do tak mocnego alkoholu, ale na kalorie się nie wybrzydza.

Szesnasta. Kolacja – to samo co na obiad, z tym że z dziesięcioma minutami wytchnienia po posiłku. Z powrotem na pole, aż do zmroku.

Apel. Modlitwa: pocieszenie dla rozczarowanych, hamulec dla zbuntowanych, nadzieja dla tych, którzy ją stracili – codzienna lekcja potulności dla chrystusowych owieczek. Następnie młócka i przemiał kukurydzy oraz selekcja i łuskanie kawy. Do spania. Jutro od nowa.

W senzali, bambusowo-glinianej konstrukcji bez okien, Teresa już, nie Dandara (bo tak ją przechrzczono w imię Chrystusa), układa się na słomianym posłaniu, by oddać się niepewnościom nocy. Głód, strach, banzo1i brak perspektywy na lepsze jutro przeciwstawiają się żebrzącemu o sen zmęczeniu. Od kawowców, przez dzieci gospodarza, po same gwiazdy – nic na tej obcej ziemi nie jest jej przyjazne.

Niestety moja Naomi nie była w stanie opowiedzieć mi o losach Dandary nic więcej niż to, co zawierają przekazywane w jej rodzinie z ust do ust historie – opowieści ubogie w szczegóły, mimo że uzupełniane z biegiem lat wyobraźnią kolejnych pokoleń. Archiwa na temat niewolników przeważnie mówią tyle samo, co na temat krów, koni, czy świń poszczególnych gospodarzy – zazwyczaj znana jest jedynie liczba posiadanych sztuk. Ale jeszcze do Dandary wrócimy.

1W języku mbundu: głęboko depresyjna tęsknota za Afryką.

Perspektywa III

Nic tak nie rozbudza jak rezonans eksplozji obory. Statystyczny ospały zwykle pozostaje w przekonaniu, że ma on zwyczajnie do czynienia z powszednim cudem nieprzeniknionej rzeczywistości snu. Najgorszym koszmarem jest jednak ten, w którym rzeczywistość drapieżnie potwierdza swą tożsamość nadmiarem autentyczności.

Tego poranka, Jaśkowi nie przeszły nawet przez głowę żadne nieprzeniknione cuda. Jego starszy brat, piętnastoletni Julek, wyrwał go z łóżka, krzycząc: „Niemce przyszły!”. Dwie minuty później, cała rodzina wyskakiwała już przez okno wychodzące na tyły drewnianej chaty, która miała spłonąć o rutynowej porze wspólnego śniadania. Górskie powietrze, zazwyczaj bezlitośnie przeszywające, teraz skamlało żałośnie rozrywane przez świst pocisków. Niesiony na rękach ojca Jan już, nie Jasiek (bo od tego momentu przestał być dzieckiem raz na zawsze), naświetlił w swojej pamięci fotografię pożogi: płonąca chata o spadzistym dachu, powalona krowa z nienaturalnie rozwartymi oczyma, ewakuujący się z dwuletnią Helenką sąsiedzi i stromy stok, po którym lubił zjeżdżać zimą na worach wypełnionych sianem, i który stał się ich Morzem Czerwonym na drodze do Ziemi Obiecanej – pobliskiego boru.

Wtem ojciec spostrzegł, że brakuje jednego z synów. Postawił ośmioletniego Janka na własne nogi i zawrócił z taką prędkością, jakby wcale nie odczuwał wiszącego nad nim ciężaru beznadziei. Serce matki, rozdarte na pół przez zaistniałą sytuację, kazało jej biec za mężem, po tym jak nakazała najstarszemu z braci eskortowanie rodzeństwa do samego boru, jak najdalej od tragedii. Julia Barleska nie zauważyła jednak, że jej córka, równie rozdarta, pognała ostatecznie za nią.

W 1937 r. w Małej postawiono zjawiskowy pomnik Chrystusa, na wzór zbudowanej w tej samej dekadzie statui Zbawiciela z Rio de Janeiro, aby chronił mieszkańców wioski. Podczas ofensywy odstrzelono świeżuteńki, dopiero co wyrzeźbiony Jezusowy palec, jednak ofiara ta – przekonują starzy górale – odczytana została jako wstawiennictwo i ocaliła życia niektórych tubylców. Janu Barleskiemu, wraz z bratem, udało się schronić w gęstwinie wiekowych świerków.

