Kianglu, czyli Chińscy rozbójnicy - Karol May - ebook

Kianglu, czyli Chińscy rozbójnicy ebook

Karol May

0,0

Opis

Wyrusz w fascynującą podróż przez Chinatown i dzikie rzeki w książce "Kianglu, czyli Chińscy rozbójnicy" autorstwa niezapomnianego Karola Maya. To opowiadanie, po raz pierwszy ukazane w 1880 roku w tygodniku "Deutschen Hausschatz in Wort und Bild", zostało później umieszczone w zbiorze opowiadań "Na Pacyfiku" w 1894 roku. Akcja rozwija się w kontynuacji opowiadania "Ehri", gdzie bohater, Charley, wyrusza na Wyspy Bonin wraz z kapitanem Turnestickiem. Po wpadnięciu w tajfun ich statek zostaje uszkodzony, zmuszając ich do lądowania w Port Lloyd na wyspie Peel. Tutaj rozpoczyna się niezwykła przygoda, gdy Charley ratuje życie młodemu Chińczykowi Kong-ni, co prowadzi do odkrycia tajemniczego talizmanu, klucza do identyfikacji rzecznych piratów dowodzonych przez enigmatycznego Kiang-lu. Podczas podróży do Hongkongu Charley i Turnestick zostają schwytani przez piratów rzecznych, lecz dzięki talizmanowi udaje im się uciec, ratując przy okazji pewną Holenderkę z niewoli. Canton staje się następnym przystankiem, gdzie przyjaciele biorą udział w niebezpiecznej przygodzie z lokalnymi postaciami. Ostateczne rozwiązanie sprawy znajdzie się w rękach wujka Kong-ni, otwierając kolejny rozdział ich fascynującej historii. Zapoznaj się z pięknymi opisami starożytnego Chinatown, śledź niezwykłe przygody bohaterów podczas ucieczki, podstępów i potyczek. Książka "Kianglu" przeniesie Cię w świat tajemniczych mandarynów, potężnych rzek i niebezpiecznych jaskiń, obfitując w niezapomniane chwile, które pozostaną z Tobą na długo. Odkryj fascynujący świat Karola Maya i jego barwnych postaci, gdzie tajemnice i przygody spleciono w pasjonującą opowieść.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 208

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Karol May

 

 

 

Kianglu, czyli Chińscy rozbójnicy

 

ZE WSPOMNIEŃ PODRÓŻNIKA

 

przełożyła Jadwiga Bohuszewiczowa 

 

 

 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce:

Obraz wygenerowany przez: 

AI - https://www.fotor.com/

 

Tekst wg edycji z roku 1909. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-548-7 

 

 

 

Ze wspomnień podróżnika

 

Dziwnym, pełnym czarów i tajemnic krajem są Chiny. Gdyby można było wznieść się tak wysoko, aby jednem spojrzeniem ogarnąć cały rysunek jego granic, to wydałyby się nam one podobnemi do olbrzymiego smoka, który ogon swój kąpie w oceanie Spokojnym, jedno skrzydło wyciąga aż ku lodowym krańcom Syberyi, a drugiem otula duszne, pełne niezdrowych wyziewów, dżungle indyjskie. Potworne cielsko tego smoka legło nieruchomie na górach i dolinach, na lasach i rzekach, a łeb olbrzymi uniósł się ponad najwyższe szczyty, aby odetchnąć wichrami i śnieżnemi burzami pustyni Gobi i napić się wody z najwyższego na kuli ziemskiej, bo o 16,000 stóp nad poziom morza wyniesionego, górskiego Jeziora Manasarowar.

To też nic dziwnego, że Chiny pociągały mnie zawsze i gorąco zwiedzić je pragnąłem. Wiedziałem jednak, że kraj ten zamkniętym jest prawie dla cudzoziemców, że potężny „Syn słońca”, jak się zwykle nazywa cesarz chiński, przed którego obliczem czterysta milionów podwładnych na twarz pada, niechętnie widzi, jak stopy cudzoziemców depcą „Kwiat Wschodu”, tak bowiem Chińczycy kraj swój nazywają. Wprawdzie pochodziłem z narodu, który nigdy żadnym wrogim czynem im się nie naraził, jestem bowiem Austryakiem, wiedziałem jednak, że Chińczycy równą niechęcią otaczają wszystkich obcych przybyszów i surowo nieraz karzą śmiałków, którzy nieopatrznie zapuszczają się poza granice dozwolonego im dla przebywania okręgu; pomimo to ciekawość moja była tak wielka, że postanowiłem skorzystać z pierwszej nadarzającej się sposobności, aby znaleźć się jaknajbliżej tego zaczarowanego kraju, o którym słyszymy i czytamy tak wiele, a znamy go tak mało.

Po krótkim pobycie na wyspach Towarzyskich, gdzie nasz wspaniały „Wicher” stał przez jakiś czas na kotwicy, puściliśmy się w dalszą drogę i opłynąwszy kilka pomniejszych grup wysp olbrzymiego polinezyjskiego archipelagu, skierowaliśmy się ku wyspom Maryańskim, za któremi leżą wyspy Bonin, stanowiące najbliższy cel naszej podróży.

