Król Piast - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Król Piast ebook

Józef Ignacy Kraszewski

0,0

Opis

Król Piast” to książka Józefa Ignacego Kraszewskiego, polskiego pisarza i publicysty oraz autora największej liczby wydanych książek w historii literatury polskiej i siódmego autora na świecie pod tym względem.

Rok 1669. Po abdykacji Jana Kazimierza, rozpoczyna się kolejna elekcja mająca wyłonić przyszłego króla. Magnaci na czele z prymasem Mikołajem Prażmowskim i hetmanem Janem Sobieskim popierają w większości francuskiego kandydata - Kondeusza. Kiedy wydaje się, że wybór króla jest przesądzony, nieoczekiwanie masy zgromadzonej na Woli szlachty buntują się przeciw magnaterii i obalają tę kandydaturę. Szlachta zaczyna się domagać króla "Piasta", czyli Polaka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 362

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Józef Ignacy Kraszewski

Wydawnictwo Avia Artis

2022

ISBN: 978-83-8226-712-9
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Tom I

I

W Łowiczu, w dworcu Arcybiskupim, gdzie podówczas Prymas Prażmowski przebywał, bliżej chcąc być stolicy, pod koniec 1668 roku, po odjeździe Jana Kaźmirza, ruch, zjazdy i narady były nieustające.  Arcybiskup pochlebiał sobie że w ręku miał koronę i że nią rozporządzi jak mu się podoba, sobie, rodzinie i sprzymierzeńcom zapewniając znakomite korzyści. Francuzkie zabiegi poczęte za żywota Maryi Ludwiki, przeżyły ją i tryumfowały.  Znudzony wszystkiem Jan Kaźmirz jechał do Francij — odpoczywać na tłustem opactwie — a po drodze był tak wesół że w Krakowie tańcował, a jego orszak tak się sprawiał butno że szlachtę bił, która ex-króla pozywała do sądów kapturowych i sądziła go na infamję.  Żartobliwsi na sejmie abdykacyjnym przezwali go już panem Snopkowskim od wąsów snopu w szwedzkim herbie.  Smutne to zrzucenie korony, od któréj Walezjusz uciekał, — jowjaliści ówcześni w żart obracali. Niczyjego serca nie przejęły, te groźne, prorocze, natchnione, łzawe wyrazy jakiemi Jan Kaźmirz kraj pożegnał.  Takie to były czasy. On tam z piersi dobywszy to złowrogie proroctwo Kassandry, które było jakby echem kazań Skargi — on sam śmiał się nazajutrz zostawszy panem Snopkowskim. Losy Polski spoczęły w ręku arcybiskupa zaprzedanego Kondeuszowi, Hetmana Sobieskiego żonatego z francuzką i oddanego Francij i znaczniejszéj części arystokracij, która pozyskaną dla niéj była.  Z księdza Olszowskiego, który wydał cenzurę kandydatów do korony i zalecał Piasta, śmiano się jak ze statysty in partibus, który wpływu mieć niemógł na Elekcij.  Mało kto naówczas baczył na to że zwolna, obok potęgi magnatów — niesforna, krzykliwa, na pozór dająca powodować sobą i kierować — rosła siła nowa, którą starsi panowie bracia mieli za swoją.  Już naówczas panowie i szlachta, których prawo nie rozróżniało, dając im równe prorogatywy — rozbili się na dwa obozy.  Dostatek lub ubóztwo nie stanowiły koniecznie cechy i znamienia jednego z dwu obozów tych, dzieliły je szczególniéj wychowanie, obyczaj, pojęcia, — strój nawet.  Już od Zygmunta III zaczynano się przebierać po Europejsku a zarzucać strój narodowy. Na pozór nie miało to żadnego znaczenia, było drobnostką, rzeczą smaku, — ale niema w życiu człowieka symptomu bez genezy — bez głęboko leżących przyczyn — i zewnętrzna forma wcale nie tak była obojętną jak się wydawać mogła.  Już ten sam fakt że ktoś miał odwagę zerwać z narodem, wyróżnić się od niego — zażądać czegoś innego niż wszyscy i — że mu smakowała rzecz obca lepiéj niż spadek dziadów i pradziadów — miał ogromne znaczenie.  Chcieć za cudzoziemca, choćby powierzchownie uchodzić wśród swoich — jest to im zadać brak smaku, — zadomowienie i zardzewienie.  Wprawdzie strój i mowę obce przynosił z sobą dwór — ale nie miałby siły ich zaczepić, gdyby w górze nie rzucono płocho wszystkiego co swoje, dla tego co obcem było.  Jako wymówkę miała młodzież bogata, cała prawie kształcąca się zagranicą — iż u obcych znajdowała ogładę większą, życie słodsze i szumniejsze, postęp w tém wszystkiem co je uprzyjemniało.  Lecz z tą chwilą gdy mówić, stroić się i bawić zaczęto po francuzku i po niemiecku — skazano Polskę starą na śmierć.  Zamiast o swéj sile wyrabiać sobie cywilizacją własną, mającą charakter narodowy i miejscowy — zmuszoną była się przeradzać i przetwarzać. Żadne takie przesilenie okrutne nie przechodzi bez oporu i boleści. — Licząc też zastępy szlachty która polską była i pozostać nią chciała, stanęły okoniem przeciwko kosmopolitom.  Walka rozpoczęła się nie zapisując na chorągwi hasła — inne wywieszono na niéj, lecz w głębi nie była czem innem tylko bojem o utrzymanie obyczaju i cech narodowości. Do nich należały do zbytku aż rozrosłe swobody, — korzystano z nich ażeby je nietylko utrzymać, ale doprowadzić do rozprzężenia i anarchij.  Z obu stron u panów i u wrzawliwéj a warcholącéj szlachty były przymioty i wady, były dobre równie jak złe popędy, — lecz walka ma to do siebie że odsłania strony ciemne, że wydobywa zło na wierzch.  U góry stanęły — prywatne przekupstwo, nepotyzm, frymarki, przedajność bezwzględna — u dołu bezrząd i rozpasanie a buta i warcholstwo nie powściągnięte.  Szlachta niechętnie szła na pospolite ruszenie, w sejmie posłowie parli się stać na równi z Senatorami, związki wojskowe i rokosze wrzały ciągle, — panowie płacili za urzędy, rozbijali się o starostwa i lekceważyli losy kraju, — królowie stali się w końcu płatnikami tylko.  Ani z jednéj ani z drugiéj strony nie tajono tego co jakby już zwyczajem uświęcone, przechodziło z pokolenia na pokolenie. Szlachta wiedziała co kto za dostojność i za starostwo zapłacił, panowie na wskroś przenikali wichrzycieli i Katylinów.  Lecz u dołu, ten tłum niesforny, rozgorzały, bezrozumny — miał za sobą że wrzał, burzył się, krzyczał i rokoszował w imie jakiejś zasady, w obronie jakiejś swobody — że się poświęcał dla ogółu, gdy u góry — stała naga i bezwzględna prywata.  Nie ważyła ona sobie wrzasku i obelg jakiemi ją obrzucano — szła cynicznie swoją drogą, — ale upadała moralnie, — tym bezwstydem.  Tłum miał wyższość nad nią — bo on szedł często pieszo i stał o suchym chlebie w obronie praw, gdy panowie lekceważąc je bankietowali. — Panowanie Jana Kaźmirza było momentem krytycznym, — w obu obozach wzmogło się rozprzężenie, szlachta podniosła głowę, obliczyła się, mruczała, czuła się silną.  Lecz jak wszystkie zbiorowiska ludzi ulegała ona tym co się jéj na wodzów narzucali i uginała za powiewem chwili...  Kilka przewódzców poruszało ziemiami wołało do — broni — i miotało temi tłumami.