Czekali z sercem w przełyku, wypatrując reszty rodziny. Po dwóch godzinach apokaliptyczne odgłosy naraz ucichły, pozostawiając za sobą przygniatającą ciszę. Po kolejnych dwóch – usłyszeli ludzkie głosy. Płomień ich nadziei został jednak błyskawicznie zdmuchnięty przez lodowate tchnienie strachu. Były to głosy przemawiające w obcym, nieprzyjaznym języku. Rozbrzmiał pojedynczy wystrzał pistoletu. Janek i Julek uciekli ślepo w głąb lasu, tracąc tym samym swoje i tak już nikłe szanse na łatwe odnalezienie rodziny.

Trudno powiedzieć, czy pierwsza noc była najgorsza z powodu zimna, głodu, strachu, czy dlatego też, że była pierwszą, która zapowiadała kolejne. Od mrówek, przez korony drzew, po same gwiazdy – nic nie wydawało się przyjazne. Na szczęście Julek, który był zastępowym w drużynie harcerskiej, pamiętał ze zbiórek jak zbudować szałas. Nie mogli pozwolić sobie na luksus rozpalenia ogniska, aby nie ryzykować zdradzenia swojej pozycji najeźdźcom, którym nic nie zrobili, a którzy chcieli ich skrzywdzić z nieodgadniętych dla nich powodów. Próbowali zasnąć w swych objęciach, aby ogrzać się ciepłem swoich ciał, jednak tej nocy mieszkańcy lasu również byli wyjątkowo niespokojni, jak gdyby bali się, że także i oni mieli nieznane im porachunki z nowymi przybyszami. Brzmiało to, jak gdyby przygotowywali jakieś masowe przesiedlenie. Barlescy, prawie pewni bycia świeżo upieczonymi sierotami, w nocy nie zamienili ze sobą ani zdania oprócz nic nieobiecującego „będzie dobrze”.

Po trzech dniach w borze bracia natknęli się na znaną im z widzenia na niedzielnych mszach rodzinę. Mazurowie nie wiedzieli nic o ich rodzicach, ale złożyli im atrakcyjną ofertę wspólnej niedoli. Zdzisław Mazur próbował wykrzesać w chłopcach iskrę nadziei, przekonując, że rodzice z pewnością błądzą gdzieś po lesie i szukają ich dniem i nocą. Po wspólnej modlitwie do prowizorycznego krzyża, kiedy niebo znów odkryło swe szydercze gwiazdy, rozpalili skromne ognisko, by upiec w nim cztery ziemniaki.

Piątej nocy, kiedy obóz ocalałych zasnął pierwszym twardym snem, Julek Barleski wymknął się niezauważony, by udać się w stronę domu. W lesie musiał iść praktycznie po omacku, jednak kiedy dotarł do stoku, przeraziła go intensywność księżycowego światła. Wydawałoby się, że on także współpracował z najeźdźcą. Tak jak nauczono Julka na harcerskich biegach, wspiął się po stoku, czołgając się. Ujrzał to, czego się spodziewał: otwarte na oścież okno, przez które uciekli, oraz zgliszcza niedopalonych ścian. W okolicy panowała cisza niemalże absolutna. Pobrzękiwało jedynie ambiwalentne trili-lili rozpostartego jakby między gwiazdami przymierza świerszczowatych.

Chciał sprawdzić domy sąsiadów, ale nie miał odwagi zmierzyć się z tym, co mogło go tam zastać. Powalona krowa wciąż znajdowała się w tej samej pozycji – bez zmrużenia oka, znacznie szczuplejsza i z licznym towarzystwem much. Niedyskretność gigantycznego księżyca uwydatniała obwisłość jej skóry na żałośnie sterczących kościach, niezwykle autentyczne, dzikie cierpienie wygrawerowane w jej naówczas żywych oczach i wsiąkającą już w glebę buraczkową plamę. Było w zasięgu jego wzroku parę sylwetek, które mogły być ludzkimi ciałami, jednak wolał tego nie potwierdzać. To zestawienie grobowej scenerii z mrocznymi faktami zostało nagle opromienione przez nieoczekiwany rozbłysk optymizmu. Ani na stoku, ani w ruinach domu nie było ciał martwych Barleskich. Musieli być gdzieś w lesie. Żywi. By potwierdzić te przypuszczenia, musiał jednak skonfrontować się z owymi prawdopodobnie człowieczymi sylwetkami.