Te ostatnie przedstawiają nieliczną grupę drobnych, lecz nadzwyczaj malowniczych wysepek, które, dzięki swemu położeniu tuż przy wielkiej drodze pomiędzy Azyą i Ameryką, stały się ważnym punktem handlowym pomiędzy temi dwiema częściami świata. Niestety, razem z przybyciem ludzi, wysepki te straciły urok poetycznej samotności i stały się zwyczajnym, pokrajanym na kawałki ogrodem, wśród którego rozsiadły się wsie, miasta i osady, przepełnione przedstawicielami wszystkich krajów i narodów.

Kto kiedy przepływał ocean Spokojny, rozpościerający się pomiędzy Azyą i Ameryką, kto przez długie tygodnie i miesiące szukał znużonym wzrokiem choćby drobnego zielonego punktu, na którym mógłby zatrzymać znużone jednostajnością spojrzenie, ten zrozumie łatwo radość rosyjskiego podróżnika Liedkego, kiedy ten d. 28 maja 1828 roku ujrzał nareszcie po długiej podróży grupę wysp, których zbadanie należało do zadań jego wyprawy.

Dzielny podróżnik dostrzegł wtedy cztery grupy, złożone z pojedynczych wysepek, tak licznych i tak blisko położonych jedna obok drugiej, że wprost trudno je było policzyć.

Liedke kazał przybić do najbliższej, okrytej w głębi, poza nagiemi nadbrzeżnemi skałami bujną zielenią, z pośród której gdzieś na dalszym planie strzelał ku niebu wysoki słup dymu.

Podróżnik rosyjski przyglądał się temu zjawisku ze zdumieniem. Wiedział on, że wyspy są niezamieszkałe, że nie posiadają nawet najdrobniejszej faktoryi, czyli osady, która mogłaby usprawiedliwić ukazanie się owego dymu; zaczął Więc przypuszczać, że na wyspie znajdować się mogą tylko rozbitkowie, którym należy pośpieszyć z pomocą.

W tem mniemaniu utwierdziła go jeszcze dojrzana przez lunetę powiewająca flaga angielska. Nie namyślając się długo, kazał spuścić na morze szalupę, naładowaną pożywieniem, środkami opatrunkowymi i wzmacniającymi, które zgłodniałym prawdopodobnie i wycieńczonym przydać się mogły i popłynął w kierunku dymu.

Kiedy zbliżono się do brzegu, ujrzano prostopadle opadające w morze wysokie skały, których wierzchołki pokryte były zielonymi, pięknie kwitnącymi krzewami. Skały owe otaczały półkolem małą zatokę, W której okręt mógł śmiało stanąć na kotwicy; cokolwiek na północ pomiędzy skałami otwierało się wąskie przejście, jakoby rodzaj naturalnego kanału, które wprowadziło podróżnych do wąskiej zatoki o piaszczystych brzegach, poza którymi w oddaleniu rozpoczynał się gęsty, widocznie stary las.

Tutaj dostrzeżono na brzegu dwóch ludzi W angielskich kostyumach marynarskich, lecz bosych, którzy na widok okrętu zbiegli ze skały, gdzie rozpalali ognisko i, stojąc na brzegu, znakami wskazywali miejsce, gdzie należało wylądować. Jakież było zdziwienie załogi rosyjskiej, kiedy zamiast spodziewanych nieszczęśliwych rozbitków ujrzano dwóch ludzi zadowolonych i uprzejmie uśmiechniętych, z minami władców i gospodarzów wyspy. Starszy z nich; o długiej jasnej brodzie, był Anglikiem i od lat trzydziestu zajmował się marynarką, nie chcąc i nie umiejąc rozstać się z ukochanem morzem. Młodszy był Norwegczykiem i równie zapalonym marynarzem. Obaj należeli do załogi „Wiliama”, wielkiego statku wielorybiego, który przed dwoma laty rozbił się tutaj o skały. Na szczęście załoga uratowała się cała i wkrótce została zabrana na pokład jakiegoś wielorybnika, który przypadkiem zajrzał w te strony i dostrzegł dających mu znaki rozbitków. Tylko Witrin i Petersen, zachęceni uroczem położeniem wyspy, uprosili, aby ich zostawiono tutaj, wśród tej cudownej natury, gdzie mogliby czas, jakiś rozkoszować się spokojnem i samotnem życiem nowożytnych Robinsonów.

Tak brzmiało opowiadanie, którem obaj marynarze odpowiedzieli na zdumione pytania przybyszów.

Po chwili gościnni gospodarze zaprosili załogę szalupy do mieszkania, które zbudowali sami i którem słusznie pysznić się mogli. Na skraju lasu, pod olbrzymiemi, niebotycznemi drzewami, których gałęzie splątane z sobą tworzyły olbrzymią, gęstą kopulę, stał niewielki domek, zbudowany z desek rozbitego „Wiliamsa.” Wkopana obok i starannie obramowana olbrzymia beczka stanowiła studnię i nadawała domkowi pozór wiejskiej zagrody.

