Gwiazda Południa - Juliusz Verne - ebook

Gwiazda Południa ebook

Juliusz Verne

2,0

Opis

Cyprien Méré, inżynier górnictwa, przebywa w Griqualand (Afryka Południowa) z misją dla Akademii Nauk. Jego gospodarz, bogaty i chciwy John Watkins, właśnie odmówił mu ręki swojej córki Alice, wbrew uczuciom, które łączą oboje młodych ludzi.

Cyprien postanawia więc zdobyć fortunę i robiąc jednocześnie dwie rzeczy, zaczyna poszukiwać diamentów, oraz próbuje stworzyć sztuczny kamień. O ile pierwsze przedsięwzięcie było rozczarowujące, o tyle drugie zakończyło się sukcesem – inżynier uzyskuje gigantyczny diament, który po oszlifowaniu waży 432 karaty.

Jako dżentelmen oddaje „Gwiazdę Południa” Alice Watkins, mając nadzieję, że w ten sposób zdobędzie szacunek jej ojca. Niestety, w wieczór bankietu wydanego przez jej ojca, bajeczny kamień znika, wraz z Matakitem, jednym z pracowników Cypriana.

Watkins, postawiwszy w grze rękę dziewczyny, narzuca jej konkurentom szaleńczy pościg przez Transwal. Cyprien, wspomagany przez Li, sprytnego Chińczyka, zmierzy się z dzikimi zwierzętami i plemionami, ale przede wszystkim z wrogością trzech rywali, którzy dążą do jego wyeliminowania.

Jako jedyny ocalały z tej niebezpiecznej wyprawy, dogania Matakita i sprowadza go z powrotem, lecz niestety bez diamentu. Biedny Kafr przysięga, że nigdy nie ukradł klejnotu, ale aby uratować Cypriana, któremu grozi lincz ze strony górników, przyznaje się do oszustwa: „Gwiazda Południa” była prawdziwym naturalnym diamentem, który odkrył, a następnie umieścił w piecu używanym do produkcji sztucznych klejnotów.

Bawiąc się w weterynarza, Cyprien odkrywa w żołądku oswojonego przez Alicję strusia diament, o którym wszyscy myśleli, że został skradziony. Radość Watkinsa jest krótkotrwała, bo wkrótce potem kamień, osłabiony tym niezwykłym pobytem, nagle eksploduje; ponadto szlifierz Vandergaart, niegdyś okradziony przez tego pozbawionego skrupułów człowieka, będzie miał uznane prawo własności swojej kopalni. John Watkins, skruszony, ale niepocieszony, umiera wkrótce po wyrażeniu zgody na małżeństwo Cypriena i Alice.

Seria wydawnicza Wydawnictwa JAMAKASZ „Biblioteka Andrzeja” zawiera obecnie ponad 70 powieści Juliusza Verne’a i każdym miesiącem się rozrasta. Publikowane są w niej tłumaczenia utworów dotąd niewydanych, bądź takich, których przekład pochodzący z XIX lub XX wieku był niekompletny. Powoli wprowadzane są także utwory należące do kanonu twórczości wielkiego Francuza. Wszystkie wydania są nowymi tłumaczeniami i zostały wzbogacone o komplet ilustracji pochodzących z XIX-wiecznych wydań francuskich oraz o mnóstwo przypisów. Patronem serii jest Polskie Towarzystwo Juliusza Verne’a.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 329

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Juliusz Verne

 

 

Gwiazda Południa

 

 

 

Przełożyła Iwona Janczy

Sto trzynasta publikacja elektroniczna wydawnictwa JAMAKASZ

 

Tytuł oryginału francuskiego: L’Étoile du Sud

 

© Copyright for the Polish translation by Iwona Janczy, 2023

 

62 ilustracje, w tym 8 kart tablicowych kolorowych; 1 mapka: Léon Benett (zaczerpnięte z XIX-wiecznego wydania francuskiego)

 

 

Redakcja: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

Przypisy: Iwona Janczy, Andrzej Zydorczak

 

Konwersja do formatów cyfrowych: Mateusz Nizianty

 

Patron serii „Biblioteka Andrzeja”:

Polskie Towarzystwo Juliusza Verne’a 

 

Wydanie I 

© Wydawca: JAMAKASZ

 

Ruda Śląska 2023

 

ISBN 978-83-66980-66-2

Wstęp

 

Powieść, którą trzymają Państwo w rękach, jest jednym z kilku dzieł sygnowanych nazwiskiem autora „Niezwykłych Podróży”, które nie są jego autorstwa, w każdym razie nie w stu procentach. Gwiazdę Południa napisał Paschal Grousset (1844-1909) – jeden z przywódców Komuny Paryskiej, zesłaniec, pisarz, tłumacz i dziennikarz. Znany jest on szerzej jako André Laurie – pod takim pseudonimem publikował swe utwory w wydawnictwie Hetzela. Gdy szacowny paryski nakładca w otrzymanym rękopisie dostrzegł cechy charakterystyczne dla prozy Juliusza Verne’a, postanowił wydać go pod gwarantującą większy rozgłos i zyski marką. Zapłacił Groussetowi 200 franków i wysłał tekst do Amiens. Verne wziął go na warsztat i dodał doń informacje z zakresu fauny, flory, mineralogii i techniki, pozmieniał to i owo w fabule, m.in. rozwinął wątek rzekomo sztucznego diamentu, tytułowej Gwiazdy Południa, który jest centralnym punktem całej opowieści, usunął różne nieprawdopodobieństwa – i po tych przeróbkach identyfikował się z powieścią jak z własną. Podobnie było w przypadku dwóch innych utworów Lauriego, których „współproducentem” został Czarodziej z Nantes – Pięćset milionów begum orazRozbitka z „Cynthii”, przy czym w tym ostatnim przypadku Laurie trafił przynajmniej na okładkę jak współautor.