Pierwsza była najgorsza. Miała dziurę po naboju między brwiami, ciut nad nosem. Twarz kojarzył z kościoła. Drugą sylwetką okazała się jego sąsiadka – mama dwuletniej Helenki… Pomimo że za każdym razem odczuwał głęboki ból, strach i nudności, zaznawał także głębokiego ukojenia, odkrywając twarze spoza rodziny.

Choć ich kościół nie był tak dostojny jak ten w Dębicy, Julek zatrzymał się przed nim cokolwiek onieśmielony, po czym ostrożnie szarpnął za klamkę. Ujrzał śpiące na ziemi rodziny i chrapiącego mężczyznę na krzesełku pod drzwiami. Był to znajomy mu piekarz. Szturchnął go – bez skutku. Trącił go raz jeszcze.

– Julek? – wymamrotał zaspany wartownik.

– Rodziców szukam. Janek w lesie z Mazurami został… zgubili my ich. Są tutaj?

– Cie choroba!… Tutaj ich nie ma… Przyprowadź brata. Szwaby już poszły dalej, a i rodzice was tutaj prędzej znajdą niźli w borze.

Kościół był dla nich zaledwie bazą noclegową, bo za dnia szukali jedzenia. Ponieważ hitlerowcy zabrali ze sobą, co tylko zdołali, z dnia na dzień stawało się to coraz trudniejszym zadaniem i trzeba było zapuszczać się w coraz to odleglejsze zakątki. Ludzie dzielili się z nimi tym, co mogli. Lecz pewnego razu, kiedy Janek przeczesywał jakieś mizerne kartoflisko w poszukiwaniu pożywienia, gospodarz wypalił w jego stronę z pistoletu. Dla ośmiolatka – twardego, aczkolwiek ośmiolatka – było to już za wiele. Pierwszy raz, od kiedy przekonał się, czym jest ta wojna, o której wszyscy tak trąbili już od dawna, nie wytrzymał i zareagował płaczem. Stał tak pośrodku kartofliska, by dać upust kipiącej mieszance emocji, których wtedy jeszcze nie umiałby nawet nazwać słowami. Nie tak sobie wyobrażał wojnę. Myślał, że to między dorosłymi.

– Mały! Przepraszam! Ja myślał, że to bandziory z Niemiec! – krzyknął nadbiegający gospodarz. – Pono się tu kręcą jeszcze!

Dobiegł do Janka cały zasapany, uścisnął go i zaczął uspokajać:

– Przepraszam, mały, jam stary i ślepy. Chodź, dam ci jeść. Już ci nic nie grozi. Z panem Michałem nie zginiesz!

Okazało się, że pan Michał rzeczywiście był dobrym człowiekiem. Był sześćdziesięcioletnim wdowcem z małym gospodarstwem oddalonym o trzy kilometry od najbliższego sąsiada. Zarówno jego posiadłość, jak i on sam, swoje najlepsze czasy mieli już za sobą. Jego twarz zarosła jak i zaniedbanepole, a jego skromna aparycja doskonale odzwierciedlała mizerię jego czworonogich towarzyszy. Mimo to, pokorne, a zarazem przebiegłe oczy w zestawieniu ze stosunkowo dobrze zakonserwowanym młodzieńczym uśmiechem i zabawnie pulchnymi policzkami wzbudzały natychmiastową sympatię. Ubiorem nieodparcie przypominał kosyniera z bitwy pod Racławicami, ale kiedy jechał na koniu na niedzielną mszę, był z niego prawdziwy Kościuszko.