Wprawdzie marynarze przywieźli z sobą żywność, którą mieli ratować przypuszczalnych rozbitków, lecz obaj uprzejmi gospodarze nie pozwolili dotknąć tych zapasów i przyjęli pożądanych gości prawdziwie wspaniałą ucztą. Przedewszystkiem poszła pod nóż tłusta świnka, jedna z licznego stada, pasącego się niedaleko i oswojonego przez dzielnych samotników, potem kilka par gołębi, które natychmiast nadziano na rożen, dalej świeże, mączyste kartofle, orzeźwiające melony, których dostarczył założony przy domu ogródek, świeże figi, jagody, żółwie jaja i najrozmaiciej przyrządzone ryby. Na zakończenie podano aromatyczną herbatę, z pewnej dziko rosnącej rośliny z gatunku Lauras sassafras. Osadnicy przyzwyczaili się do niej, a i gościom smakowała bardzo. Troskliwość uprzejmych gospodarzy była tak wielką, że dostrzegłszy brak odpowiedniej ilości nakryć, wyrobili natychmiast kilka łyżek z niewielkich wklęśniętych muszli, które osadzili na twardych korzonkach palmowych liści. Widocznem było, że samotne życie dobrowolnych Robinsonów wyrobiło w nich spryt i przedsiębiorczość.

Wnętrze domku sprawiało niezmiernie miłe wrażenie. Wszędzie panował wzorowy ład i porządek. Proste meble, składające się lub wyrobione z pak okrętowych, lśniły nadzwyczajną czystością, a porozwieszane na ścianach maty dodawały wdzięku. Na półkach widać było kilka uratowanych z „Wiliamsa” książek, których zniszczone kartki mówiły o częstem ich użyciu. Nawet światła nie brakowało dobrowolnym wygnańcom, gdyż zdołano uratować prawie wszystkie beczki z tranem wielorybim, który w improwizowanych lampach palii się doskonale. Większą część wieczoru towarzystwo spędziło przed domem, gdyż cudna noc księżycowa pozwalała spokojnie rozkoszować się czarem uroczej miejscowości. Przed świtem, korzystając z jasnego blasku księżyca, udano się na wybrzeże, gdzie zastano całe gromady żółwi, wylegujących się w ciepłym piasku i składających tutaj swoje jaja. Z nadejściem wiosny stworzenia te wyszukują zwykle jakiś brzeg piaszczysty, gdzie urządzają gniazda i spędzają prawie całe lato, poczem, po wykluciu się młodych, jesienią udają się z nimi na pełne morze.

Zadziwiająca jest doprawdy umiejętność kopania dołów przez te niezgrabne napozór i nieruchawe stworzenia. Samice kopią dość długie ukośne kanały podziemne, składają w nie jaja, jedne po drugich, poczem zasypują otwory i wyrównywują je z poziomem tak, aby żadne wzniesienie lub zagłębienie nie zdradziło, gdzie ukryte są drogocenne zalążki. W ten sposób pragną widocznie uchronić swoje przyszłe potomstwo od nienasyconego apetytu najrozmaitszych rabusiów zwierzęcych i ludzkich. Co do chciwych kruków udaje im się to nieraz, nie broni jednak przed świniami, które węchem odnajdują gniazda podziemne i długimi ryjami potrafią doskonale odkopać i wydobyć drogocenne jaja, grożąc zagładą całej nieraz kolonii żółwi.

Doprawdy trudno nawet obliczyć, ile szkody przynieść może jedno zwierzę wprowadzone w środowisko pierwotnych stworzeń. Na Nowej Zelandyi np. bezskrzydły Kiwi zaginął, nie mogąc się oprzeć prześladowaniom sprowadzonego tam psa, tak samo jak kot grozi zupełną zagładą Kakapo, miejscowej kukułce, która buduje gniazda na najniższych gałęziach drzew. Nietylko ludzie cywilizowani, ale i sprowadzone przez nich tak łagodne i nieszkodliwe zwierzęta domowe, przybywszy do krajów dzikich niosą krzywdę i zniszczenie mieszkańcom danych miejscowości, którzy nie umieją się bronić przed prześladowaniem nieznanych przybyszów. Takie — np. wielkie i silne zwierzęta, jak niektóre gatunki żółwi, obdarzone silnemi nogami i szczękami, nie umieją walczyć z człowiekiem i przewrócone na grzbiet stają się tak bezbronnymi, że wystarczy jednego uderzenia noża, aby je pozbawić życia. Jedyną ich obroną jest ucieczka do morza, gdzie ruchy ich nabierają zręczności i sprężystości.

Osadnicy nazwali wybrzeże nad zatoką portem Lloyda. Ponieważ Liedke znalazł tutaj wszystko, co mu było potrzebnem, postanowił przeto zatrzymać się dni kilka, aby dokonać pewnych drobnych, lecz koniecznych reparacyi statku. Podczas tego względnego wypoczynku podróżnik badał wyspę i otaczający go świat zwierzęcy i roślinny. Najwięcej uwagi poświęcał ptakom, których tutaj było niezmierne mnóstwo odmian, począwszy od górskich sokołów, aż do pelikanów, gnieżdżących się na skałach nadbrzeżnych. Poza tem ciekawie przyglądał się podmorskim tajemniczym potworom i zwierzokrzewom.