Osadzona w scenerii południowoafrykańskiego Transwalu, regionie licznych kopalni diamentów, powieść ukazywała się, jak wiele innych utworów Verne’a, w odcinkach na łamach „Magasin d’Édu¬ca¬tion et Récréation” (od początku stycznia do połowy grudnia 1884 r.). W formie książkowej wyszła w listopadzie tego samego roku – jednocześnie w wydaniu popularnym, jak i okazałej edycji z 60 ilustracjami Léona Benetta. Równolegle zamieszczona została w tomie podwójnym, razem z Archipelagiem w ogniu.

Polscy czytelnicy na pierwszy przekład Gwiazdy Południa, mocno zresztą niedoskonały, opracowany przez kogoś o inicjałach R.G., musieli czekać jedenaście lat. Powieść ukazała się nakładem Księgarni Juliana Guranowskiego, w dwóch wersjach okładek. W tym samym tłumaczeniu wyszła w 1909 i 1919 r. u Gebethnera i Wolffa. Później spolszczył ją Zbigniew Zamorski i w tej wersji w 1931 r. wydała ją najpierw Księgarnia Jakuba Przeworskiego, a potem Biblioteka Najciekawszych Powieści i Podróży – ta ostatnia nawet dwa razy, w dodatku w drugiej edycji w dwóch wariantach okładek.

Po wojnie Gwiazda Południa, jak wiele innych powieści Verne’a, opublikowana została przez „Naszą Księgarnię” – w 1957 i 1974 roku. Wydawnictwo to zleciło opracowanie nowego przekładu Annie Iwaszkiewicz, pisarce i żonie wybitnego literata. Wywiązała się ona z powierzonego zadania solidnie, aczkolwiek tak jak poprzednicy dokonała licznych skrótów w stosunku do oryginału. W porównaniu z niniejszym tłumaczeniem Iwony Janczy jej tekst był mniej więcej o jedną trzecią krótszy, a i tak był lepszy od wersji przedwojennych, na których oparte zostały dwie ostatnie edycje – z 1995 r. (Wydawnictwo Translator) i 2016 r. (Hachette Polska).

Pogoń za zyskiem (stare przekłady wolne są od praw autorskich) nie usprawiedliwia ingerencji w tekst literacki, który jest integralnym utworem i jako taki powinien być udostępniany czytelnikom bez nieuprawnionych cięć. To, co kogoś nuży (tak niektórzy argumentują skracanie dawnych powieści, pełnych przysłowiowych opisów przyrody), innych może fascynować, a co najmniej ciekawić. Celem „Biblioteki Andrzeja” jest umożliwienie miłośnikom twórczości Juliusza Verne’a poznania jego dorobku w całej jego rozciągłości. Do wcześniej opublikowanych w tej serii tytułów dołącza teraz Gwiazda Południa.

dr Krzysztof Czubaszek

prezes Prezes Polskiego Towarzystwa Juliusza Verne’a

 

Rozdział I

Ach! Niesłychani są ci Francuzi!

 

– Proszę mówić, słucham pana.

– Panie, mam zaszczyt prosić o rękę pańskiej córki, miss1 Watkins…

– Rękę Alice?

– Tak, panie. Być może moja prośba pana dziwi, ale proszę wybaczyć, jeśli nie rozumiem, dlaczego uważa ją pan za coś nadzwyczajnego. Mam dwadzieścia sześć lat, nazywam się Cyprien Méré. Jestem inżynierem górnictwa, a Szkołę Politechniczną2 ukończyłem z drugą lokatą. Moja rodzina, choć nie bardzo bogata, jest szanowana i uczciwa. Pan konsul francuski z Kolonii Przylądkowej3 może to poświadczyć, jeśli tylko sobie pan zażyczy, tak samo jak i mój przyjaciel Pharamond Barthès, nieustraszony myśliwy, dobrze panu znany, podobnie jak wszystkim w Griqualandzie4. Znalazłem się tutaj wysłany w misji naukowej przez Francuską Akademię Nauk5 i rząd mojego kraju. W ubiegłym roku w Instytucie Francuskim otrzymałem nagrodę Houdarta za pracę na temat składu chemicznego skał wulkanicznych w Owernii6. Z kolei moje prawie już ukończone opracowanie na temat zagłębia diamentowego w dorzeczu rzeki Vaal7 również może liczyć na dobre przyjęcie przez świat naukowy. Po powrocie będę mianowany profesorem w Szkole Górniczej8 w Paryżu, zaklepałem już sobie nawet mieszkanie przy ulicy de l’Université9 pod numerem 104, na trzecim piętrze. Od pierwszego stycznia przyszłego roku moje pobory wzrosną do czterech tysięcy ośmiuset franków, wiem… to nie są żadne kokosy, ale z dodatkowej pracy – z ekspertyz, nagród akademickich, współpracy z czasopismami naukowymi – będę miał drugie tyle. Dodam jeszcze, że mam bardzo skromne wymagania i nie trzeba mi wiele do szczęścia. Tak więc mam zaszczyt prosić pana o rękę jego córki, panny Watkins…

Już sam stanowczy i zdecydowany ton tej zwięzłej przemowy pozwalał się zorientować, że Cyprien Méré zwykł był przechodzić od razu do rzeczy i mówić szczerze, beż żadnych ogródek.

Wrażenie wywołane tym sposobem mówienia potwierdzał także jego wygląd. Był to jeden z tych młodzieńców nieustannie zajętych sprawami najwyższej naukowej rangi, niepoświęcających się takim bagatelkom jak życie towarzyskie więcej czasu, niż wymagało tego konieczne minimum.

Jego brązowe włosy przystrzyżone na jeża, blond broda, również wygolona prawie do skóry, proste ubranie podróżne z szarego płótna, dość tani słomkowy kapelusz za dziesięć sou10, który zaraz po wejściu grzecznie położył na krześle – choć jego rozmówca pozostał w nakryciu głowy z arogancją typową dla rasy anglosaskiej – wszystko to świadczyło, że Cyprien Méré posiadał poważny umysł, a jego jasne, szczere spojrzenie oznaczało czyste serce i prawe sumienie.