Tak mu ciążyła trauma wywołana w sercu ośmiolatka, że poczuł się za niego odpowiedzialny. Pozwolił mu spać u siebie i dawał mu jeść za pracę. Zatroszczył się również o jego edukację – uczył go czytać, liczyć i modlić się. Nawet siedemdziesiąt lat później Janek nadal wspominał pana Michała za każdym „Ojcze Nasz”.

Dla Julka drzwi gospodarstwa również stały otworem – piętnastolatek z pewnością mógłby pomóc o wiele więcej. On miał jednak inne powołanie. Dołączył do formującego się oddziału partyzantów: grupy młodych, którzy – mimo że mieli więcej wspólnego z fujarką niż z karabinem – podjęli się szlachetnego obowiązku czynnej walki za ukochaną ojczyznę. Nie każdy był przeszkolony, nie każdy miał broń, ale każdy miał determinację i zapał – od maleńkości wiedzieli, że Bóg i ojczyzna są najważniejsze, ważniejsze nawet niż samo życie. W domu, w szkole, w kościele, na zbiórkach harcerskich – wszędzie im to powtarzano. To była kwestia honoru. Większość z nich, tak jak coraz bardziej wątpiący w powrót rodziców Julek, miała również i motyw. Jako że ze względów strategicznych partyzanci prowadzili wędrowny tryb życia, kontakt między braćmi urwał się na tym etapie. Janek nie bardzo rozumiał, dlaczego jego jedyny bliski wolał włóczyć się gdzieś po górskich lasach niż z nim zostać, ale pan Michał wytłumaczył mu wkrótce cnotliwość decyzji brata.

Janek przechodził przyspieszony kurs dorosłości. Jego nowy, przyszywany dziadek inwestował w niego prawie cały swój czas i uwagę, jak gdyby był on jego prawdziwym wnukiem. Po dwóch latach oprócz opanowania wiedzy z elementarza, umiał już doskonale obcować z ziemią i roślinami. Fascynowało go to magiczne oblicze gleby, która z drobnym nasionkiem potrafiła zdziałać prawdziwe cuda. Urzekało go niezmiernie to, że słońce wstaje, by każdego dnia dać każdemu jabłku odrobinę czerwieni, by na koniec sezonu każde z nich miało swój unikatowy wzorek, jak gdyby każdziuteńki promyczek został oddelegowany, by pracować indywidualnie nad swym własnym owocem.

Pewnego dnia, po wspólnym odchwaszczaniu marchewek, usiedli jak zwykle na swojej prowizorycznej ławeczce, by zamanifestować wspólnie z zachodzącym o złotej godzinie słońcem koniec codziennej harówki. Albowiem leciwy gospodarz praktycznie nie rozstawał się ze swoją drewnianą fajką, czasem nawet na czas dosłownie żarliwej modlitwy, u Janka zawsze wzbudzała ona wstydliwą ciekawość.

– Przecież widzę, mały, że kombinujesz jak koń pod górę, coby sobie zakurzyć. Chcesz dymka?

– Chcę.

– Dostaniesz, tyle co na spróbunek. Tylko żebyś mi się nie zapowietrzył, wole krasiaty! – ostrzegł pan Michał, podając mu fajkę.

Janek, z artefaktem w swej drobnej dłoni, poczuł, jak cały ocieka dorosłością. Już on wiedział, jak to się robi, dość się naoglądał: powaga – przede wszystkim; dumny, pewny chwyt, skupione brwi, wewnętrzny spokój i silny wdech jak przy głębokim wzdychaniu. Mimo że potem następuje zazwyczaj spokojny, marzycielski wydech z lekko przymrużonymi, zapatrzonymi w nicość oczami, w jego przypadku coś zaburzyło cały rytuał. Śmiały nowator nie spodziewał się, że palenie jest jak wciąganie żywego ognia w płuca. Chciał go natychmiast wypluć, ale nie mógł pozwolić sobie na kompromitację. Skrzywił się, jakby przeżuł całą główkę czosnku na raz, nieposłuszne oczy uwolniły niekontrolowane łzy, po czym wybuchł urywającym gardło kaszlem. Pan Michał, który zaobserwował wszystkie powyższe detale, wybuchł równie szybko, aczkolwiek zdrowym, głośnym śmiechem.