 Ktoby Warszawę widział w tym czasie między sejmem konwokacyjnym a elekcyjnym, świetną, wesołą, wrzawliwą, wytworną, szczebioczącą po francuzku, a przepełnioną dworami panów tak wytwornemi, iż się ich w obec cudzoziemców nie wstydzono... — owe poczty towarzyszące wojewodom, kasztelanom, biskupom, te służby w barwach kosztownych wygalonowane od złota, te panie we fryzurach, koronkach, atłasach, umalowane, woniejące, noszące wszystkie przezwiska mythologiczne lub zapożyczone z romansów francuzkich. Ktoby posłuchał żargonu salonów, w których bardzo mało gdzie się język polski odzywał — musiałby był wnieść z tego, że tu potęga panów, ich wpływ, siła — wola stanowiły o całéj kraju przyszłości.  Wszyscy ci zaś panowie i panie tak służyli zagranicznym potęgom, królowi Francij, Cesarzowi, książętom rzeczy, wszystkim co rozrzucali lub obiecywali pieniądze, iż mniemać było można, że przyszła elekcja pójdzie po woli obcych mocarstw — Francja szczególniéj od czasów Maryi Ludwiki była w ścisłych stosunkach z Polską, a że ją mieć chciała jako sprzymierzoną, hołdownicę przeciwko Cesarstwu — musiał Jan Kazimierz ustąpić z tronu dla Kondeusza — i wszystko tak było osnute, obrachowane, prowadzone przez jednookiego prymasa... iż rachuby zawieść nie mogły... Przyszły król miał już tu dwór swój — francuzki, wychowanice nieboszczki królowéj, ich mężów, młodzież wyuczoną w Paryżu — przygotowane narzędzia, sprężyny, pomocników i sługi.  Cały ten ruch jawny był — a wesołą twarzą biorących w nim udział przekonywały, że pewni być musieli powodzenia...  Dla tego zalotnego, eleganckiego niemieckiego świata, który wziął spuściznę po Maryi Ludwice i panować chciał tak męzkiéj połowie jak ona rządziła Janem Kaźmierzem, rycerski, piękny, — na najświetniejszym dworze wychowany Kondeusz był ideałem...  Z nim tu przyjść miało życie.. a w niem te piękne wychowanice królowéj — półkrólowe obiecywały sobie świetnieć i rozkazywać...  Na czele tych piękności zawczasu cieszących się tryumfem stała naprzód ulubiona Maryi Ludwice, niemal przybrana za córkę Marija de la Grange d’Arquien, żona Zamojskiego naprzód, a teraz Jana Sobieskiego hetmana, który razem z prymasem prowadził Kondeusza.  Hetmanowa była najjaśniejszą gwiazdą na tem niebie, — celowała bowiem pięknością nadzwyczajną, a umiała się nią posługiwać...  Mąż Celudon był jéj niewolnikiem. Jego adoracja dla żony — słynęła jako przykład miłości idealnéj...  Obok niéj nie zbywało na pięknościach, na zalotnych twarzyczkach, a galanterya rozpościerała się szeroko i swobodnie — ale nie gorszyła nikogo, bo się osłaniała formami wielce wyszukanemi...  W świecie tych pań, Sobieskiéj, Radziwiłłów, Potockich, Lubomirskich, Paców — żaden dzień nie mijał bez zabaw, a wesołość była tonem dominującym.  Wszystko też zdawało się ją usprawiedliwiać... Elekcja była tylko formalnością do spełnienia. Kondeusz powołany miał przybyć i Polska miała być szczęśliwą!  Patrząc zdaleka tak się to zdawało pewnem tak niezawodnem.  Zawczasu rozdawano wakanse... w Łowiczu też Prymas Prażmowski przyjmował codzień cisnących się gości, którzy mu swe usługi ofiarowali — skarbiąc jego łaski...  Ale nie wszędzie to tak wyglądało jak w Warszawie i Łowiczu...  Niemal każda ziemia miała wśród szlachty, przewódzcę, który jéj dawał skazówki i skinieniem prowadził za sobą. — W Sandomierskiem niedaleko od miasta mieszkał na małéj dziedzicznéj wioseczce JMPan Ireneusz Piotrowski, herbu Sas. — Spojrzawszy na niego gdy się wmięszał między panów braci, niktby za tego chudego, żółtego, przygarbionego, odzianego niedbale, prawie ubogo cichego a prześlizgającego się w tłumie nieznacznie człowieczka, nie dał złamanego szeląga.  Piotrowski nie miał żadnego tytułu, był ubogi, kolligacjami się nie szczycił, pańskich progów nie wycierał... ale w Sandomierskiem bez Piotrowskiego w sprawie publicznéj nikt nie stąpił.  Z téj wziętości u szlachty nie miał on najmniejszéj korzyści — ale umiał ją cenić i nie lekceważył...  Bóg jeden raczy wiedzieć co tam niegdyś w młodości na pana Ireneusza wpłynęło że — panów i magnatów, żółtobrzuchów, jak ich nazywał, znieść i cierpieć nie mógł. Był to ich wróg zacięty, chociaż z tą nieprzyjaźnią nie występował — nosił ją za pazuchą, dobywając tylko gdy mu jéj było potrzeba.  Piotrowski miał drugi przymiot czy wadę niezwykłą. W téj epoce niezmiernéj gadaniny, gdy połowa życia szlachcicowi upływała na popisach z retoryką, Ireneusz... nie prawił mów wiele, nie bawił się w Demosteneza... Gdy drudzy za długo, a nie do rzeczy pletli, tarł przerzedzone włosy, ciągnął ich za rękawy i szeptał.  — Konkludujcie...  Miano go za przebiegłego i chytrego, i był nim w istocie — ale i z tego nie szukał sławy — owszem pozornie udawał prostego, otwartego człowieka. Wioska jego, od wieków w posiadaniu rodziny będąca, zwała się Sasindwór, leżała nad Wisłą, a w półtoréj godziny mógł z niéj na swéj szkapie traktem dostać się do Sandomierza. Żona, kobiecina tak skromna, że najczęściéj chadzała z głową prostą chustą związaną, nie sadząc się na czepce i forboty, pracowita gospodyni, milcząca jak mąż i jedna córeczka Jagusia naówczas mająca lat piętnaście, stanowiły jego rodzinę całą.  Żaden naówczas szlachecki najuboższy dworek nie zamykał się niegościnnie przed ludźmi, stał i Sasindwór otworem, ale nie ucztowano w nim, bo Ireneusz jak powiadał, miał słabą głowę, pić nie mógł, nie lubił — i w pijanym towarzystwie stawał się smutnym.  Jedynym zbytkiem jego „chaty” bo tak on swój skromny dworek nazywał, były — książki. Lecz z nimi też nie lubiąc się chwalić, trzymał je w swojéj kancellaryi i więcéj się taił niż chwalił. Ulubionym jego czytaniem byli rzymscy historycy. — Gospodarzem był jak naówczas wszyscy, wedle starych podań i prawideł posługując się włodarzem, pilnując aby się nic nie marnowało, ale niezbyt zabiegłym. W wielu rzeczach jejmość go zastępowała, bo gdy przyszły sejmiki, zjazd, narady, sejm — Piotrowski musiał — na służbę...  Tak się on wyrażał o zajęciach sprawą publiczną.  Ustaloną miał tak sławę mądrego statysty u swéj współbraci Sandomierzanów, że ona i do sąsiednich województw przeszła. W ogóle był to człek skromny i cichy. Ponurym jednak i nazbyt poważnym nie był — owszem, śmiał się rad i czasem dowcipnie przyciąć umiał, a gdy się rozgrzał wyrażał się dosadnie — po szlachecku.  Pora była zimowa. Sanna się późno w tym roku usłała, ale tak wyborna i tak trwała, że się nią cieszyli wszyscy. Piotrowski siedział z Tacytem przy kominie, gdy jejmość zapukała i cicho oznajmiła.  — Masz jegomość gości...  