Należy jeszcze dodać, że ten młody Francuzik mówił doskonałą angielszczyzną, zupełnie jakby przez całe lata mieszkał w sercu najbardziej angielskich hrabstw Zjednoczonego Królestwa11.

Pan Watkins słuchał go, siedząc w drewnianym fotelu i paląc fajkę o długim cybuchu. Lewą nogę trzymał wyciągniętą wygodnie na wyplatanym słomą taborecie, a łokieć wsparł na prostym stole, gdzie stały na podorędziu dzbanek z dżinem12 i szklanka do połowy napełniona tym mocnym trunkiem.

Osobnik ten miał na sobie białe spodnie, marynarkę z surowego granatowego płótna i żółtawą flanelową koszulę, pozbawioną kamizelki lub nawet krawata. Spod szerokiego filcowego ronda kapelusza, który wyglądał, jakby został na stałe przyśrubowany do siwej głowy, wyłaniała się czerwona, okrągła i napuchnięta twarz, sprawiająca wrażenie, jakby została napompowana musem porzeczkowym. Fizis tę, niezbyt miłą dla oka, porastały na brodzie kępki sztywnych włosów w kolorze perzu, a powyżej na świat spoglądały małe, przenikliwe oczka, które bynajmniej nie emanowały wyrozumiałością ani dobrocią.

Trzeba od razu powiedzieć, w obronie pana Watkinsa, że strasznie cierpiał na podagrę13, co właśnie zmuszało go do trzymania lewej stopy wyżej, owiniętej w płócienny opatrunek, gdyż podagra – w Afryce Południowej zupełnie tak samo jak w innych krajach – bynajmniej nie sprzyja złagodzeniu usposobienia osób, w których stawy się wpija.

Scena ta miała miejsce na parterze w domu pana Watkinsa na jego farmie, położonej około dwudziestego dziewiątego stopnia szerokości geograficznej na południe od równika i dwudziestego drugiego stopnia długości geograficznej na wschód od południka paryskiego, na samej zachodniej granicy Wolnego Państwa Orania14, na północ od brytyjskiej Kolonii Przylądkowej, w sercu Afryki Południowej lub inaczej anglo-holenderskiej. Ziemie te leżą na prawym brzegu rzeki Oranje15, od południa zaś ich granicę stanowi wielka pustynia Kalahari16. Na starych mapach kraina ta nosi nazwę Griquas, a od około dziesięciu lat nazywana jest poprawniej Diamonds Field, czyli Diamentowe Pole.

Salon, w którym odbyła się ta nader dyplomatyczna rozmowa, odznaczał się tyleż niezwykłym luksusem niektórych sprzętów, co równocześnie rażącym ubóstwem innych szczegółów wnętrza. Na przykład podłoga była ordynarnym klepiskiem z ubitej ziemi, za to miejscami zaściełały je grube dywany i cenne skóry zwierząt. Na gołych ścianach, które nigdy nie zaznały jakiejkolwiek tapety, wisiały na ten przykład: wspaniały, wykonany z pięknie cyzelowanej17 miedzi zegar, kosztowna broń o różnym pochodzeniu, angielskie kolorowe sztychy oprawione w ozdobne ramy. Obok prostego stołu z surowego drewna, w najlepszym razie odpowiedniego do kuchni, stała kryta welurem18 sofa. Fotele, przywiezione prosto z Europy, na próżno wyciągały swoje poręcze do pana Watkinsa, który wolał stare drewniane krzesło, wyciosane przed laty własnymi rękami. W sumie to nagromadzenie kosztownych przedmiotów, a zwłaszcza masa porozrzucanych po wszystkich meblach skór – żyraf, panter, lampartów i innych wielkich kotów – nadawało pomieszczeniu klimat barbarzyńskiego przepychu.

Po ukształtowaniu stropu widać było od razu, że dom nie miał wyższych kondygnacji i składał się jedynie z parteru. Jak wszystkie konstrukcje w tym kraju, zbudowano go częściowo z desek, a częściowo wylepiono z gliny, pokryto zaś płatami żłobkowanej blachy cynkowej, przymocowanej do lekkiego dachowego wiązania.

Zresztą widoczne było, że mieszkanie to zostało niedawno ukończone. Rzeczywiście, wystarczyło się tylko wychylić przez jedno z okien, aby dostrzec po prawej i lewej stronie pięć lub sześć opuszczonych chat – wszystkie w tym samym mniej więcej stylu, choć w różnym wieku i w coraz bardziej zaawansowanym stanie ruiny. Były to domy, które pan Watkins przez kolejne lata budował, zamieszkiwał, a potem porzucał, by przenieść się do następnego o wyższym standardzie zgodnym z poziomem jego nieustannie powiększającego się majątku, można by powiedzieć, że kolejne budynki stanowiły widomy znak kolejnych szczebli drabiny społecznej.

Najdalsza z budowli była czymś w rodzaju szałasu pokrytego darnią i nie zasługiwała nawet na miano chaty. Następna była z gliny, trzecia z gliny, ale oszalowanej deskami, czwarta z gliny i arkuszy blachy cynkowej… Tak więc ta wzrostowa tendencja w zamożności kolejnych domostw odzwierciedlała koleje losu pana Watkinsa.

Wszystkie te budynki, mniej lub bardziej zniszczone, stały na wzniesieniu położonym w pobliżu zbiegu rzek Vaal i Modder19, dwóch głównych dopływów Oranje w tej części Afryki południowej. Wokół jak tylko okiem sięgnąć rozciągała się na południowy zachód i północ naga i smutna równina, zwana w tutejszych okolicach Weldem20. Tworzy ją czerwonawa, sucha, pylista i jałowa gleba, z rzadka pokryta ubogą trawą i nielicznymi kępami ciernistych krzewów. Swego rodzaju znakiem rozpoznawczym tej przygnębiającej okolicy jest całkowity brak drzew. Dlatego też, biorąc pod uwagę, że nie ma tu węgla ani innego paliwa, a komunikacja z morskim wybrzeżem należy do niezwykle powolnych i najeżonych trudnościami, nie należy się dziwić, że brakuje opału i że na co dzień na użytek domowy mieszkańcy spalają zwierzęce odchody.

