Ruchomy kamień - Stanisław Przybyszewski - ebook

Ruchomy kamień ebook

Stanisław Przybyszewski

0,0
12,49 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
  • Wydawca: Avia-Artis
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2021
Opis

Ruchomy kamień” to utwór Stanisława Przybyszewskiego, polskiego pisarza, poety, dramaturga okresu Młodej Polski. Przybyszewski był skandalistą, przedstawicielem cyganerii krakowskiej i nurtu polskiego dekadentyzmu.

Ruchomy kamień” to wspaniałe opowiadanie Stanisława Przybyszewskiego. Obok samej twórczości rozgłos Przybyszewskiemu przynosiła także atmosfera, jaką wokół siebie wytwarzał. Był uważany za legendarną postać europejskiej bohemy, przez Strindberga nazywany był „genialnym Polakiem”. Przybyszewskiego uważa się za prekursora współczesnego satanizmu intelektualnego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 50

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-629-0
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

RUCHOMY KAMIEŃ

I

Do obozu komendanta Ponikły doszła głucha wieść o zbliżającym się nieprzyjacielu. Z poblizkich kwater wojennych dawano znać, że widocznie wszystko przemawia za tem, iż wróg pragnie obejść kilkokilometrowe bagna, moczary i torfowiska, aby z dwóch stron oskrzydlić kilka batalionów polskich, wegnać ich w błota i doszczętnie zniszczyć.

 Wobec tego powziął Ponikło śmiałą myśl, by siły swoje rozsypać w tyralierkę, schować się w bagnach, ukryć się w trawach bachorzy, która powyżej chłopa sięgała — użyć każdej kupy torfu za kryjówkę zarazem i strzelnicę, z której nacierającego żołnierza doskonale będzie można prażyć — a ponieważ o użyciu armat nie było mowy, więc walka, która się odbędzie na bagnety, krótkie pałasze, noże rzeźnickie, rewolwery, dawała wobec niesłychanego zapału wojennego polskich ochotników wszelkie szanse zwycięstwa.  Nie dać się wciągnąć, ale zwabić nieprzyjaciela na bagna, a potem w nich go potopić — rozroić się na wszystkie strony, nie dać nieprzyjacielowi ani spokoju, ani na chwilę spoczynku, tumanić go ułudą rozporządzania znacznemi siłami przed — za sobą i wokół siebie, zmusić go do rozdrabniania własnych sił i bezustannych utarczek w pojedynkę, by potem nagłym pierścieniem się związać i jednego z nich żywcem z tego okleszczenia nie wypuścić, takim był śmiały plan operacyjny Ponikły.  Trzeba było jednakowoż przedtem doskonale się zapoznać z terenem, co było niesłychanie trudnem, bo o tym czasie po długich wiosennych deszczach cały kilkokilometrowy obszar moczarów był zamieniony w jedno topielisko.  Młody oficer Oksza otrzymał rozkaz, by nie tylko zbadał możliwość jakiejśkolwiek ochrony w tych niedostępnych błotnistych kniejach wysokopiennych chwastów, trzciny, sitowia, tataraku i wszelakiego zielska wodnego, ale poszukał dróżek i miejsc, na których człowiek bez zapadnięcia się mógłby nogą stąpnąć — a przedewszystkiem miał Oksza wybadać siły nieprzyjaciela, który już od tygodnia zakwaterował się w małem miasteczku o kilka kilometrów odległego od miejsca, w którem się bagna i torfowiska rozpoczynały i pustoszył wsie okoliczne, licznie wokół rozsiane.  — Zdołasz Pan temu zadaniu podołać? pytał Ponikło i patrzył swoim przenikliwym wzrokiem na młodego oficera.  Oksza wyprostował się.  — Jestem nieskończenie komendantowi wdzięczny, że mnie właśnie dostał się w udziele wysoki zaszczyt tej misyi.  Ponikło przeszedł się w milczeniu po kurnej izbie chłopskiej chałupy, która mu za sztabową kwaterę służyła.  — Pan musi zdać sobie sprawę z niezwykłej trudności i niebezpieczeństwa tej wyprawy — Ponikło przystanął — to tak — no! nie chcę Pana straszyć, ale to rzeczywiście tak, jakbym Pana wyprawiał na drogę, z której się nie wraca.  Oksza uśmiechnął się nieznacznie.  — Ja wrócę komendancie!  — A ja Panu powiadam, że babka na dwoje wróżyła — Ponikło spojrzał na niego prawie surowo — a mnie strasznie trudno poświęcać moich najlepszych ludzi...  Oksza przybladł.  — Gdybyś mi, komendancie, mówił drżącym głosem — w tej chwili był przypiął do mego munduru najwyższą odznakę wojskową, nie byłbyś mi zrobił większej radości jak Jego ostatniem powiedzeniem. O śmierć mi nie chodzi, bo są ludzie, którym jej tajemnice są zażyłe i ich nie straszą — spojrzał nagle wylękniony na Ponikłę, bo czuł, że za dużo powiedział — odetchnął... Z głębokiem szczęściem podejmuje się tej misyi, nie tak trudnej zresztą dla mnie, bom z tajemnicami moczarów, bagien i torfowisk od dziecka obeznany i zaszczytnego zaufania komendanta nie zawiodę. O jedno tylko proszę, bym sam mógł sobie ludzi wybrać.  — O ile się zgodzą.  — To właśnie ci, których sam do obozu przywiódłem i za nich ręczę — pójdą za mną choćby w piekło.  — To idź! Ponikły „Ty“ było najwyższem i jedynem odznaczeniem, jakiem rozporządzał.  — Tylko mi wracaj! A ilu ludzi weźmiesz?  — Pięciu.  — Mało.  — To mi zupełnie starczy. Taki Wojtek Cylka naprzykład za dziesięciu starczy — zamyślił się nagle.  — Jaki Wojtek? podchwycił Ponikło, obdarzony tak niesłychaną pamięcią, że prawie każdego żołnierza znał — Wojtek Cylka — aha! coś o nim słyszałem — jakiś tajemniczy...  — Ponoć bardzo nawet — uśmiechnął się nieswojo Oksza — ale na nim polegać można.  — No dobrze! Ponikło wyciągnął rękę — jutro o czwartej rano w drogę.  Oksza uścisnął podaną mu rękę, zasalutował i wyszedł.