Niektóre miejsca wybrzeża przedstawiały widok rzeczywiście niezwykły. Poprzez kryształową powierzchnię wody widać było ławice koralowe, przedstawiające olbrzymie podwodne lasy, których czubki, pokryte żółtawym piaskiem wychylały się z wody. Wśród pojedyńczych pni widniały pstrym tłumem gwiazdy morskie, holoturye, jeże morskie niezwykłej wielkości i piękności, najwspanialsze ryby, dorydy w purpurowych sukniach z oślepiająco białym szlakiem i inne, jakby z bajki wyjęte, stworzenia. Wszystko to poruszało się w rozmaite strony, zmieniając co chwila miejsce, łącząc się i rozdzielając i tworząc obraz tak fantastyczny, jaki tylko w tych pełnych tajemnic krajach podzwrotnikowych spotkać można. Większość owych ryb stanowiła najwykwintniejszy przysmak, również jak raki i kraby, które widać było przyczepione do skał podmorskich lub rzucające się żarłocznie na mniejsze i słabsze stworzenia, a nawet na polipy koralów.

Za to wężów i płazów jadowitych na wyspie nie było wcale, a i czworonogi miały tylko nielicznych przedstawicieli, pomiędzy którymi pierwsze miejsce zajmowały szczury i pewien gatunek dużego nietoperza, zwanego latającym niedźwiedziem (Pteropus ursinus). Klimat tej cudnej wyspy był wprost idealnym, nawet w zimie osadnicy nie poczuli nigdy braku obuwia, latem zaś upał zmniejszały powiewy morskie.

Zdawało się, że natura wysiliła się, aby stworzyć dla ludzi wymarzony zakątek ziemski, i wyspy Bonin nie przedstawiałyby nic do życzenia, gdyby nie trzęsienia ziemi i straszliwe burze nawiedzające często to ustronie. Orkany, rozpoczynające się zwykle na morzach chińskiem lub japońskiem, ze straszliwą siłą przelatują nad oceanem, zaczepiając o leżące na ich drodze wyspy Bonin. Woda morska podnosi się wtedy wysoko, niby jakaś góra piany i z wściekłością rzuca się na ląd, zatapiając nadbrzeżne miejscowości.

Witrin i Petersen opuścili swoją samotnię razem z rosyjską ekspedycyą i wyspy Bonin zostały osamotnione, oddane na pastwę zdziczałym świniom i włóczącym się licznie niedźwiedziom. Wkrótce jednak dwaj przedsiębiorcy, Ryszard Milichamp z Dewonschire i Mateo Mozaro z Raguzy, zebrawszy nieliczne towarzystwo, złożone z jednego Duńczyka, dwóch Amerykanów i kilku wyspiarzy (pięciu mężczyzn i dziesięć kobiet z wysp Sandwich) utworzyli tutaj kolonię, którą powiększyła jeszcze pewna liczba majtków, zbiegłych z okrętów. Koloniści uprawiali ziemię, sadzili słodkie kartofle, tykwy, kukurydzę, pataty i banany, ananasy i rozmaite inne owoce i warzywa, które rodziły się tutaj w takiej obfitości, że nadmiar ich sprzedawano z zyskiem coraz częściej zjawiającym się tutaj okrętom.

Wkrótce kolonia otrzymała samorząd. Władza znajdowała się w rękach jednego naczelnika i dwóch radców, wybieranych na lat dwa.

Ku tym to wyspom dążyliśmy pośpiesznie, gdy nagle kapitan wydał kilka rozporządzeń, które mnie zastanowiły.

— Czy chcesz ominąć wyspy, kapitanie? — zapytałem.

Pociągnął nosem powietrze, jak wyżeł, i twarz mu spoważniała.

— Ominąć? Wcale mi się to nie uśmiecha, ale zdaje mi się, że będzie bezpieczniej jeżeli odsuniemy się cokolwiek od lądu.

— Dlaczego?

— Powąchaj pan powietrze! Czy nic cię nie uderza?

Napróżno pociągałem nosem, — powonienie moje nic mi nie mówiło.

— Nic nie czuję — rzekłem.

— I nic pan nie widzisz?

Objąłem wzrokiem horyzont. Na północo—wschodzie na samym krańcu widnokręgu niebo pokryło się jakby drobniuchną siateczką błyszczących, pajęczych nici, na jej najwyższym brzegu znajdował się mały, jasny, najwyżej stopę średnicy mający otwór. Wszystko to razem było tak łagodne, tak delikatnie zarysowane, że zdawaćby się mogło, iż powstało pod tchnieniem jakiejś czarodziejskiej wróżki. Nie przyszło mi więc na myśl, że tak drobna zmiana na niebie mogła wpłynąć na postanowienie kapitana, co do kierunku naszej drogi.

— Widzę tylko delikatne, zaledwie dostrzegalne, cieniuchne kreseczki tam, pomiędzy wschodem a północą.

— Zaledwie dostrzegalne? — powtórzył ironicznie kapitan. — Zapewne, tak się to musi wydawać każdemu szczurowi lądowemu, albo nawet i doświadczonemu marynarzowi, który raz pierwszy płynie po tych wodach. Ale tutejszemu niebu nie można dowierzać; ma ono zdradziecki urok, a co pod nim kryje, to pan wkrótce zobaczysz.