Na tym to monotonnym tle nieomal opłakanego krajobrazu toczy się niemrawo nurt obu rzek, jednak o tak płaskich i tak niezdecydowanych brzegach, że aż dziw, iż ich wody nie wylewają się na całą równinę.

Jedynie od wschodu horyzont przecinają odległe łańcuchy dwóch górskich masywów – Platberg i Paardeberg, u podnóża których bystry wzrok może rozróżnić smużki dymów, wznoszący się kurz i maleńkie białe kropeczki, które nie są niczym innym jak barakami lub namiotami, wokół nich uwija się rój ludzkich istot.

Tam właśnie, w owym Weldzie, znajdują się eksploatowane diamentonośne placery21, najbardziej znane kopalnie: Du Toit’s Pan22, New Rush23 i być może najbogatsza ze wszystkich – Vandergaart Kopje24. Te kopalnie odkrywkowe pod gołym niebem, określane ogólną nazwą dry diggings, czylisuche kopalnie, od 1870 roku przyniosły dochód w wysokości blisko czterystu milionów w diamentach i innych cennych kamieniach. Wszystkie są skupione na przestrzeni o promieniu nie większym niż dwa lub trzy kilometry, a z okien farmy pana Watkinsa, położonej jakieś cztery mile angielskie25 dalej, widać je było doskonale przez lornetkę.

Nawiasem mówiąc, wyraz farma nie jest całkiem właściwy na określenie posiadłości pana Watkinsa, gdyż w pobliżu nie było nawet śladu żadnych upraw. Jak wszyscy tak zwani farmerzy w tym rejonie Afryki Południowej, był on bowiem bardziej pasterzem, a dokładniej właścicielem stad krów, kóz i owiec niż faktycznym kierownikiem gospodarstwa rolnego.

Tymczasem pan Watkins nadal nie odpowiedział na prośbę tak uprzejmie, ale zarazem tak dobitnie wyrażoną przez Cypriena Méré. Po co najmniej trzech długich minutach głębokiego namysłu zdecydował się w końcu wyciągnąć fajkę z kącika ust i wygłosić opinię, która zdecydowanie miała bardzo odległy związek z postawionym mu pytaniem:

– Zdaje się, że idzie na zmianę pogody, mój drogi panie! Jeszcze nigdy podagra nie dała mi się tak we znaki jak dzisiejszego poranka!

Młody inżynier zmarszczył brwi i odwrócił na moment głowę, z całych sił starając się ukryć głębokie rozczarowanie.

– Może dobrze by było, gdyby zrezygnował pan z dżinu, panie Watkins! – zauważył sucho, wskazując na kamionkowy dzban, szybko opróżniany z zawartości.

– Zrezygnować z dżinu?! Na Jowisza26! A to dopiero! – wykrzyknął farmer. – Czy dżin kiedyś zaszkodził uczciwemu człowiekowi…? Tak, tak, wiem, co chcesz pan powiedzieć…! Zaraz mi tu zacytujesz poradę, jakiej pewien lekarz udzielił lordowi merowi27 cierpiącemu na podagrę! Jak on się nazywał? Abernethy28, jak mi się zdaje! „Chce pan być zdrowy? – zapytał swego pacjenta – a więc niech pan żyje za szylinga dziennie, i to jeszcze przez siebie zarobionego!”. Bardzo to ładnie i pięknie! Ale na naszą staruszkę Anglię, jeśli dla zdrowia trzeba żyć za szylinga dziennie, to po kiego licha dorabiać się fortuny…? Wszystko to głupstwa, panie Méré, głupstwa niegodne tak mądrego człowieka jak pan… Proszę więc już więcej o tym nie wspominać, bardzo pana proszę! Co do mnie, widzi pan, wolałbym już zejść z tego padołu…! Dobrze zjeść, dobrze wypić, zapalić fajeczkę, kiedy mi przyjdzie ochota; nie mam żadnych innych przyjemności. Pan chciałby, żebym to wszystko porzucił?

– Ależ wcale tak nie myślałem! – odparł szczerze Cyprien. – Przypominam tylko panu o zasadach zachowania dobrego zdrowia, które uważam za nader słuszne! Ale dajmy temu spokój, panie Watkins, i z pańskim pozwoleniem powróćmy do przedmiotu mojej wizyty.

Pan Watkins, jeszcze przed chwilą tak gadatliwy, pogrążył się w całkowitym milczeniu i tylko pykał ze swojej fajeczki, otaczając się kłębami dymu.

W tym momencie otwarły się drzwi i do pokoju weszła młoda dziewczyna z tacą, na której stała jedna szklanka. Ta śliczna osóbka wyglądała uroczo w dużym czepku na głowie, który nosiła na modłę farmerek z Weldu. Ubrana była w prostą sukienkę z płótna w kwiecisty rzucik. Mogła mieć jakieś dziewiętnaście lub dwadzieścia lat. Jej bardzo jasna cera i piękne jedwabiste blond włosy oraz wielkie niebieskie oczy sprawiały, że ta łagodna i wesoła twarzyczka była obrazem zdrowia, wdzięku i dobrego humoru.

 

– Dzień dobry, panie Méré! – powiedziała po francusku, choć z nieznacznym brytyjskim akcentem.

– Dzień dobry, panienko Alice! – odpowiedział Cyprien, który na jej widok wstał i skłonił się grzecznie.

– Widziałam, że pan przyszedł, panie Méré – ciągnęła miss Watkins, odsłaniając w uśmiechu swoje śliczne ząbki – a ponieważ wiem, że nie lubi pan tego wstrętnego dżinu mojego ojca, przyniosłam specjalnie dla pana oranżadę i mam nadzieję, że będzie dość orzeźwiająca.