W złotopomarańczowym świetle zachodzącego słońca wyglądało to wszystko tak, jak gdyby wojna zapomniała o Michałowej pustelni, o zachwaszczonych marchewkach, o ławeczce. Od czasu do czasu słychać było tylko odległe, niepokojące serie strzałów, które nie pozwalały dziesięcioletniemu już Janowi zapomnieć, w jak tragicznej sytuacji się znajdował.

Nie byłem w stanie opowiedzieć mojej Naomi, jak to się wszystko dokładnie potoczyło, bo nie zdążyłem dokładnie o wszystko wypytać. Wiadomo mi tylko, że po ponad dwóch latach rozłąki Janek odnalazł rodzinę całą i zdrową. Jako że zdołali odbudować swój stary dom, po wojnie odnalazł ich także Julek, który jako jeden z nielicznych ocalałych ze swojego oddziału, postrzegany był jako lokalny bohater. Swój niemiecki karabin zakopał na wpół symbolicznie, na wpół przezornie pod ich szczęśliwie ocalałą jabłonią.

Perspektywa IV

Tam, gdzie się wychowałem, na niektórych rozdrożach znaleźć można postawione przez świeżo przechrzczonych Słowian pogańsko-chrześcijańskie „kapliczki”. Stawiali je oni, ponieważ uważali te miejsca za niebezpieczne, budzące wątpliwości, a nawet nawiedzane przez samo Licho – złego ducha, uosobienie zła, nieszczęścia i chorób pod postacią przeraźliwie wychudzonej kobiety z jednym okiem (stąd też nasze „niech cię licho!”). Nic w tym dziwnego. Gdy nie jesteśmy pewni, dokąd zmierzamy, ani dokąd zmierzać powinniśmy, czy nie zastanie nas po drodze ciemność lub wroga dusza – na rozstaju dróg ciąży nam waga wyboru2.

Naszym przekleństwem, a zarazem błogosławieństwem,jest to, że w życiu nikt nie wręcza nam gotowej marszruty. Każdy wybiera swoją indywidualną drogę, swoją niepowtarzalną kombinację decyzji i wypadków losowych. Do końca etapu edukacji (jeśli było nam dane) kroczymy po podobnych, mniej więcej równoległych ścieżkach. Docieramy jednak do punktu, który jak Słońce rozpromienia się w bezliku niepowtarzalnych kierunków, by nadać naszemu życiu własny, unikatowy kurs. Promień szesnastoletniego Jana Barleskiego, na jego szczęście, okazał się prawdziwą jazdą bez trzymanki.

Konsekwencją dziecięcych doświadczeń Janka było ekspresowe usamodzielnienie się. Dlatego kiedy Julia Barleska potrzebowała maszyny do szycia, wiedziała, że może liczyć na jego pomoc. Była już nieco schorowana, musiała zajmować się domem – nie mogła sobie pozwolić na podróż na zachód, na ziemie odzyskane, a tylko tam mogła zdobyć taką maszynę, jakiej potrzebowała. Posłała zatem na misję syna.

W pociągu spotkał Pawła Mazura – syna mężczyzny, który zaopiekował się nim, kiedy błądził po lesie osiem lat wcześniej. On także jechał na zachód. Ponoć było tam łatwiej o dobrze płatną pracę i o lepsze życie. Kierowca – to był według niego przyszłościowy zawód. Janek słuchał podekscytowany długiego wywodu o rewelacyjnym świecie zachodu. Praca była dla wszystkich, technologia wyprzedzała Południk o dziesiątki lat, kobiety miały szyk i klasę, w skrócie – jak w Europie.

Do ich pociągowych spekulacji dołączyli się dwaj zaintrygowani panowie. Janek zawsze działał na ludzi jak magnes. Najcenniejsze, czego się nauczył od pana Michała, to jak szczerze i swawolnie prowadzić ożywioną konwersację. Zawsze jak równy z równym. Był jak otwarta księga – nie musiał niczego ukrywać: tego, co czuł, myślał, czy robił. Summa summarum, ludzie to tylko ludzie, a on, jako człowiek, postępował po ludzku. Wcześniej żył w przekonaniu, że jego najintymniejszymi sprawami mógł dzielić się wyłącznie z najbliższymi. Szybko jednak odkrył ulgę nierobienia wideł z igieł, upraszczania problemów, podchodzenia do nich z dystansem i właściwym mu góralskim humorem. Bycie dobrym i miłym dla ludzi dawało mu satysfakcję i szczęście, zaś złym i opryskliwym – frustrację i stres. Na bazie tej prostej obserwacji wiedział, że lepiej być prawym i serdecznym człowiekiem dla dobra własnego i ogółu. Mi, osobiście, zdarzyło się wyłącznie trzy razy leżeć na ziemi z poważnymi obawami o uduszenie się ze śmiechu. Za każdym razem była to jego sprawka.