— Burzę?

— Burzę? Ba, żeby tylko burzę! To tak, jakby pan porównywał niedźwiedzia z myszą? Oba te stworzenia należą, jeśli się nie mylę, do jednego gatunku zwierząt dzikich, ale nie wynika z tego wcale, żeby niedźwiedzia złapać można było w pułapkę na myszy. Coś podobnego dzieje się i tutaj. Burza i to, czego możemy się spodziewać, należą do jednego rodzaju zjawisk powietrznych, ale pomiędzy uczciwą, prawidłową burzą i tajfunem jest taka sama różnica, jak pomiędzy myszą i niedźwiedziem.

— Jakto, spodziewasz się pan tajfunu? — zapytałem nawpół przerażony i nawpół zadowolony, iż uda mi się ujrzeć jedno z najstraszliwszych zjawisk przyrody na kuli ziemskiej.

— A tak, tajfunu. Za dziesięć minut będziemy go tu mieli. Jest to jedenasty, czy dwunasty, który mnie na tych wodach spotyka, znam więc jego zapaszek doskonale. Posyła on zawsze jakieś znaki, które głoszą o jego zbliżaniu się, żaden jednak z tych znaków nie jest tak strasznym, jak ta przeklęta sieć na niebie. Mówię panu, panie Charley, że za pięć minut te piękne nici zasnują cale niebo i zaczną tworzyć czarne, jak otchłań, chmury. Ten zaś jasny otworek zostanie, boć przecie tajfun musi mieć jakieś drzwi, przez które wyskoczy, to jego nora. A teraz uciekaj pan do swojej kajuty i nie pokazuj nosa, dopóki pana nie zawołam, lub dopóki nasz poczciwy „Wicher” nie stanie na kotwicy gdzieś na dnie morza.

— To mi się wcale nie podoba, kapitanie! Czy nie mógłbym zostać na pokładzie?

— Każdego pasażera z obowiązku muszę umieścić w jaknajbezpieczniejszem miejscu. Dla pana zrobiłbym wyjątek, ale jestem pewien, że pierwszy lub drugi bałwan zmiecie pana, jak piórko.

— Trudno mi w to uwierzyć, gdyż nie po raz pierwszy odbywam podróż morską; jeśli się pan jednak obawiasz, to weź linę i przywiąż mnie do masztu lub gdziekolwiek.

— Dobrze! pod tym warunkiem mógłbyś pan może zostać; ale jeśli maszt zostanie strzaskany, to i pan zginiesz!

— Zapewne! Ale wtedy i z okrętu niewiele się już zostanie.

— Dobrze więc. Chodź pan, sam własną ręką przymocuję pana do tego masztu; mam nadzieję, że wytrzyma nacisk wichru i fali.

Wybrał najmocniejszą linę i przywiązał mnie silnie.

Na statku tymczasem panował ruch gorączkowy. Maszty i reje zostały ściągnięte; wszystko ruchome przymocowywano lub pochowano pod pokład, najmniejszy kawałek płótna został zwinięty i tylko wysoko powiewał samotny żagiel pod bocianiem gniazdem, pozostawiony jeszcze na wszelki wypadek do pomagania sterowi. Wkoło steru umocowano również linę, aby w chwili, kiedy siła ludzkich ramion okaże się zbyt słabą, nie zostawić go bezbronnym na wolę wichrów i rozhukanej fali. Wreszcie wszystkie najmniejsze nawet otwory, prowadzące do wnętrza, pozatykano starannie i statek stanął do walki z groźnym nieprzyjacielem.

Minęło właśnie owe zapowiedziane przez kapitana dziesięć minut i orkan wybuchnął z niepohamowaną siłą. W jednej chwili ściemniło się zupełnie, niebo i morze pokryły się jakby czarną oponą, fale pluskały niespokojnie, a każda z nich nabierała jakiegoś okrutnego wyrazu. Zdawało się, że to czarne pantery lub bizony, zbierające siły do gwałtownego, a śmiertelnego skoku.

Ów otwór, przez który miał wyskoczyć tajfun, powiększył się teraz niby zaokrąglił i lekki czerwonawo-żółtawy dymek począł wydobywać się z niego.

Po falach przebiegał ostry syk jakiś, a jednocześnie zdaleka doleciał nas głuchy dźwięk jakiś, niby głos puzonu.

— Baczność, chłopcy, nadchodzi! — rozległ się stentorowy głos kapitana. — Trzymać się lin!

Dźwięk puzonu rozległ się głośniej i wyraźniej. Na krańcu widnokręgu ukazała się nagle jakaś olbrzymia ciemna masa, niby prostopadła ściana z wody, którą ukryty poza nią orkan pędził wprost na nas z niewypowiedzianą szybkością. W sekundę później rozległ się huk niby stu armat oblężniczych i w tejże chwili cala ta chłodno-wilgotna masa spadła na nas, grzebiąc nas w swych straszliwych objęciach.

— Wytrzymaj, mój dobry, poczciwy „Wichrze”, wytrzymaj! — szepnąłem w duchu i jakby na to wezwanie dzielny statek wysunął naprzód swój dziób, a po chwili cały wynurzył się z czarnej otchłani.