Piotrowski książkę włożył do szafy, obciągnął suknie i wszedł do bawialni w chwili, gdy ogromnych rozmiarów, okrągły jak beczka, rumiany, z siwemi wąsami szlachcic, rubasznie się śmiejąc bokiem się wciskał przezedrzwi, wołając:  — A co? gość nie w porę gorzéj doktora!  Za okrągłym tym, tuż widać było dwóch znacznie mniejszéj objętości, ale daleko słuszniejszego wzrostu ichmościów, z których jeden miał jasne jak len włosy, a drugi czuprynę czarną i wąs do góry sterczący.  Zaczęło się serdeczne powitanie.  IMPan Symeon Garwowski Cześnikiem się jakimś mianował, jasnowłosy Remigjan Zwolski Wojskim, a ostatni, czarny i tęgo rozrosły Namiestnikiem. Wszyscy trzéj kość z kości, byli Sandomierzanie.  Piotrowski ich ucałowawszy rozsadził, a wiedząc, że żona zna obowiązki gościnności o wódce i przekąsce, w téj porze dnia, po przejażdżce niezbędnéj — nie wspomniał.  Prym między gośćmi nie tylko tuszą, ale i znaczeniem trzymał Cześnik, który ciągle śmiał się i odchrząkiwał.  — My do ciebie kochany Piotrusiu, — odezwał się po chwilce, — jak w dym! Kto nam poradzi, kto poprowadzi, jeśli nie ty?...  Ireneusz słuchał ciekawie, ale cierpliwie.  — O cóż to idzie, kochany Cześniku?  Na skinienie Garwowskiego, który się już zmordował, podchwycił pan Namiestnik czarnowłosy:  — Jasna rzecz... jasna rzecz, kochany sąsiedzie, a toż to w kapturze jesteśmy. Elekcja za pasem... co my tu poczynać mamy?...  — Tak — przerwał Cześnik — obrać króla nie sztuka, ale się nie oszukać — w tym sęk. Panowie się już wszyscy zaprzedali kandydatom. Kondeusz ich złotem obsypał — Lotaryngski, Neuburgski... kat ich wie jak ich zowią... My o nich mało co wiemy, niechby się Sandomierskie nie zbłaźniło! hę? co?  Piotrowski milczał. W tem jasnowłosy p. Remigjan Zwolski mocno odchrząknął.  Czy to trzodą mamy być, którą panowie pastuchy gnają gdzie chcą? Już nam to panowanie magnatów dało się we znaki. Oni to znowu nam sztukę chcą wyprawić...  — Jasna rzecz... — przerwał czarnowłosy.  — Ale dajże mi mówić! — syknął białowłosy, który się poruszał z jakiemiś konwulsyjnemi drganiami.  — Ks. Olszowski pisze za Piastem — kończył — tandem może i rację i ma. Chcieliśmy francuza, ten drapnął... przyszedł po nim siedmiogrodzianin, wziął nas ostro w łapy... — no! ale żołnierz był tęgi — nastąpił pół-jagielończyk, pół szwed, a cały niemiec... ten się modlił i stękał... zawichrzyło się! Obraliśmy synów dwu... Boże odpuść... Za ostatniego rzeczpospolita o mało nie rozpadła się... i ten w końcu koronę zrzucił — nom sum dignus — a pocóż się jéj napierał?...  — Cóż tedy — znowu a capite francuza mamy sobie zaszczepiać?... Nie dziwna to rzecz, aby naród jaki sobie wybierał inocudzoziemców, których nie zna i którzy go nie znają?  Cześnik się rozśmiał głośno.  — Jak Bóg miły — jest racja.  Spojrzeli na Piotrowskiego, który milczał, a w tem się drzwi otworzyły i wyrostek wniósł na dużym blacie pokrytym serwetą flaszki i przekąski.  Sprawa Elekcyi musiała na chwilę być odłożoną na stronę, bo hora canonica, mróz, zima... nakazywały się pokrzepić. Kalmusówka była doskonała.  Piotrowski przepił do Cześnika i kieliszek poszedł koleją. Czarnowłosy go powtórzył, nie pytając. Siedli znowu.  Z piersi Garwowskiego dobyło się ogromne, tuszy jego odpowiednie westchnienie.  — Co wy o tem myślicie, Piotrusiu? — zapytał Cześnik — czytaliście pewnie Olszowskiego?... hę.. a jest skryptów i innych do licha..  Piotrowskiemu twarz zasępiona i zastygła z początku zaczęła się rozjaśniać. Obejrzał się po swych gościach, jakgdyby brał miarę ich dla zastosowania do niéj odpowiedzi.  — Niech mu Bóg nie pamięta — zaczął — kto nas temi Elekcjami obdarzył. Mówiąc o nich wyglądają bardzo pięknie — swobodny wybór najgodniejszego!... a tu w saméj istocie wybiera przypadek, lub intryga, albo pieniądze. Przewidzieć kto zostanie wybranym niepotrafi nikt... Cztery czasem tygodnie leżym w polu, zmęczeni, głodni, stęsknieni za domami, naostatek krzyknie kupka ludzi nazwisko, a reszta za nią, aby się to raz skończyło... Więc Deus scit co nas czeka... Nie pochlebiajmy sobie, abyśmy na swoim postawili, ale jest jedna rzecz, któréj dokazać możemy, gdy zechcemy — że tych panów pokupowali, co jawnem jest — wyexkludujemy i naszych ichmość magnatów, co się sądzą wszechmogącemi, choć ich jest garstka, a nas tysiące... nauczemy, że my szlachta szaraczkowa jesteśmy też sobie — potęgą!...  Wszyscy trzéj przybyli ogromnie i z widocznem rozradowaniem wewnętrznem śmiać się zaczęli.  Garwowski ręce nabrzękłe zacierał.  — Toby dopiero była sztuka ut sic!! Towarzysze jego, jasno i czarnowłosy, nie mogli się wstrzymać od śmiechu.  — Téj sztuki my możemy dokazać — dodał Piotrowski — ale potrzeba iść zgodnie i gromadą. A nie dosyć nas Sandomierzan, choć my z Krakowianami zawsze przodem idziemy, drugie też województwa musiemy sobie pozyskać, aby szły razem, a że u nas gęby się szeroko otwierają rade, a w głowach często szumi, nie koniecznie wszystkim trzeba dawać inne hasło nad to jedno: — Szlachta kupą!  — Prowadzili nas magnaci nie jeden raz za sobą posłusznych, niechże choć ten raz idą za nami.  Wszyscy goście do najwyższego stopnia ożywieni aplaudowali. Namiestnik tak był rozgrzany, że jeszcze sobie nalał kieliszek dla ochłodzenia się i wychylił go.  — No — ale kogóż wybierzemy? — pytał Garwowski — bo w tem jądro rzeczy.  Piotrowski popatrzył na niego.  — Cześniku kochany, rzekł — mnie się widzi że kto królem będzie, to prawie obojętna. Co król u nas może? Starostwa rozdawać i tytuły — więcéj nic. — Magnaci go obsiądą, oblegną i będzie musiał skakać, jak mu zagrają.  No — ale nie przeczę, że dla zagranicy król coś znaczy, reprezentuje rzeczpospolitą, trzeba więc aby miał choć postawę po temu.  — Si fabula vera, rzekł Garwowski, bo i wizerunki kłamią, Kondeusz wygląda rycersko, lotaryngski ładny mężczyzna.  — Kondeusz to Francja — rzekł Piotrowski, — a ona nam już dokuczyła... Lotaryngski rakuskiego domu pokrewny, to praeter propter rakuszanin... a i to nie bardzo nam miły ród.  — Czyha na nas, jak na Węgrów i Czechów — dodał jasnowłosy...  — No — a Piast? — wtrącił namiestnik czarny.  — Piast! Piast! — rozśmiał się Piotrowski pocierając czuprynę, żeby to można znaleźć takiego Piasta, z którego by lędźwi wyszedł dla nas chrobry... ba! ba! — ba!  Goście znowu chórem się śmiali.  — Niech sobie i Piast będzie — rzekł gospodarz, ale z nim przyjdzie wiele inkonwenjencyi... rodzina, kolligaci — nieprzyjaciele.  Tu chwilkę milczał i dokończył.  — A ja wam co powiem, nie łapmy ryb przed niewodem. Główna rzecz, panom się nie dajmy. Niech to będzie elekcja szlachecka, nasza... a co do kandydata... los rozstrzygnie. Śmieli się raz na elekcyi, gdy ktoś krzyknął — Bandura!.. ja zaś mówię — bodaj bandura, aby nasz... a nie pański i taki co sobie koronę kupuje.  Pokażmy, że ona jeśli jest na sprzedaż to nie u nas. Panowie niech nią frymarczą jak chcą, my — ją dajemy... Co Bóg natchnie...  Słuchali wszyscy z należytem dla Piotrowskiego poszanowaniem.  — Ja wam powiadam, mili bracia — powtórzył Piotrowski — trzeba się o to starać, aby szlachta stanęła jak jeden mąż... kupą... Na to trzeba sobie słowo dać i nad tem pracować...  — Zgoda! zawołał Cześnik — hasło tedy — szlachta kupą... a kto ją poprowadzi?...  Piotrowski myślał i rzekł spokojnie.  — A Pan Bóg!  Cześnik skłonił głowę.  — I na to zgoda — szepnął.  — Nie przyjdzie nam to łatwo, ciągnął daléj gospodarz, bo — panowie w niektórych ziemiach mają między szlachtą klientów, sługi i ujętych ludzi. Tego syn dworzaninem u wojewody, tamtego córka we fraucymerze kasztelanowéj, a dzierżawy i dożywocia...  Zmarszczył się jasnowłosy.  — Przecież się nikt nie zaprzedaje za to — krzyknął — a tu nie idzie o małą sprawę, ale o gardłową... nam sumienia nic wiązać nie powinno.  — Śpiewamy do Ducha Świętego, Veni Creator spiritus — wtrącił Piotrowski, słuchajmyż Ducha a nie pańskich rozkazów.  — Szlachta kupą!  — Szlachta kupą! chórem powtórzyli jasno i czarnowłosy... Cześnik milczał.  — Tandem — odezwał się po namyśle, gdyby z ekskluzją Kondeusza i Lotaryngskiego, dajmy na to, nie zostało nam nic tylko wybór Piasta.. więc kogóż?  — Wierzcie mi, że to już wszystko jedno — rzekł Piotrowski — ma Piast za sobą wiele, ale ma i przeciwko sobie... Każdemu wybranemu z między równych, którego majestatowi jutro się trzeba pokłonić, będą zazdrościć — przeciw każdemu będą spiskować... Główna rzecz, aby żołnierzem był... reszta!..  Machnął ręką.  — Mówicie o Piaście — dodał jasnowłosy, a szlachta już na żarty sobie mężnego wojaka Polanowskiego z ust do ust podaje...  — Polanowski taki dobry jak i Lubomirski, skonkludował Piotrowski, ale się do tego przygotujmy, że królestwo będzie szlacheckie, musimy go wybrać z panów, dla tego, że ich wszyscy znają... Przecież i to była szlachta, tylko zdegenerowana...  Narada zaczynała ostygać.  — O kandydacie naszym dopiero na woli i koło szopy mówić będziemy — ciągnął daléj gospodarz — jądro w tem, aby szlachta pokazała, że ona coś może.  Na to nigdy lepszéj nie wybierze godziny. Panowie sobie ułożyli, ukartowali wszystko, pewni są swego, pieniędzy nabrali, skórą żywego niedźwiedzia się podzielili, a my im pokażemy, że oni tu nie są gospodarzami — tylko my!...  Wyrazy te wymówione dobitnie, tak trafiły do przekonania, a raczéj do miłości własnéj przybyłych, iż się aż z krzeseł pozrywali, potakując gorąco.  Cześnik wskazał na Piotrowskiego, głowę przed nim uchylając.  — To nasz wódz i dyktator — rzekł — hasło dane, zdrajcą będzie, kto go nie przyjmie...  Gospodarz przyjął skromnie pochwałę.  — Wszystko to dobrze — rzekł — ale nie zapominajcie o tem, że jeśli się panowie hetmany, kanclerze, marszałkowie i t. p. dowiedzą zawczasu o naszem haśle — oni je w niwecz obrócą. W tem rzecz, aby robić co trzeba, a nie głosić nic...  Cześnik się zadumał.  — W tem sęk! — zamruczał — jakże ja mam nawracać, kiedy mi o mojéj religii mówić nie wolno?  — Jak?... — przerwał gorąco Piotrowski. — Oto wprost tylko bijmy na panów i ich szachrajstwo z tego samo z siebie wyniknie, że szlachta pójdzie swoim dworem i honorem. Wojna przeciwko magnatom, którzy nas za szuję mają i z tem się odzywają, wojna przeciwko przekupstwu i frymarkom. Dziś już wiadomo ile złota rozsypał król francuzki dla Kondeusza i Lotaryngii. Obiecuje, daje skąpo, ale podpisów jego i obligów dosyć jest po kieszeniach...  — Przeciwko panom!.. w to mi graj!... — z okrutną gorącością porwał się jasnowłosy Wojski — przeciwko panom... Prepotencyi ich coraz rosnącéj koniec położyć potrzeba... My krwawicą naszą i krwią naszą broniemy rzeczypospolitéj, na nas ciężary spadają, a oni biorą żupy i na żupy asygnacje, panis bene merentium, starostwa, dzierżawy, tenuty, jurgielty... nas już mało nie w niewolników obrócili — czas się otrząsnąć... czas!  Chórem powtórzono: — Czas!!...  Wszystkie twarze były mocno zarumienione. Piotrowski milczał.  Zbliżała się pora obiadowa i czarnowłosy powtórzył libację kalmusówką. Cześnik dumał, gospodarz wesół, podżartowywał sobie z tych magnatów, przeciwko którym spiskował.  — Gdyby się nam udało zrobić im niespodziankę — powtarzał.  — Jak Bóg Bogiem zrobimy ją — wołał Cześnik. — Prymas jest chytry, przebiegły ale tchórz, gdy zadźwięczą szable szlacheckie na wszystko przystanie.  Trudniej będzie z Hetmanem.  — Hę! podniósł głowę namiestnik — z Hetmanem byłoby trudno, bo żołnierz i wódz doskonały, ale jako statysta chodzi w spódnicy. Tu jego jejmość prowadzi... a ta druga Marja Ludwika, tylko jéj powagi niema... Nie obejrzy się jéjmość, jak jéj kandydat padnie...  — Kobiece rządy, mosanie — rzekł Piotrowski — choć się wam niedołężne wydają — głęboko sięgają i długo się czuć dają. Do dziś dnia nam panuje zmarła Marja Ludwika, wszystko co widzimy jéj dziełem. Z jéj ręki mamy Kondeusza, z jéj wychowania panią hetmanową i Radziwiłłową, jéj modą młodzież się ubiera, jéj językiem wszyscy mówią i piszą. Daj Boże aby obyczaj sprzedawania wakansów nie poszedł też dziedzictwem na dwór nowy.  Jeszcze tak gwarzyli wyglądając już rychło do stołu oznajmią, gdy ogromne sanie przed mały ganek dworu się zatoczyły, porwali się wszyscy do na wpół zamarzłych okien. Gość to był znowu cale tym razem nie lada, bo sanie otaczała liczna służba i zwiastowała pana.  Skrzywił się Piotrowski, — wszyscy spójrzeli się po sobie — w tem drzwi otwarto i w nich uśmiechnięty, ubrany wykwintnie ale po polsku ukazał się podżyły mężczyzna.  Był to Pan kasztelan Sandomirski. Piotrowski mało go znał, a choć z jego wioskami sąsiadował, kasztelan u nich tak rzadko przebywał, iż się prawie nie widywali.  — Po pod bramą, uczcić pana brata przejeżdżając począł grzecznie wsuwając się kasztelan — któremu towarzyszył słusznego wzrostu młodziuteczki bratanek — nie mogłem tego przenieść na sobie, aby go choć chwileczkę nie nawiedzić.  Spieszę się bardzo, bo nam ten kaptur wiele do czynienia daje — ale choć pokłonić się chciałem.  Piotrowski przyjął pana z powagą, ale zarazem uprzejmością, kasztelan raczył usiąść, nie odmówił kalmusówki i przekąski, choć ciągle powtarzał że mu się spieszy, — a w końcu okiem rzuciwszy po zgromadzeniu, które zimno go i milcząco przyjmowało, zawołał.  — Cóż — de publicis? Pytanie głównie było do gospodarza skierowane, który po krótkim namyśle odrzekł.  — Wszyscyby radzi jak najprędzéj ów kaptur z głowy zdjąć — potrzeba nam króla.  — Święte słowa! potwierdził kasztelan bystro się oglądając — ale mnie się zdaje, że tak jakbyśmy go już mieli. — Unanimitate przejdzie Kondeusz.  — A Lotaryngski? Spytał gospodarz.  Kasztelan się skrzywił.  — Zalecają go nam jako rycerza i wojaka, a no my doma też mamy swoich hetmanów, którzy mu nie ustąpią. Więc to zaleta dla nas małéj wagi. Nam trzeba takiego coby wojsku miał czem zapłacić — to grunt. Kondeusz zaś w grosz zasobny, nikt się z nim mierzyć nie może.  Milczeli wszyscy. Piotrowski głową potrząsał i rzekł obojętnie.  — Myśmy panie kasztelanie statyści nie wielcy — oglądamy się na ichmościów, którzy wyżéj siedzicie i widzicie daléj... Byle elekcja nas długo w polu nie trzymała, bo i konie i ludzie pochudną.  Ta odpowiedź wymijająca podobała się pono Kasztelanowi, który ją przyjął uśmiechem wesołym.  — Na to jeden sposób jest — rzekł, nie długo czekając Kondeusza okrzyknąć.  — A cóż na to powie pan Podkanclerzy? mruknął Cześnik.  Kasztelan ręką skreślił w powietrzu jakiś znak niezrozumiały.  — Podkanclerzemu się chciało drukować książkę — rzekł z przekąsem i wydał cenzurę, ale ona się sama cenzuruje, — boć Piast nie możliwy. Jest ich nadto, aby się jednego z nich wybrać mogło. A co nam Piast przyniesie? gdy obcy monarcha i pieniądze i aljanse i sojusze i pomocników dla rzeczpospolitéj, skarb zasili.  To mówiąc powstał Kasztelan, nikt mu nie przeczył. Dobył jajka norymbergskiego z za żupana, spójrzał na godzinę i natychmiast się począł żegnać.  — Waszmość, kochany sąsiedzie, dodał na wyjezdnem zwracając się do Piotrowskiego — spodziewam się czasu elekcyj — będziesz z nami. Sandomierzanie wszyscy za Kondeuszem.  Nie wyjechał jeszcze za wrota, gdy Cześnik za boki się trzymając, powrócił do bawialni i zawołał.  — Trafił — jak kulą w płot!!

II

Kondeuszowi zawczasu tryumfowali, tak się zdawało zapewnionem zwycięztwo. Książe Lotaryngski, którego poseł niewiele miał do rozdania pieniędzy, sypał obietnicami, wkradał się wieczorami do jeżdżących na dwu stołkach przyjaciół, ale z każdym dniem mniéj miał nadziei aby mu się potężnego współzawodnika zwalczyć udało.  Pomijając to że Vice-Rex ksiądz Prymas, który mówił głośno że mu szło tylko o pana wiarę świętą katolicką w sercu mającego — dawno był dla Kondeusza pozyskalnym, wszyscy dostojniejsi z nim trzymali.  Michała Tomasza Wiśniowieckiego, którego podkanclerzy zalecał, nikt nawet za kandydata nie liczył.  Cała ta gałęź dawnego jagielońskiego rodu, zdawała się fatalnością jakąś na uschnięcie przeznaczoną. Nie zbywało jéj na ludziach, ale nie miała szczęścia. Najlepszym tego dowodem był niedawno zmarły Jeremi, jednym jeden wódz który umiał kozaków gromić, i wrazić im trwogę, — mąż wielkiéj cnoty, powagi, surowości obyczaju, poświęcenia bez granic — zmarły bez zasłużonéj buławy, odarty z ogromnych posiadłości na Rusi, licho za ofiary wynagrodzony, zapłacony niewdzięcznością — który po sobie zostawił rodzinę prawie w ubóztwie. Syna na łasce dworu wychowującego się, wdowę łaską Lubomirskich i Zamojskich utrzymującą się w bardzo skromnym bycie.  Życiem ofiarnem ów Jeremi, o którym powiadano: calamitas patriae lamentatio Jeremiae — zarobił sobie tylko jedno — zazdrosnych i nieprzyjaciół.  Rycerstwo miłowało go i cenić umiało, bo go widziało na czele swojem nietylko wodzem ale żołnierzem, często bez zbroi, w prostym kaftanie rzucającym się na nieprzyjaciela.  Jako wódz miał on szczęście wielkie, jako człowiek obudzał zawiść i niechęci. Prawda że ani dworactwem, ani pochlebstwy serc sobie nie pozyskiwał. Był to mąż niezłomny... Jan Kaźmierz, którego jątrzono przeciwko niemu, poznawszy go lepiéj, już serce swe skłaniał, gdy przestrzeżono go, że Wiśniowiecki mu hetmaniąc, całą sławę i zasługę zwycięztw odbierze.  Wszystko czem go los dotknął, przeniósłszy ze stoicyzmem wielkiéj duszy, Jeremi boleć tylko musiał nad losem syna, który na łasce ludzi odumierał...  Opiekowano się nim dla tego wielkiego wspomnienia ojca... Książe Karol brat króla, królowa Marja Ludwika czuwali nad nim... na ostatek miał świętą niewiastę, matkę, w któréj żyłach płynęła krew wielkiego hetmana i kanclerza Zamojskiego.  Wychowanie domowe, nie starczyło dla dziedzica wielkiego imienia, młodego Michała wyprawiono za granicę, umieszczono go na cesarskim dworze. Opiekunowie więcéj nadewszystko dbali o to, aby mu nadać tę ogładę, polor, znajomość języków, umiejętność znalezienia się na dworze i wśród najwyższych stref społecznych — która książęciu z domu panującego niegdyś, była potrzebną.  Michał też, żywy, pojętny, ale razem łagodny i łatwy — dał z siebie uczynić co chciano. Stał się jednym z najprzyjemniejszych młodzieńców swojego czasu, i powierzchowność jego na najświetniejszym dworze mogła być pożądaną.  Kilku językami mówił z wprawą i łatwością, lubił i umiał się ubierać ze smakiem, którego mu zazdroszczono, jednał sobie serca grzecznością wyszukaną, najlepszego tonu...  Rozumie się, iż wszystko to, czego wymagało wówczas wychowanie panicza, przyswoił sobie w wysokim stopniu. Doskonały jeździec, władający również zręcznie szpadą i pistoletem — nikomu się nie dał w tych ćwiczeniach wyprzedzić.  Lecz... wszystko to, co go czyniło najmilszym z młodzieży na dworze Cesarza, co w kraju odznaczało go pomiędzy arystokracją polsko-litewską, ta powłoka jasna i piękna — nie wiadomo co kryła...  Michał nie odznaczał się niczem najsilniejszem, nie ciągnęło go nic, ani rycerstwo, ani nauka, ani nawet zajęcia urzędowe, które stopniami do wyższych dostojeństw prowadziły. Był to człowiek spokojny, zrezygnowany, pobożnością matki nauczony nie żądać wiele od przyszłości, losem ojca rozczarowany i nie spodziewający się od przeznaczeń nic więcéj może nad połączenie z jakim domem możnym, który by go wyzwolił z położenia w sprzeczności z imieniem i spadkiem po przodkach.  Czasu zbliżającéj się elekcji, która napełniła stolicę rodzinami możnemi, kwiatem arystokracji ówczesnéj, matka księcia Michała przybyła także do Warszawy z synem, i mieściła się w starym dworze przy Miodowéj przecznicy.  