Nie dziwnym jest więc to, że po trzeciej godzinie podróży zgromadziła się wokół niego i równie towarzyskiego Mazura nie lada publika – jak gdyby byli ulicznymi artystami prezentującymi w pociągu skecz kabaretowy. Ludzie dzielili się z nimi jedzeniem, papierosami i domowej roboty alkoholem. W ten sposób już po następnych trzech godzinach rozochocony wagon pod batutą Maestro Jana Barleskiego wyśpiewywał popisowy numer jego emigracyjnej przyszłości:

Góralu, czy ci nie żal?

Odchodzić od stron ojczystych,

Świerkowych lasów i hal

Góralu, czy ci nie żal,

Góralu, wracaj do hal!

A góral na góry spoziera

I łzy rękawem ociera,

Bo góry porzucić trzeba,

Dla chleba, panie, dla chleba.

Po kolejnych trzech godzinach, do „najostateczniejszejszego odchodniaczka”, przyszła kolej na równie klasyczne na uczęszczanych przez niego biesiadach:

Dobrze ojciec zrobił,

że wysprzedał pole,

nic nie będę robił,

będę spać w stodole!

Kiedy obudził go skrzeczący manewr hamowania, pierwsze, co sprawdził, to czy nadal był posiadaczem matczynych pieniędzy, szczwanie konwojowanych w zdobytych przez brata poniemieckich butach. Na szczęście, nie zubożał ani o grosz. Moment ulgi został jednak brutalnie przerwany:

– Pierunie, Mazur! Wstawaj, zaspali my!

– Co? – wymamrotał na wpół martwy Mazur.

– Wychodzimy, rura!

Zardzewiała tabliczka informowała, że znajdowali się w Szprotawie. Nie wyglądało to zbyt obiecująco na pierwszy rzut oka, ale maszyny do szycia może mieli. Nieco zdezorientowani, na peronie dostrzegli jednego z współbiesiadników.

– Co tacy zagubieni, młodzieży? Nie wiedziałem, że wy też do Szprotawy – przywitał ich z uśmiechem.

– Naszą stację my przespali i teraz czort wie co tu robić. Wie pan, czy tu maszyny do szycia sprzedają?

– A co, z szycia chcesz pieniądze zrobić? Nie wyglądasz na wirtuoza igły. Pracę dla chłopa sobie znajdź.

– Ja tu nie do pracy. Po maszynem przyjechał i wracam do siebie.

– Po maszyneś przyjechał i wracasz, mówisz? Aż tak ci się tu nie podoba?

– Czy podoba, nie wiem. Wiem, że pieniążki mam wyliczone. Gdyby nie to, to może i bym został. Mazur za robotą przyjechał.

– A umiecie wy co robić?

– Kierować – skłamał za dwóch Mazur.

– Mój szwagier kierowców szuka… A traktor wy pokierujecie?

– Traktor, motór i samolot, jak będzie trzeba.

Jan Barleski widział w planie więcej wad niż zalet – przecież ojciec by go za to wydziedziczył! Poza tym nie miał pojęcia o kierowaniu. Mimo wszystko ciekawość przeważyła – koniec końców, jechanie do przodu traktorem po polu nie mogło być takie trudne.