Teraz morze zmieniło swój wygląd. Olbrzymie, niebotyczne prawie bałwany przelatywały nieustannie przez pokład. Jeszcze jeden uciec nie zdołał, kiedy nadchodził drugi jeszcze groźniejszy, nie dając mi nawet możności złapania tchu. Wkoło mnie wszystko huczało, szumiało, grzmiało, świszczało w jakimś prawdziwie piekielnym chaosie i zdawało mi się, że i we mnie szaleje ten straszliwy tajfun, bo krew huczała mi w żyłach, pulsa biły jak młotem, a nerwy drgały rozprzężone.

Kapitan trzymał się jedną ręką liny, drugą zaś pochwycił tubę. Tylko za pomocą tego narzędzia mógł wydawać rozkazy, gdyż jego głos, pomimo całej swojej dźwięczności i siły, zasłaby był, aby przekrzyczeć ryk burzy.

Załoga tymczasem z całą uwagą słuchała tej komendy i z nadzwyczajnym nieraz wysiłkiem spełniała rozkazy swego dzielnego kapitana. Patrzyłem z podziwem i szacunkiem na tę gromadkę dzielnych i śmiałych ludzi, którzy bez wahania stawali do walki z rozszalałym żywiołem i rzucali się zawsze w tę stronę, skąd największe groziło niebezpieczeństwo. Nigdy dotychczas nie zdawałem sobie sprawy z ich pracy i dopiero w tej strasznej chwil poznałem, ile wymaga ona odwagi, przytomności umysłu i poświęcenia.

Trzej majtkowie stali przy sterze, pomimo jednak wszelkich wysiłków nie mogli ruszyć kierownika i musieli użyć liny.

Bałwany biły z taką siłą, że zdawało się, iż lada chwila zatopią bezbronny statek. Główny maszt, do którego byłem przywiązany, chwiał się, jak wątła trzcina. Okienko na niebie zamknęło się tymczasem zupełnie, czarna nieprzejrzana noc otoczyła nas wkoło, i tylko białe piany na szczytach bałwanów odznaczały się jaśniejszemi plamami. Orkan tymczasem szalał dalej z niezmniejszającą się wcale gwałtownością.

Po raz pierwszy w życiu widziałem tak straszną walkę żywiołów i zdawało mi się wprost niepodobieństwem, aby ta drobna łupina, na której się znajdowałem, mogła wytrzymać ten straszny i nieustający napór rozszalałych bałwanów. Baryera otaczająca pokład została rozbita i porwana przez fale; znikło również wszystko, co tylko było choć cokolwiek słabiej umocowanem, statek trząsł się i chwiał na wszystkie strony. Nagle nastąpiła chwila długiej, męczącej ciszy, wśród której słyszałem tylko bicie własnego serca.

— Baczność, chłopcy! — rozległ się ostrzegający głos kapitana. — Zaraz uderzy z podwójną siłą!

Zaledwie przebrzmiały te słowa, gdy straszliwa błyskawica rozdarła powietrze i piorun z ogłuszającym hukiem spadł w wodę. Jednocześnie wszystko się zakotłowało. Bałwany podniosły się nad najwyższy maszt i z niewypowiedzianą siłą uderzyły na statek, który pochylił się i zakręcił jak fryga. Krzyk rozpaczy i śmiertelnego przerażenia rozległ się wkoło, łącząc się w jeden akord z ogłuszającym trzaskiem, hukiem i zgrzytem; poczem wszystko ucichło i tylko fale uderzały niespokojnie o boki okrętu.

— Maszt złamany! — krzyknął kapitan. — Przecinajcie liny! Na miłość Boską przecinajcie liny! Prędzej!

Pod ciężarem masztu statek pochylił się na bok tak silnie, że zdawał się grozić wywróceniem. Rozległy się uderzenia siekier. Fale zalewały pokład i pracujących gorączkowo marynarzy.

— Prędzej, dzieci, prędzej, bo zginiemy! — wołał kapitan Turner.

Szybkość uderzeń podwoiła się i po chwili statek wyprostował się zwycięsko.

Jednocześnie, jakby na skinienie różdżki czarnoksięskiej, bałwany opadły i tylko drobniejsze fale z szumem i szelestem biły o boki statku.

— Hej, chłopcy, jak tam na tyle! — krzyknął Turner.

— Dobrze, kapitanie!

— Tem lepiej! Rozwijajcie żagle! Będziemy ich teraz potrzebowali, bo tajfun już przeszedł.

Kapitan zbliżył się do mnie.

— A cóż, panie Charley, żyjesz pan jeszcze?

— Troszkę!

— A więc niezupełnie? Bardzo wierzę. Musiałeś się pan porządnie nałykać słonej wody. Czy odwiązać pana?

— Tak, proszę! Czy burza przeszła już rzeczywiście?

— Naturalnie. Ten przeklęty tajfun równie szybko przechodzi, jak przychodzi. Ale tym razem dał nam porządne kopnięcie. Morze uspokoi się dopiero za kilka godzin. Utrąciliśmy maszt przedni i kierownik, ale możemy dziękować Bogu, żeśmy przynajmniej wszyscy cali i zdrowi.