– To zbyt wielka uprzejmość z pani strony!

– Ale, ach! Nigdy pan nie zgadnie, co dzisiaj rano połknął mój struś Dada! – opowiadała ze swobodą. – Moją piękną kulę z kości słoniowej do cerowania… Ależ tak! Kulę z kości słoniowej! I to niemałą, jak pan pamięta, panie Méré, tę samą, która pozostała po bilardzie w New Rush…! A więc ten żarłok Dada połknął ją, jakby to była jakaś pastylka! Prawdę mówiąc, ta złośliwa bestia prędzej czy później sprawi, że umrę ze zmartwienia!

Podczas tej opowieści w niebieskich oczach panny Watkins migotały wesołe iskierki, które bynajmniej nie wskazywały, by ponura prognoza miała kiedykolwiek się spełnić. Wtem jednak z przenikliwą kobiecą intuicją zauważyła uparte milczenie ojca i młodego inżyniera, a także ich zakłopotanie z powodu jej obecności.

– Wygląda na to, że panom przeszkadzam! – powiedziała. – Skoro macie jakieś sekrety przede mną, to sobie pójdę! Zresztą i tak nie mam czasu do stracenia! Przed obiadem muszę jeszcze poćwiczyć sonatę…! Doprawdy, panowie, nie jesteście dzisiaj zbyt rozmowni! A więc zostawiam was z waszymi ciemnymi sprawkami!

Prawie już wyszła, ale jeszcze od drzwi zawróciła i z wdziękiem, choć temat był jak najbardziej poważny, dodała:

– Panie Méré, jeśli zechce mnie pan przepytać z tego, co wiem o tlenie, jestem do pana dyspozycji. Już trzy razy przeczytałam rozdział z chemii, który mi zadałeś, a ten „bezbarwny, bezwonny i pozbawiony smaku gaz” chyba nie ma już dla mnie żadnych tajemnic!

Z tymi słowami miss Watkins pięknie dygnęła i zniknęła niczym ulotny meteor.

Chwilę potem dźwięki doskonałego pianina dobiegające z jednego z najbardziej oddalonych od salonu pokoi oznajmiły, że dziewczyna całkowicie pogrążyła się w muzycznych ćwiczeniach.

– A więc, panie Watkins – podjął przerwany wątek Cyprien, któremu to urocze pojawienie się przypomniało, gdyby tylko potrafił zapomnieć, po co tu jest – czy byłby pan tak uprzejmy i udzielił odpowiedzi na prośbę, którą miałem zaszczyt panu przedstawić?

Pan Watkins wyjął fajkę z kącika ust, splunął zamaszyście na ziemię, podniósł hardo głowę i rzucając młodzieńcowi pytające spojrzenie, powiedział:

– Czy przypadkiem, panie Méré, już pan z nią o tym rozmawiał?

– O tym…? Z kim?

– O tym, co pan mi powiedział…? z moją córką.

– Za kogo pan mnie ma, panie Watkins! – wybuchnął młody inżynier tak gwałtownie, że jego szczerość nie pozostawiała żadnych wątpliwości. – Proszę nie zapominać, że jestem Francuzem…! Nigdy nie pozwoliłbym sobie rozmawiać o małżeństwie z pańską córką bez pańskiego pozwolenia!

Wyraz oczu pana Watkinsa złagodniał i od razu rozwiązał mu się język.

– To dobrze, mój dzielny chłopcze, to dużo lepiej…! Niczego innego nie spodziewałem się po pańskiej dyskrecji względem Alice! – odparł prawie że dobrodusznie. – A więc, skoro można panu zaufać, da mi pan teraz słowo honoru, że nigdy, również w przyszłości, nic pan jej o tym nie powie!

– Ale dlaczegóż, panie?!

– Ponieważ to małżeństwo jest absolutnie niemożliwe i będzie najlepiej, jeśli natychmiast wybije pan je sobie z głowy! – odparł pan Watkins. – Panie Méré, jest pan uczciwym młodzieńcem, doskonałym dżentelmenem, znakomitym chemikiem, wybitnym profesorem, i może nawet z wielką przyszłością – nie mam co do tego wątpliwości – ale nie będzie pan miał mojej córki, a to z tego powodu, że mam względem niej zupełnie inne plany!

– Jednakże, panie Watkins…

– Nie nalegaj pan…! To całkiem zbyteczne…! – odpowiedział farmer. – Nawet gdybyś był księciem i parem29 Anglii, i tak byś mi nie odpowiadał! A pan nie jesteś nawet poddanym angielskim i właśnie z całkowitą szczerością oświadczyłeś, że nie masz żadnego majątku! Doprawdy, czy rzeczywiście jesteś w stanie uwierzyć, że po to do tej pory tak chowałem Alice, dając jej najlepszych nauczycieli z Victorii30 i Bloemfontein31, aby w wieku dwudziestu lat zamieszkała w Paryżu, przy jakiejś tam ulicy de l’Université, na trzecim piętrze, z dżentelmenem, którego języka nawet nie rozumiem…? Zastanów się pan, panie Méré, i postaw się na moim miejscu…! Załóżmy, że jesteś Johnem Watkinsem, właścicielem kopalni Vandergaart Kopje, a ja panem Cyprienem Méré, młodym francuskim uczonym wysłanym z misją do Kolonii Przylądkowej…! Wyobraź sobie siebie tutaj, pośrodku tego salonu, siedzącego w tym fotelu, popijającego dżin i palącego hamburski tytoń… No, sam przyznaj, czy choć przez jedną minutę, tylko jedną…! podobałby ci się pomysł oddania mi swojej córki za żonę?

– Oczywiście, panie Watkins – odparł bez wahania Cyprien – jeśli tylko dostrzegłbym w panu zalety, które mogłyby zapewnić jej szczęście!