Dostali zakwaterowanie w mieszkaniu pracowniczym. Dzielili pokój, w którym mieściło się na styk jedno łóżko piętrowe i szafka. Żeby jeden mógł wejść do pokoju, drugi musiał albo z niego wyjść, albo wdrapać się na swoje łóżko. Wprawdzie pokój był dwa razy większy, ale przez środek przeprowadzona była drewniana płyta, aby dać odrobinę prywatności ich sąsiadom, którzy także przybyli tu z „Polski B” za chlebem. Jeżeli chodzi o wysokość – śpiący na górze nie mógł mieć zbyt długiego nosa, bo w tym wypadku możliwe byłoby spanie wyłącznie na boku. Ich wynagrodzenie obejmowało również dzienny przydział mleka oraz pieniądze, którym bliżej było do znaczenia słowa „kieszonkowe”, niż „pensja”. Janek i tak nie był przyzwyczajony do luksusów, a był to już dla niego dobry punkt zaczepienia, żeby zacząć odkrywanie nowych, zachodnich ziem.

Nie wydało się, że nie jest prawdziwym kierowcą, bo z racji tego, że na polskim rynku były to traktory „nowej generacji”, musiał najpierw przejść szkolenie. Praca była dla niego ciekawą przygodą, ale nie była dostatecznie silną motywacją do porzucenia dotychczasowego życia. Poznał jednak szybko nowych kolegów, którzy bardzo mu imponowali. Byli inteligentni, trzeźwo i nowocześnie patrzyli na świat, a ponad wszystko, mieli własny zespół muzyczny. Decydującym o stałym osiedleniu się powodem okazało się jego wstąpienie do ich grupy i zakup perkusji za matczyne oszczędności.

Listy od rodziny wypełnione były mieszanymi uczuciami, ale także częściowo zrozumieniem (zwłaszcza że jego bracia również rozważali przeprowadzkę). Po dwóch latach intensywnej korespondencji Poczta Polska zaskoczyła swego lojalnego klienta, wbijając mu przysłowiowy nóż w plecy: dostarczono mu wielce niepożądane wezwanie ojczyzny do służby ku chwale Sił Zbrojnych Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej.

2W języku naszych praprzodków, Praindoeuropejczyków, czasownik *dwei – oznaczał prawdopodobnie „przerażać” i pochodził on, jeśli ufać językoznawcom, od liczebnika *dwi, czyli „dwa”. Proponowana etymologia sugeruje, że to właśnie rozdarcie, dylemat, czy też dwie możliwości wymagające decyzji są tym, co powoduje strach.

Perspektywa V

Właśnie leżę i obserwuję jak moja Naomi pracuje, podśpiewując pod nosem piosenki Chica Buarque. Mimo że nie jestem w Brazylii na wakacjach, jeszcze nie zrobiłem nic wybitnie produktywnego – poza bezowocnym rozmyślaniem nad książką, którą tak bardzo chciałbym kiedyś napisać. Powinienem się bardziej spiąć kwestią wizy, pozwolenia na pracę i tym podobnych, ale najpierw muszę dać mózgowi trochę ochłonąć. Jakieś kilka tygodni. Żeby było jasne – właśnie rozwiązałem umowę o pracę z japońską korporacją pod francuskim batem. Tfu.

Jeżeli chodzi o moje pierwsze wrażenia z tego kraju, wbrew mym oczekiwaniom, przy lądowaniu w Rio okazało się, że pogoda jest „pod psem” (tylko 28°C i dużo mgły całkowicie zasłaniającej słynną statuę witającego z otwartymi ramionami Jezusa). Na lotnisku czekała już na mnie Naomi i mój ziomeczek Lenin, którego rodzice nazwali w ten sposób na cześć wodza „Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej”. Jadąc taksówką, mijaliśmy tłumy ulicznych sprzedawców oferujących swoje chrupki, gumy do żucia i inną drobnicę bezpośrednio na „ekspresówce”, między stojącymi w korku samochodami. Dookoła fawele, wszechobecne (wcześniej wyobrażałem sobie, że jest ich o wiele mniej i że są bardziej oddalone od miasta). Na drodze z Rio do Juiz de Fora (mniej więcej 3 godziny) poznałem więcej roślin niż przez ostatnie dziesięć lat. Mijaliśmy kokosowe palmy, bananowce, trzy rodzaje mango, niezidentyfikowane, białolistne drzewa… Trochę tylko nieswojo się czułem, kiedy krążyła nad naszym autobusem gromada ponurych sępów.