Odwiązał mnie. Czułem się tak słabym i wyczerpanym, że z trudnością mogłem utrzymać się na nogach. Chmury tymczasem przerwały się w kilku miejscach, robiło się coraz widniej, aż wreszcie ukazało się wspaniale, radosne słońce.

Pokład przedstawiał obraz kompletnego zniszczenia, wśród którego uwijały się postacie przemoczonych do nitki majtków. Obaj z kapitanem zeszliśmy na dolne piętro, aby zobaczyć, czy burza nie zrobiła tam jakiej szkody. Składy przedstawiały również rozpaczliwy widok. Beczki, paki i bele w straszliwym nieładzie leżały pozrzucane jedno na drugie, tworząc prawdziwy chaos i zawalając drogę; z trudnością udało się nam odsunąć — najbliżej stojące i leżące ładunki i przedostać się do środka. Zaledwie jednak kapitan rozejrzał się wkoło, gdy nagle odsunął mnie gwałtownie i szybko pobiegł na górę.

— Co się stało?

— Woda w składzie! Zrobiła się widocznie dziura, niebezpieczna dziura!

Nie tracąc czasu, wyznaczył natychmiast do pomp ludzi, do których i ja się przyłączyłem i zaczęła się gorączkowa praca. Po chwili wypompowaliśmy wodę o tyle, że cieśla okrętowy mógł znaleźć dziurę i załatać ją jako tako.

Na górze tymczasem druga część załogi pracowała nad uprzątnięciem pokładu. Ustawiano maszty, wiązano liny i poprawiano zepsutą balustradę.

— Teraz popłyniemy wprost do portu Lloyda — rzekł kapitan.

— Czy to daleko stąd?

— Nie wiem jeszcze, gdyż nie sprawdzałem, gdzie obecnie jesteśmy. Ten przeklęty tajfun kręcił nas w kółko. Musisz pan wiedzieć, panie Charley, że ten łotrzyk nie jest w niczem podobny do porządnej burzy, która dmie w jednym kierunku; on sobie pozwala przybywać ze wszystkich stron odrazu i tak kręci i wierci, że po jego odejściu trudno mieć pojęcie, gdzie się człowiek znajduje. Tym razem zdaje mi się, że kręciliśmy się w niewielkiem kole, spodziewam się więc, że przed nocą staniemy w porcie.

— To doskonale, chociaż zdaje mi się, że wyspy Bonin podczas tajfunu nie są zbyt bezpieczne.

— Chętniebym je ominął, ale w naszych warunkach jest to niepodobieństwem. Dziura zaledwie załatana, masztów nie mamy, wewnątrz wszystko porozbijane; — prawdopodobnie będziemy musieli zatrzymać się w porcie cokolwiek dłużej, aby doprowadzić „Wicher” do dawnego stanu. Będzie się panu nudziło, panie Charley.

— Nie przypuszczam, kapitanie.

— Z pewnością. Niema tam ani koncertów, ani teatrów, ani bibliotek, ani nawet gazet. Polowanie nie da nam również żadnej przyjemności, gdyż niema tam wcale żadnych dzikich zwierząt.

— Owszem, kapitanie, są dzikie kozy, zdziczałe świnie, żółwie i mnóstwo wodnego ptactwa.

— Czyż być może?

— Zapewniam pana, że tak jest.

— Wiwat, doskonale! W takim razie mam nadzieję, że zabiję z tuzin kóz, z mendel świń, kopę żółwi i chociaż parę setek pingwinów!

Roześmiałem się mimowoli.

— Jakto, więc pan naprawdę przypuszczasz, że w tych szerokościach znajdują się pingwiny?

— A dlaczegóżby nie, skoro bywają gdzieindziej? Te poczciwe ptaki są nadzwyczaj tłuste, a przytem tak ograniczone, że dopiero wtedy myślą o ucieczce, kiedy je już ktoś za kark trzyma.

Poczciwy kapitan Frick Turner wcale nie był zapalonym myśliwym. Nie przez tchórzostwo, broń Boże, nie bał się on ani ludzi, ani zwierząt, ale dla pewnej właściwości swojej, której pozbyć się, pomimo dobrych chęci, nie umiał. Oto pięść kapitana spadała zawsze tam, gdzie ją posyłał, kule jednak wcale słuchać go nie chciały i z pewnością, jeżeli mierzył na wschód lub południe, leciały na północ lub zachód. Nic więc dziwnego, że uśmiechało mu się polowanie na pingwiny, gdzie wobec łatwowierności tych stworzeń częściej się ma do czynienia z kijem, niż ze strzelbą, i że szczerze żałował, iż na wyspach Bonin nie ma tych ptaków, które żyją przeważnie w strefach zimnych i lodowatych.