W owych czasach, gdy po przeniesieniu stolicy do miasta Sejmowego Warszawy, w początkach panowania Władysława IV, wszyscy panowie zakupywać zaczęli place, aby się około dworu skupić, gdy powstawały przepyszne pałace Kazanowskich i Ossolińskich, Wiśniowieccy też nabyli mieszczańską własność z placem, na któréj po pańsku budować się mieli. Przyszły potem ciężkie czasy, utrata owych dóbr na Rusi, które stanowiły całe mienie Jeremiego i dwór, w pierwszych czasach po nabyciu trochę zagospodarowany pozostał już takim, jakim go ruina znalazła...  Nie był wszakże tak opuszczonym i nędznym, aby wdowa po Jeremim i syn jéj mieścić się tu i niewielu przyjaciół i krewnych przyjmować nie mogli. Nie było wprawdzie ani sal ze sztukaterją złoconą, ani kolumn marmurowych, ani tych posągów z bronzu i marmuru, któremi przed wojną szwedzką i przed spustoszeniem Radziejowskiego, odznaczał się ów sławny pałac Kazanowskich — ale komnaty ze staroświecka były urządzone po pańsku. Ściany okrywały obicia jedwabne i skórzane, sprzęt był rzeźbiony, stare kobierce wschodnie wyścielały podłogi.  Tu Gryzelda Wiśniowiecka spędzała ciche godziny wdowiego życia, niekiedy rozjaśnione przybyciem córki lub syna. Zubożenie nie odejmowało domowi Korybutowiczów blasku ich krwi należnego. Byli to zawsze potomkowie Jagiellonów niewątpliwi, gdy inne rody książęce wiodły się albo od książąt ruskich, lub od gałęzi, których pochodzenie było wątpliwem i niejasnem...  Życie w tym dworku nizkim, przy bardzo nielicznéj usłudze, szczupłéj liczbie koni, zupełnem pozbawieniu tego co świetniéj występować pozwalało — nie mogło zaspokoić młodego Wiśniowieckiego, który lubił wytworność, potrzebował dla towarzystwa, w którem bywał stroić się i ukazywać świeżo... Ofiary matki, pomoc Lubomirskich zaledwie starczyły na najskromniejsze utrzymanie się godne imienia... Ale przez tę elegancją obrachowaną ściśle, widać było niedostatek... Dwór i dworzanie Sobieskiego, Paców, Potockich, a nawet mniéj znacznych rodzin gasiły i na szary kąt spychały księcia Michała. Trzeba to było znosić z pogodną twarzą, aby nie dać poznać jak bolało...  Przyszłość, starania szwagra Lubomirskiego obiecywały to zmienić.  Tymczasem nic skromniejszego wśród pańskiego świata nie było nad dwór i służbę księżnéj Gryzeldy... Ona tylko sama wielką powagą męczennicy obudzała poszanowanie...  Zresztą wszystko to było resztkami przeszłości, barwy sług wytarte, kolebki których sztuczne ich deszcze spłukały i wyblakowało słońce, sienniki stare, służba siwa... a że cała ona prawie pochodziła z Rusi, miała znamię jakieś ukrainne i kozacze. Gdy po innych dworach i pałacach życie płynęło prądem podbudzonym aż ku płochości — na galanterji, zabawach, muzyce, tańcach... i czytaniu romansów francuskich, tu panowała cisza niemal klasztorna, pustka jaka otacza zawsze niemal nawet najczcigodniejszą ruinę.  Ludzie się nigdy nie cisną ku mogiłom, zwracają się ku życiu... a jeżeli ich obowiązek napędzi ku nim, nie trwają długo. Księżnie Gryzeldzie przychodzili się wszyscy pokłonić, ale nikt tu nie bawił długo. Młodzież odwiedzała księcia Michała, ale się nie zasiadała u niego — tęskno tu było i smutno.  Oprócz młodziuchnéj panienki z rodziny Zebrzydowskich, spowinowaconéj z Zamojskiemi i staruszki ochmistrzyni z lepszych czasów, księżna nie miała przy sobie nikogo.  Zebrzydowska — rodem i imieniem należała do tego możnego domu, którego potomek za Rokosz zapłacił Kalwarją imię jego noszącą — ale sierotką była ubogą, w dzieciństwie wzięta przez księżnę i stała się dla niéj jakby własną córką, gdy jéj zabrakło za mąż wydanéj. Obie one przywiązały się do siebie, nawykły być razem i w myśli nawet nie przypuszczały, aby się kiedy rozłączyć mogły. Helena, którą przybrana matka zwała poufale Helą, była bardzo pięknem dziewczęciem, ale sieroctwo własne i to obcowanie z poważną, smutną, pobożną wojewodziną uczyniło ją zawczasu dojrzałą i odebrało jéj wdzięk naiwny młodości. Świeża, młoda na wejrzenie, — w obejściu się, ruchach, mowie miała coś nad wiek swój poważnego, zapożyczonego od księżnéj. Obcując z nią, mimowoli przejęła jéj cały obyczaj, — i rzadko kiedy po ustach Heli prześliznął się uśmieszek; nie znała pragnienia zabaw, nie była ciekawą ani ludzi, ani świata. Nie mówiąc jéj nic o tem ks. Gryzelda myślała, że stworzoną była na zakonnicę. Obie one były bardzo pobożne — a jednakże nie w ten sposób jak inne... Księżna czytała więcéj niż się modliła, a ściśle dopełniając religijnych obowiązków, do drobnostek nie przywiązywała wagi zbytecznéj:  Z domu dziada wyniosła przekonanie, iż tolerancja była powinnością miłości chrześciańskiéj — nie wahała się też obcować z dysydentami, których w innych domach naówczas przyjmować się wzdragano.  Wychowana przez księżnę, Hela Zebrzydowska była odmłodzonym jéj wizerunkiem. Skromna i cicha, choć swéj przybranéj matce, któréj wychowanie było bardzo staranne i niemal męzkie, winna była i umiejętność kilku języków i zamiłowanie w czytaniu i oswojeniu się z zadaniami, które nie wchodziły w zakres kobiecéj działalności — nie wydawała się z tem, była skromną i w ogóle milczącą...  O lat dziesięć prawie młodsza od księcia Michała, naprzód lubiona przez niego jak miła dziecina, zwolna dorosła do stosunków ukochanéj siostry, istoty sympatycznéj, do życia mu potrzebnéj. Z natury swéj dosyć zamknięty, nie zwierzający się łatwo, smutny książę Michał przed matką tylko i przed Helą mógł otworzyć serce i wyspowiadać się z myśli. One jedne go rozumiały...  A Hela! — rosnąć tak z oczyma wlepionemi w tego tęsknotą obleczonego, pięknego, poważnego młodzieńca, przywiązując się do niego bratersko naprzód, w końcu całem sercem, duszą, sama niewiedząc jakiem uczuciem zapłonęła dla niego. Nie rozbierała ona téj miłości swéj, ani się w niéj domyślała namiętności, gdyż w jéj uspokojonéj duszyczce, — żadne uczucie dotąd nie przechodziło do tego stanu wrzenia... namiętność była jéj nieznaną.  Księżna ani się domyślała, ani przypuszczała żeby miedzy tem przybranem rodzeństwem, więcéj coś nad miłość siostry dla brata powstać mogła.  Tymczasem książe Michał, który był młodym, czuł potrzebę kochania: w towarzystwie, w którem się obracał płoche tylko miłostki spotykał, w jednéj Heli widział ideał kobiety, któraby szczęście dać mogła... Nigdy jednak ani myślał, ani przypuszczał, aby uboga kuzynka mogła go pokochać, albo on się w niéj wedle pojęć ówczesnych tego świata, w którym się obracał rozmiłować jak Koloander i t. p.  Smutną przyszłość własną miał przed oczyma, bo nieraz Lubomirski, czasem książę Dymitr mówili mu o niéj. Potrzebował się ożenić bogato dla podniesienia rodziny, szukano mu téj narzeczonéj, a że rodem stał na równi z najwyżéj położonemi, miał prawo sięgnąć wysoko... Wychowanie nader wykwintne, powierzchowność bardzo miła, choć na one czasy, nieco sztywna — naostatek umysł wykształcony, a życie surowe zalecały go najwybredniejszym.  