– Otóż nie, mój drogi, myli się pan, i to bardzo! – sprzeciwił się pan Watkins. – Postąpiłby pan jak człowiek niegodny posiadania kopalni Vandergaart Kopje, a raczej z pewnością by jej pan nie posiadał! Cóż pan sobie myślisz, że ta kopalnia sama spadła mi z nieba? Czy sądzisz pan, że nie musiałem się wykazać ani inteligencją, ani energicznym działaniem, by ją najpierw odkryć, a następnie wejść w jej posiadanie…!? Otóż nie, panie Méré, gdyż tym samym rozumem którym kierowałem się we wszelkich moich dotychczasowych ważnych sprawach, kieruję się we wszystkim, co dotyczy mojej córki…! Dlatego, powtarzam to panu: niech pan ją sobie wybije z głowy…! Alice nie jest dla pana!

Jakby dla podkreślenia tej ostatecznej konkluzji pan Watkins pochwycił szklankę i jednym haustem opróżnił ją do dna.

Młody inżynier, zmieszany, nie znalazł na to odpowiedzi, co widząc, jego rozmówca rozkręcał się dalej.

– Ach, wy, Francuzi, doprawdy jesteście niesamowici! – kontynuował. – Daję słowo, co za pewność siebie! Przybywasz pan do Griqualandu, jakbyś spadał z księżyca, do poczciwego człowieka, który zna cię od trzech miesięcy i nigdy wcześniej o tobie nie słyszał, a i przez te dziewięćdziesiąt dni widział cię wszystkiego z dziesięć razy! Tak więc przychodzisz sobie do niego i mówisz mu prosto z mostu: „Panie Johnie Stapleton Watkins, masz uroczą, doskonale wychowaną córkę, powszechnie uznawaną w tej okolicy za prawdziwą perłę i jeszcze całkiem przypadkiem w niczym mi nie przeszkadza, że jest jedyną spadkobierczynią największej kopalni diamentów Obu Światów32! Ja jestem pan Cyprien Méré, inżynier z Paryża, i mam cztery tysiące osiemset franków pensji…! A więc bardzo proszę o oddanie mi tej młodej osoby za żonę, abym mógł ją zabrać do swojego kraju tak, że ojciec już o niej więcej nie usłyszy, chyba że od czasu do czasu, przez pocztę albo telegraf…!”. I wydaje się to panu zupełnie naturalne…? Ja, przeciwnie, to właśnie uważam za niesłychane!

Blady jak ściana Cyprien wstał, wziął swój kapelusz i ruszył do wyjścia.

– Dokładnie tak…! Niesłychane – powtórzył farmer. – Bez owijania niczego w bawełnę! Jestem Anglikiem starej daty, panie…! Jak mnie pan widzi, byłem od pana biedniejszy, tak, o wiele biedniejszy…! I czegóż ja nie robiłem…?! Byłem chłopcem okrętowym na statku handlowym, łowcą bizonów w Dakocie, górnikiem w Arizonie, pasterzem w Transwalu33…! Zaznałem skwaru, chłodu, głodu i harówki…! Przez dwadzieścia lat w pocie czoła zarabiałem na nędzny suchar, który musiał mi starczać zamiast obiadu…! Kiedy poślubiłem nieżyjącą już panią Watkins, matkę Alice, córkę Bura34, z pochodzenia Francuza35, tak jak pan, nawiasem mówiąc, nie stać nas było, by nakarmić naszą kozę! Ale nigdy nie straciłem nadziei i pracowałem… jak ja pracowałem…! Teraz, gdy stałem się bogaty, zamierzam korzystać z owoców swoich trudów…! Przede wszystkim chcę zatrzymać przy sobie córkę, by opiekowała się mną w chorobie, a wieczorami umilała mi czas muzyką, kiedy będę się nudził… Jeśli kiedykolwiek wyjdzie za mąż, to tylko tutaj, za jakiegoś miejscowego chłopca, równie bogatego jak ona sama. Za farmera lub górnika, tak jak i my, który nie będzie mi opowiadał o tym, że zabierze ją, by ledwo wiązała koniec z końcem na trzecim piętrze w kraju, w którym nigdy nie zamierzam nawet postawić stopy. Wyjdzie za mąż na przykład za Jamesa Hiltona, albo za innego faceta tego pokroju…! Zapewniam pana, że pretendentów nam nie brakuje…! Za jakiegoś uczciwego Anglika, który nie odżegnuje się od szklanki dżinu i który chętnie dotrzyma mi towarzystwa podczas palenia fajki!

Cyprien już trzymał rękę na klamce, by jak najszybciej wyjść z pokoju, w którym się dusił.

– Tylko bez urazy! – wołał jeszcze za nim pan Watkins. – Nie winię pana, panie Méré, i zawsze będę bardzo szczęśliwy, widząc cię jako lokatora i przyjaciela…! No popatrz, na dzisiejszym obiedzie spodziewamy się kilku osób, czy chcesz pan do nas dołączyć…?

– Nie, dziękuję, sir! Muszę jeszcze przygotować korespondencję, bo za godzinę odjeżdża poczta – odpowiedział chłodno Cyprien i wyszedł.

– Niesamowici są ci Francuzi, niesamowici! – powtórzył pan Watkins, odpalając kolejną fajkę od smołowego knota, który miał zawsze pod ręką, i nalał sobie dużą szklankę dżinu.

 

 

 

 

1 Miss (ang.) – panienka, panna, dziewczynka.

2 Szkoła Politechniczna (fr. École polytechnique) – wyższa uczelnia powstała w roku 1794 w Palaiseau pod Paryżem, od 1804 wojskowa, z siedzibą w Paryżu, od roku 1970 cywilna, w 2008 wraz z kilkoma innymi uczelniami przekształcona w Uniwersytet Paris-Saclay, kształciła głównie inżynierów wojskowych; inżynierów dróg i mostów kształcono głównie w École nationale des ponts et chaussées, wyższej uczelni założonej w roku 1747, wysoko cenionej, istnieje nadal.