Około wieczora ujrzeliśmy wyspę Peel, najbardziej wysuniętą na południe z całego archipelagu Bonin, na której znajdował się zarazem główny port. W pół godziny potem wpływaliśmy już do przystani. Kapitan miał zupełną racyę, twierdząc, że tajfun działa tylko na niewielkiej przestrzeni, gdyż tutaj morze było zupełnie spokojne i nie przedstawiało najmniejszych śladów jakichś wstrząśnień. Patrzyliśmy na to z zazdrością, porównywując niedawno przeżyte straszne chwile z widokiem rozkosznego spokoju, jaki przedstawiał oczom naszym port Lloyd. Nie bawiąc się w żadne formalności, zarzuciliśmy kotwicę jaknajbliżej brzegu, poczem kapitan kazał wywiesić amerykańską chorągiew i wystrzałem armatnim dać znać o swojem przybyciu. Ponieważ straciliśmy podczas burzy obiedwie szalupy, przeto kapitan udał się na ląd w małej łódce, W której zaledwie trzy, czy cztery osoby pomieścić się mogły. Nie potrzebuję chyba dodawać, że pomiędzy nimi i ja się znajdowałem.

Mieszkańcy przyjęli nas bardzo uprzejmie, zadawalając wszystkie nasze życzenia. Podczas kolacyi kapitan nie mógł powstrzymać swojej ciekawości i zwróciwszy się do jednego z wyspiarzy zapytał poważnie:

— Powiedz mi pan, jak się tutaj przedstawia sprawa polowania?

— Bardzo dobrze — brzmiała pocieszająca odpowiedź.

— Na co się więc tutaj poluje? Na pingwiny?

— Nie.

— Na foki?

— Nie.

— A więc może na lwy morskie?

— I to nie.

Kapitan za wszelką widocznie cenę pragnął mieć polowanie z kijem; widząc jednak, że to go ominie, zapytał cokolwiek zawiedziony:

— A więc cóż wy tutaj macie za zwierzynę?

— Kozy, świnie, żółwie, ptactwo i latające niedźwiedzie.

— Tam do licha, czy być może! Jak żyję, nie słyszałem jeszcze, żeby niedźwiedzie mogły fruwać w powietrzu! A może ten gatunek wygląda inaczej, niż ten, który przyzwyczailiśmy się nazywać niedźwiedziami. Ja bo znam tylko niedźwiedzie białe, szare, brunatne i czarne, ale latających nie widziałem nigdy. Hej, panie Charley, pan jesteś przecież uczonym naturalistą naszej wyprawy, powiedz mi pan, co to za dziwo?

— Pteropus ursinus — odrzekłem z powagą.

— Perotus purgilus! Co to jest? Po jakiemu się to nazywa? Język mi się na tem połamie, zanim zrozumiem.

— A więc powiem panu wyraźniej, jest to nietoperz.

— Nietoperz? Hm, to dowcipne, żeby z nietoperza robić niedźwiedzia. Jakiejże wielkości bywa ten olbrzym?

— Ma osiem do dziewięciu cali długości, z rozpostartemi zaś skrzydłami do trzech stóp szerokości. Żyje przeważnie na wierzchołkach palm wachlarzowych i należy do tych nielicznych rękoskrzydłych, które śpią w nocy, a w dzień szukają pożywienia.

— Ponieważ ja czynię to samo, więc pewnie też należę do tych paroqes purgatus, czy jak ich tam pan nazywa. Z tem wszystkiem wolę trzymać się kóz, świń i żółwi. Chociaż polowanie na kozy to dziecinna zabawka, nieprawdaż, panie Charley?

— No, nie taka znów dziecinna, a chwilami nawet dosyć niebezpieczna. Przypomnij pan sobie gemzy! Tutejsze kozy są również dzikie, a skaty bardzo strome i kamieniste.

— Tak, no to stanowczo wybieram żółwie. Pan wiesz, że nie jestem amatorem wspinania się i wolę spokojnie robić pięćdziesiąt węzłów po równej powierzchni, niż trzydzieści pod górę lub z góry. Tak, jestem zupełnie zdecydowany i wybieram żółwie, które nie wymagają tyle zachodu, a nadto dadzą nam wyborną zupę, za którą smakosze płacą po restauracyach bajońskie sumy.

— To będzie cokolwiek trudno, kapitanie — zaśmiałem się wesoło.

— Jakto, dlaczego? Przecież pan sam mówiłeś, że jest tutaj ogromna masa tych zwierząt!

— Zapewne, ale nie zrobisz pan z nich powszechnie znanej zupy żółwiowej.

— No, tego to już zupełnie nie rozumiem! Wytłómacz się pan jaśniej.

— Owszem. To, co jadamy pod nazwą żółwiowej zupy, jest tylko zwyczajną imitacyą, nie mającą z żółwiami nic wspólnego, tymczasem tutaj możemy mieć tylko prawdziwą zupę żółwiową.

— Brawo, Charley! Schylam głowę przed pańską uczonością i znajomością natury i zupy żółwiowej! Żebyśmy tylko jaki porządny okaz znaleźli.

Rozmowa ta była prowadzona głośno, to też po chwili zjawił się przed nami jeden z wyspiarzy i ofiarował się zaprowadzić nas w takie miejsce, gdzie napewno znajdziemy więcej, niż jednego żółwia.

Noc była cicha, księżycowa, a tak jasna i ciepła, wonna i rozkoszna, że nie zawahaliśmy się ani minuty i poszliśmy za przewodnikiem przez palmowy lasek, kierując się ku niewielkiej samotnej zatoce.

Miejsce