II

Oksza, zmordowany nad siły niesłychanie uciążliwą i wyczerpującą pracą dzienną rychło zasnął twardym, kamiennym snem.  Budził się co prawda z niego, bo miał w głowie, jakby jakiś bezlitosny zegar, który z katowską, iście precyzyjną sumiennością wydzwaniał w jego mózgu kwadranse, półgodziny i godziny — ale znowu zapadał w ciemne grzęzawiska tego czarciego snu przemęczenia i ostatecznej mitręgi.  Po paru godzinach — a może minutach zelżała jednakowoż głębokość i twardość snu. Teraz zdawało mu się wprawdzie, że śpi, ale sen ten był jeno tylko cieniutką zasłoną, poza którą jutrzniła się już w krwawiących się świtach jawa rzeczywistości.  Zdawało mu się, że słyszy każdy szmer — dziwne tylko, że każdy odgłos przedzierzgał się w nowe formy dźwiękowe: stawał się rodzajem dominanty, z jakiej wykwitały strzeliste niebopienne pręty fantastycznych melodyi, oplecione powojem chimerycznych pasażów, rozgałęziały się gdzieś w mrocznych głębiach w ciemnych głębokich akordach i rozwiewały się w ozdobniczych floresach i karkołomnych biegnikach.  I zdawało mu się, że wszystko naokół widzi, ale każdy rys, każdy odcień, kształt wszelaki nabierał nowych, może w przedbytowem życiu widzianych wymiarów — przekształcał się w całkiem coś innego, a jednak kiedyś już widzianego — przeraził się myślą, że on to już był kiedyś widział — w mózgu jego stłaczało się jak w kalejdoskopie tysiące obrazów: każdy z nich wprawdzie, jakby wyłaniający się z całkiem innego kąta mózgu, a jednak ten rozbrykany kierunek wspomnień, widzeń, trwogi przeraźliwej, poplątanych majaczeń przybierał w przerażający sposób formę jak najistotniejszej rzeczywistości, w blasku przeraźliwej jasności dziennego słońca skąpanej jawy.  Bo przecież teraz już wątpić nie mógł!  Siedział na terasie przed małym hotelikiem, który co niedawno się spalił, a wysoki mur, na którego podwyższeniu stał on hotel w zgliszczach, opływała nadbrzeżna fala górskiego jeziora, wokół którego piętrzyły się niebotyczne wierzchołki gór alpejskich.  Wiedział, że On