3 Kolonia Przylądkowa – brytyjska kolonia (wcześniej holenderska nazywająca się Cape, czyli Przylądek – i takiej nazwy używa J. Verne) w południowej Afryce, istniejąca z przerwą w latach 1806-1910; po czym zmieniono jej nazwę na Kraj Przylądkowy, gdy utworzono brytyjskie dominium Związek Południowej Afryki.

4 Griqualand West – obszar w środkowej Afryce Południowej o powierzchni 40 tys. km², obecnie stanowiący część prowincji Northern Cape; był zamieszkiwany przez lud Griqua – półkoczowniczy, mówiący w języku afrikaans naród mieszanej rasy, który założył kilka stanów poza rozszerzającą się granicą Kolonii Przylądkowej.

5 Francuska Akademia Nauk – stowarzyszenie uczonych założone w roku 1666 przez króla Ludwika XIV w celu wspierania nauk, obecnie jest częścią Instytutu Francuskiego (Institut de France), skupiającego najznakomitszych francuskich uczonych i artystów, który powstał w roku 1795 z powołanych na nowo do życia pięciu akademii, zniesionych na początku wielkiej rewolucji; corocznie Instytut udziela nagród ludziom zasłużonym na polu nauki, literatury i sztuki.

6 Owernia – historyczna kraina w środkowej Francji, w Masywie Centralnym, ze stolicą w Clermont-Ferrrand, słabo zaludniona, najbiedniejsza we Francji.

7 Vaal – rzeka w RPA o długości 1120 km, najdłuższy prawy dopływ Oranje; źródła w Hoogeveld w Górach Smoczych; ujście do Oranje w okolicy miasta Douglas.

8 Szkoła Górnicza (École nationale supérieure des mines de Paris, w skrócie École des mines de Paris lub Mines Paris) – uczelnia założona w 1783 roku na mocy ordonansu króla Ludwika XVI w celu kształcenia zarządców kopalń królewskich; jedna z prestiżowych francuskich uczelni technicznych; wchodzi w skład Paryskiego Instytutu Nauk i Technologii; w chwili jej założenia eksploatacja kopalń była przedsięwzięciem technologicznym, pojawiały się jednak także problemy dotyczące bezpieczeństwa górników, zarządzania gospodarczego oraz kwestie geopolityczne; kierunki kształcenia w Szkole były zatem zróżnicowane, przez co uczelnia przekształciła się z biegiem czasu w jednostkę interdyscyplinarną.

9 Ulica de l’Université – ulica w 7. okręgu Paryża, biegnąca równolegle do Sekwany w odległości kilkuset metrów.

10 Sou (sol, solid) – zdawkowa moneta francuska, 1/20 franka, odpowiadająca ówczesnym polskim 3 groszom.

11 Zjednoczone Królestwo (ang. United Kingdom) – nazwa Wielkiej Brytanii stosowana od roku 1707, kiedy Akt Unii ustanowił zjednoczenie Królestwa Anglii i Królestwa Szkocji, pełna nazwa: Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii (United Kingdom of Great Britain).

12 Dżin – wódka gatunkowa o smaku i zapachu jałowcowym, popularna w Anglii.

13 Podagra (dna moczanowa) – choroba charakteryzująca się pogrubieniem stawu dużego palca u nogi i ograniczeniem jego ruchów oraz napadowymi bólami i obrzękiem w okresach zaostrzeń.

14 Wolne Państwo Orania (niderl. Oranje Vrijstaat, ang. Orange Free State) – niepodległe państwo burskie istniejące w latach 1854-1902, początkowo pod nazwą Transorania.

15 Oranje (Orange, ang. Orange River, Rzeka Pomarańczowa) – rzeka w Afryce, płynąca przez terytorium Lesotho, Republiki Południowej Afryki i Namibii, długość 1860 km; źródła w Górach Smoczych; uchodzi do Oceanu Atlantyckiego.

16 Kalahari – pustynia w południowo-zachodniej części kotliny Kalahari, rozciągająca się wzdłuż wschodnich stoków wyżyny Nama, na pograniczu Botswany, Namibii i RPA; zajmuje pagórkowate tereny, silnie rozcięte uedami; w części południowej płaska równina z wydmami dochodzącymi do 100 m wysokości.

17 Cyzelowanie – gładzenie i wykańczanie metalowych odlewów rzeźb i wyrobów rzemiosła artystycznego oraz kutych wyrobów złotniczych; potocznie: drobiazgowe, perfekcyjne opracowywanie lub wykańczanie czegoś.

18 Welur – miękka tkanina wełniana podobna do aksamitu lub specjalnie garbowana skóra jagniąt, owiec albo kóz.

19 Modder – rzeka w RPA, dopływ rzeki Riet (dopływ Vaal), która stanowi część granicy między Przylądkiem Północnym a prowincjami Wolnego Państwa; brzegi rzeki były miejscem ciężkich walk na początku drugiej wojny burskiej w bitwie pod Modder River.

20 Weld (Wyżyna Weldów) – wyżyna w Afryce Południowej, na terytorium RPA, Lesotho i Eswatini (Suazi); na południowy wschód od kotliny Kalahari dzieli się na 3 części: Niski Weld na północnym zachodzie, Średni Weld i Wysoki Weld na południowym wschodzie; przy podziale Wyżyny Weldów na regiony wyróżnia się często odrębną część północno-wschodnią, położoną na obszarze Transwalu, określając ją jako Bushevald.

21 Placer – złoże okruchowe, termin stosowany zwłaszcza do bogatych złóż okruchowych złota, ale także diamentów, granatów, żelaza, rubinów czy szafirów.

22 Du Toit’s Pan (obecnie Dutoitspan) – jeden z najwcześniejszych obozów (i kopalnia) wydobycia diamentów w obecnym rejonie Kimberley, Republika Południowej Afryki.

23 New Rush – wioska w pobliżu niewielkiego wzgórza (Wielka Dziura), na którym w 1871 roku odkryto trzy diamenty (przemianowana później na Kimberley).