Ale matka nie chciała się spieszyć z ożenieniem syna.  Książe Michał, który mało miał przyjaciół męzkich, bo młodzież odstręczała jego powaga i ubóztwo, — gdy powracał do domu, po zdaniu sprawy matce z tego na czém spędził ranek, — poufaléj potem wywnętrzał się przed Helą z tego co widział i słyszał.  Było to dla niego potrzebą, a piękna kuzynka słuchała z zajęciem opowiadań nawet o toaletach paryzkich księżnéj Radziwiłłowéj i pani marszałkowéj Sobieskiéj.  Ostatniéj — nie lubiła księżna Gryzelda i wcale się z tem w kółku swojem nie taiła. Był to wstręt zarazem instynktowy i oparty na tem co słyszała i wiedziała o téj wychowanicy Maryi Ludwiki.  Przypisywano jéj tęż wygórowaną ambicję, ale daleko śmielsze, niemal zuchwałe dobijanie się majątku i znaczenia. Wyjście za mąż za starego Zamojskiego, mimo naówczas już rozpoczętych miłostek z pięknym Sobieskim, pożycie z nim, o którem się różnie wyrażano, potem powtórne śluby — zaplątanie w intrygi Kondeuszowskie, panowanie samo ułudne nad rozmiłowanym mężem, a zalotność uderzająca w obejściu się z innemi — nie czyniły ją surowéj księżnie sympatyczną; ale sąd bezwzględny, potępienie — nie wyszło nigdy z ust księżnéj. — Gdy mówiono o przepięknéj, czarującéj marszałkowéj — milczała. To było jedyną oznaką, że mówić na jéj pochwałę nic nie mogła lub niechciała. Zmuszona, chwaliła zwykle tylko wielki smak w strojach, któremi się piękna Marja odznaczała... Książe Michał, który ją widywał i spotykał często, nie był też zachwycony pięknością, nie osłaniającą i nie zaślepiającą na charakter téj Armidy, żywy do zbytku, despotyczny, kapryśny, chciwy panowania.  Była to jedna z najgorliwszych stronniczek Kondeusza, o któréj powiadano, że wszystko prowadziła, a męża miała tylko dla spełniania swych rozkazów.  W dworku księżnéj Gryzeldy była ona prawie nie widywanym gościem.  Przyjemności w towarzystwie smutnéj wdowy, żywa wesoła pani znaleźć nie mogła, a wpływu ani pomocy od Wiśniowieckich się nie spodziewała. Zdala spoglądała czasem na pięknego księcia Michała, którego strój fraucuzki się jéj podobał — ale nie wabiła go ku sobie. Na nic się jéj przydać nie mógł.  Marszałek Sobieski nie miał też czasu i sposobności zbliżania się do rodziny nieboszczyka Jeremiego, z którym młodziuchny jeszcze walczył nieraz w jednem polu. Nie było naówczas czynniejszego, więcéj zaprzątnionego, poruszającego się żywiéj człowieka nad niego... Wybór Kondeusza, do którego pomagał Prymasowi i żonie całą duszą, sprawy wojskowe, które go pociągały i zajmowały, starania o majętności, które na bardzo wystawne życie nie starczały — tak czas zapełniały Sobieskiemu, iż zdawał się nieustannie spieszyć i ledwie módz wszystkiemu wydołać.  Wśród tego zamętu, który elekcją przygotowywał i poprzedzał, książe Michał grał rolę bierną. Matka nie chciała, aby się zupełnie usunął był bezczynnym. Lubomirski życzył go też mieć przy sobie — ale on sam, — skazany niezamożnością swą na stanowisko bardzo podrzędne — nużył się tem poruszaniem bez myśli i ochoty.  Wybór nowego pana, dość był obojętnym księżnéj matce, — uważano tu Kondeusza jako na pewno już przeznaczonego do korony, — Lotaryngski i hamburgski krzątali się jeszcze, jak sądzono — nadaremnie... Posłowie tych kandydatów urzędowi i nieumocowani, zabiegali wszyscy jednając sobie przyjaciół, książe Michał miał imię piękne, lotaryngski więc i hamburgski zbliżyli się do niego, aże naówczas tak było w obyczaju kupować głosy, iż nikt z tego nie czynił tajemnicy, hr. Chavagnac ośmielił się małym datkiem pozyskać sobie księcia Michała.  Książe bardzo dobrze wiedział, że się tego mógł spodziewać, nie mniéj jednak mocno się zmięszał. Chavagnac widząc to usiłował go przekonać, że obyczaj był tak przyjęty, tak jawny — tak nikomu krzywdy nie czyniący, iż odmowa znaczyłaby chyba wypowiedzenie wojny. Zręczny francuz zmusił niemal do przyjęcia ofiary.  Powróciwszy z nią tego dnia do domu, książe Michał nie miał odwagi przyznać się matce, ale naprzód poskarżył przed Helą, któréj rumieniec nagły mógł zaświadczyć jak przykro jéj było się o tem dowiedzieć.  Załamała białe rączki, oczy jéj po chwili zaszły łzami.  — A! zawołała — i ty wziąłeś?!  — Musiałem — odparł kwaśno książe Michał — inaczéj bym sobie nieprzyjaciela w nim zrobił. — Powiedział mi wręcz, że gdy Hetmanowie, Marszałkowie, Prymas ofiary przyjmują, które żadną tajemnicą nie są — ja nie mogę odtrącić... datku, który niemal stał się obowiązkowym.  Hela milczała.  — Księżnie — rzekła cicho — chyba lepiéj o tem nie wspominać — gdy Sobieski, Lubomirscy, Potoccy przyjmują może to wcale im nie uwłaczać — choć dla mnie wydaje się dziwnem — są bogaci, ale my... ale my... ale ty...  Spuściła niekończąc oczy...  — Jest to rodzaj zobowiązania się i zaprzedania — dodała — cóż gdy potem sumienie nie dozwoli popierać kandydata?  — Chavagnac mi to tłumaczył, że do niczego więcéj obowiązanym nie jestem, oprócz że przeszkadzać nie będę — dodał książe Michał. — Jest to dla mnie rzecz nader łatwa, bo ani pomódz, ani zaszkodzić, gdybym chciał — niepotrafię.  Uśmiechnął się smutnie...  — Zresztą — rzekł po małym przestanku z twarzą, która się rozjaśniać zaczęła — maleńki ten przypływ do mojego szczupłego skarbca, jest bardzo pożądanym. Miałem wielką, wielką ochotę i potrzebę sprowadzić sobie ubranie z Paryża wprost... a było mi trudno... mam nawet zręczność...  — Wiem, że to słabość twoja — odezwała się cicho Hela — ale w twym wieku i przy stosunkach, ciągle zmuszających bywać w tym eleganckim świecie...  Książe Michał westchnął.  — Na cesarskim dworze nawykłem do tego — odezwał się... tłumacząc.  — A!! — odparła wesoło Hela — wiem od księżnéj, że od małego chłopięcia miałeś to upodobanie w wytwornych sukienkach i ładnych gałgankach... Co to za smutna rzecz, że wszystko tak drogie...  Książe Michał brał przedmiot rozmowy bardzo na serjo i dodał przejęty nim.  — A tu, u nas, w kraju, ani w Krakowie, ani w Warszawie sukni francuzkiéj, choćby podług najlepszego wzoru, nie potrafią tak uszyć, ażeby pochodzenia nie zdradzała. To co przychodzi z Paryża nosi na sobie takie piętno smaku i elegancji, że niepodobna się nie zachwycać — człowiek inaczéj wygląda w tym stroju...  Hela słuchała z oczyma smutnie jakoś spuszczonemi, jak gdyby przykro jéj było téj słabości kuzyna, zeznanie z własnych ust jego, powtórzone usłyszeć.  Książe Michał zaś z taką naiwnością mówił o stroju, który lubił, jakby w upodobaniu jego nie widział nic ani dziwnego, ani mężczyźnie uwłaczającego.  Zwolna dobył z kieszeni rulon złota... i podsunął go ku Heli.  — Ty pewnie także potrzebujesz — odezwał się — podzielę się z tobą chętnie.  Z niezmierną żywością, prawie przestraszona Zebrzydowska odepchnęła rulon, który się potoczył do rąk księcia Michała.  — Ja!! — zawołała — ja! ale ja mam wszystkiego z łaski księżnéj aż do zbytku! Na cóż bym ja pieniędzy potrzebować mogła!  — Ty bo najmniejszéj wagi nie przywiązujesz do ubrania — z pewnym rodzajem wymówki począł książe Michał, a jednak... ubranie, szczególniéj dla kobiety.  Hela się uśmiechnęła.  — Tak, rzekła, są panie które nic nie robią tylko się rozbierają i ubierają i o niczem nie myślą oprócz stroju, ale ja do tego bractwa nie należę.  — Na czele tych pań co się ubierać umieją — odezwał się Michał, stoi marszałkowa Sobieska. Gasi ona wszystkie inne swemi strojami paryzkiemi.  — No, i pięknością, — wtrąciła Hela, a gdyby jeszcze miała choć trochę wdzięku i uroku!... ale właśnie na tych jéj zbywa... Jest w téj pięknéj twarzy coś tak ostrego, że się jéj obawiać prędzéj można, niż rozmiłować.  — Przypomina obejściem się nieboszczkę królowę — dodał Michał.  — Z tą różnicą — szepnęła Hela że tamta, o wiele milszą być umiała gdy chciała.  Zadumany tém Michał zdawał się już rozmyślać o paryzkich sukniach, które chciał sprowadzić. Była to dla niego najważniejsza sprawa w téj chwili. Hela odgadywała z łatwością co go tak zaprzątało. Książe Michał rozrachowywał zapewne koszta tego odświeżenia swéj garderoby, gdy powolnym krokiem weszła księżna matka, a rulon zniknął w ręku księcia — który ją przyspieszył powitać z poszanowaniem.  Pomimo nadzwyczaj skromnego wdowiego, czarnego stroju — którego małżonka niegdyś sławnego Jeremiego niezrzucała — była to postać majestatycznéj powagi, a mimowolnie nakazująca poszanowanie. Na lekko pomarszczonem licu, wyrazistem, ale nie pięknem, leżał niezamącony niczem spokój chrześciański, chociaż boleść się przez niego przebijała. Siwe włosy otaczały oblicze zwiędłe, pełne jeszcze energji i życia.  Zobaczywszy syna, uśmiechnęła się do niego i wyciągnęła rękę, a pocałowała go w głowę.  — Helo kochana, rzekła — niewiem czy Michał jadł śniadanie. Młody jest i potrzebuje więcéj niż ja, a nawet więcéj niż ty, choć młodszą jesteś od niego, — jest mężczyzną, musi być czynnym.  Gdzież dziś? dodała pytająco.  Książe Michał zamyślił się nieco, jakby chciał sobie przypomnieć dnia program.  — Zawsze toż samo, rzekł, książę Prymas jest w mieście, mieszka u OO. Jezuitów, obok ś. Jana, muszę być u niego, potem tuż blizko wstąpię do Lubomirskich, a daléj — niewiem prawdziwie. Pociągną mnie zapewne z sobą.  — Choćbyś się miał znudzić i zmęczyć — dodała matka siadając przy stole na podsuniętym jéj przez Helę z pomocą syna krześle — potrzeba się pokazywać wszędzie — nie dać o sobie zapomnieć, aż nadto jesteś cichy i skromny.  Książe Michał spuścił oczy, nie chciał powiedzieć matce co myślał, że nie wszędzie się mógł pokazywać bo go lada półpanek bez imienia, lub świeżo wyszlachcony cudem albo przywilejem cesarskim kupiec królewski mógł dworem, strojem i wystąpieniem zaćmić.  Szczególniéj tych bogatych dorobkiewiczów, urosłych z frymarku złemi pieniędzmi na szlązku bitemi, uprowadzonemi do polski, krakowski rynek i krakowska szlachta liczyła wielu, wytykano ich palcami, ale mieli imiona ogromne ponabywane, żenili się ze szlachciankami czystéj wody — jeździli poszustno, i choć szlachta surowszéj obserwacij sarkała, już wśród niéj zdobyte miejsca zajmowali.  Księżna Gryzelda chwilę siedziała milczącą. Tym czasem piękna Hela zajmowała się przekąską, którą dla księcia Michała podać miano. Matka znała tę drogą słabość syna, który lubił jeść, a jako zdrów i młody jadał ochoczo i dużo. Sprawiało jéj to przyjemność patrzeć jak z chłopskim apetytem, wedle jéj wyrażenia, które Hela na rycerski zamieniała, syn o każdéj dnia godzinie gotów był się odżywiać.  Było w tém coś niemal dziecięcego, bo jedząc książe Michał zapominał o wszystkiem.  — Na tę elekcję nieszczęsną, — odezwała się pomilczawszy księżna matka, ty jeszcze wiele będziesz potrzebować. — Radabym ci pomogła.  Książe podniósł głowę od talerza nad którym siedział zwieszony i chciał w pierwszéj chwili potwierdzić zdanie matki, ale się wstrzymał widząc ją zakłopotaną.  — Ale rzekł — nie sądzę abym potrzebował bardzo występować. Wszyscy wiedzą że nam kozactwo odebrało cośmy mieli.  — A! tak — i zubożenie takie jakie dotknęło ojca twego, nas, raczéj jest chlubą niż wstydem. Nie straciliśmy ojcowizny, — Jeremi złożył ją w ofierze ojczyźnie, która mu długu nie wypłaciła. Możemy być dumni z tego że ty dziś skromnie zmuszony jesteś wystąpić. Nie mniéj krew jagiellońska w twych żyłach płynie, a spojrzawszy na ciebie, każdy ją w szlachetnych rozpozna rysach.  Ale — są rzeczy niezbędne — dodała księżna po małym namyśle — konie, które tyle kosztują, trochę więcéj sług — co do niczego nie służą — no — i barwa nowa dla nich.  — A i na liczną i bardzo potężną czeladź, odezwał się książe Michał, napróżno by się sadzić było, sądzę że dosyć będzie gdy ja tam wystąpię, jak synowi Jeremiego przystało, a mój orszak szczupły.  — Te konie, konie! — westchnęła matka — mieliśmy najpiękniejsze stada, nawet Koniecpolskich konie się równać nie mogły z naszemi — a teraz.  — Wojny są na nic mordercze — dodał książę Michał — ja dla siebie mam ich kilka wcale pokaźnych, a dla czeladzi.  Nastąpiło milczenie. Księżna Gryzelda zapytała o dzień wczorajszy — i rozmowa byłaby się przeciągnęła, gdyby nie wszedł młody paź, przyjaciel księcia, który z galanterją francuzką, i on bowiem nosił się modą cudzoziemską, pośpieszył powitać gospodynią domu.  Gość był wesół, miał twarz nie piękną, choć młodą, ale rozpromienioną, ożywioną szczęśliwego człowieka, któremu na niczem nie zbywało. Myśli też jego w kółku zaczarowanem powszednich rozrywek się obracały.  Wiedział najlepiéj, gdzie dnia tego miał być obiad dla dostojniejszych, a u kogo wieczorem conversazione i zabawa z tańcami. Jak wszyscy Pacowie współcześni i ów powagą kanclerza Krzysztofa wsparty, czuł się silnym. A dawał to czuć tym z któremi raczył obcować. Za wielką łaskę téj rodziny tak wielkiego wpływu i znaczenia musiała księżna liczyć, że młody Starosta synowi jéj okazywał życzliwość i żył z nim na przyjacielskiéj stopie.  Przyjmowano go też tu z oznakami wielkiego poszanowania, do którego wiek mu niedawał prawa.  Jedna Hela Zebrzydowska najmniéj okazywała uprzejmości dla butnego, zbyt śmiałego i dumnego młodzieńca.