24 Kopje – holenderskie słowo oznaczające „małą głowę”, w języku afrykanerskim:koppie, w języku polskim twardzielec; forma ukształtowania powierzchni ziemi, odosobnione wzgórze zbudowane ze skał twardszych (tzn. odporniejszych na procesy niszczące powierzchnię ziemi) niż skały je otaczające; tu w znaczeniu kopalni diamentów istniejącej na takim wzgórzu.

25 Mila angielska – mila lądowa o długości 1609 m [przyp. J. Verne’a].

26 Jowisz(Jupiter) – w mitologii rzymskiej bóg nieba, burzy i deszczu, najwyższy władca nieba i ziemi, ojciec bogów; utożsamiany z greckim Zeusem, z czasem przejął jego cechy; atrybutami Jowisza były piorun i orzeł.

27 Lord mer – burmistrz w wielkich miastach Zjednoczonego Królestwa.

28 JohnAbernethy (1764-1831) – angielski chirurg, anatom, wnuk Johna Abernethego – duchownego; niezwykle popularny jako wykładowca w Szkole Medycznej im. Św. Bartłomieja, przyciągał na swoje wykłady liczne rzesze studentów; natomiast w działalności zawodowej często arogancki, traktował swoich pacjentów z wyższością.

29 Par – członek wybranej grupy lub ogółu arystokracji w niektórych krajach zachodnioeuropejskich; w Wielkiej Brytanii członek Izby Lordów.

30 Victoria West – miasto w Prowincji Przylądkowej Północnej, w Południowej Afryce, zamieszkane przez ok. 11 000 ludzi; może autorowi chodziło o Pretorię, stolicę administracyjną Republiki Południowej Afryki.

31 Bloemfontein – miasto w Południowej Afryce, stolica sądownicza tego państwa, ośrodek administracyjny prowincji Wolne Państwo (do 1995 Wolne Państwo Orania), położone 1395 m n.p.m.; założone w 1846 roku.

32 Oba Światy – określenie obejmujące Stary Świat (Europa, Azja i Afryka) i Nowy Świat (obie Ameryki i Australia).

33 Transwal – prowincja w północno-wschodniej części Republiki Południowej Afryki, zasiedlana najpierw przez Burów, którzy w roku 1852 utworzyli republikę Transwal, w roku 1900 zajętą przez Anglików, w 1994 podzieloną na cztery mniejsze prowincje.

34 Burowie (także Boerowie; w języku niderlandzkim boer oznacza chłopa, rolnika) – potomkowie głównie holenderskich, flamandzkich i fryzyjskich kalwinistów, niemieckich luteranów i francuskich hugenotów, którzy osiedlali się w Afryce Południowej w XVII i XVIII wieku; niewielka ich liczba miała też korzenie skandynawskie, polskie czy też portugalskie.

35 Duża liczba holenderskich Burów, czyli chłopów, w Afryce Południowej to potomkowie Francuzów, którzy po odwołaniu Edyktu nantejskiego udali się do Holandii, a następnie do Kolonii Przylądkowej [przyp. J. Verne’a].

Rozdział II

Na polach diamentowych

 

Młodego inżyniera w odpowiedzi udzielonej mu przez pana Watkinsa najbardziej upokorzyło to, że pomimo szorstkiej formy nie mógł odmówić jej słuszności. Zastanawiając się teraz nad całą sytuacją, sam był zdziwiony, że wcześniej nie dostrzegł potencjalnych zastrzeżeń, jakie farmer może mu przedstawić, i że z tego powodu naraził się na przykrą odmowę.

Prawdą było, że do tej pory nigdy nawet nie pomyślał, żeby od tej panny dzielił go jakiś dystans – czy to zamożności, czy pochodzenia, czy wykształcenia – istotny dla otaczających ich osób. Przyzwyczajony od pięciu czy sześciu lat do zajmowania się diamentami z czysto naukowego punktu widzenia, widział w nich po prostu minerały, przykłady określonej postaci węgla, godne co najwyżej wystawienia w muzeum Szkoły Górniczej. Na dodatek, ponieważ we Francji obracał się w towarzystwie na o wiele wyższym poziomie społecznym niż Watkinsowie tutaj, całkowicie umknęła mu rynkowa wartość placeru posiadanego przez farmera. Tak więc ani przez moment nie przyszło mu do głowy, że może istnieć jakakolwiek dysproporcja pomiędzy córką właściciela Vandergaart Kopje a francuskim inżynierem. Gdyby nawet podobna kwestia mu zaświtała, to bardzo prawdopodobne, że jako paryżanin i absolwent Szkoły Politechnicznej uważałby, że to raczej on znajduje się na granicy popełnienia tego, co nazywane jest powszechnie mezaliansem.

Bezwzględny wywód pana Watkinsa był bolesnym przebudzeniem z tych złudzeń. Cyprien posiadał dość zdrowego rozsądku, by uznać logikę solidnych argumentów, i dość uczciwości, by nie żywić urazy za werdykt, z którym w głębi ducha się zgadzał. Ale przecież cios nie był z tego powodu mniej bolesny i teraz, kiedy musiał zrezygnować z Alice, nagle zdał sobie sprawę, jak bardzo podczas tych niecałych trzech miesięcy znajomości ta dziewczyna stała mu się droga. Rzeczywiście, Cyprien Méré znał pannę zaledwie od trzech miesięcy, czyli od swojego przybycia do Griqualandu.

Lecz jakże wydawało się to dawno! Doskonale pamiętał swój przyjazd, gdy w tumanach kurzu, pod straszliwie palącym słońcem zakończył tę podróż z jednej półkuli na drugą.

Wylądował tu do spółki ze swoim przyjacielem z college’u36 Pharamondem Barthèsem, który już po raz trzeci przyjechał, by dla własnej przyjemności polować w południowej Afryce; Cyprien rozstał się z nim w Kolonii Przylądkowej. Pharamond Barthès wyjechał następnie na tereny Basutów37, gdzie zamierzał zwerbować niewielką grupę murzyńskich wojowników jako eskortę i pomoc w swoich wyprawach myśliwskich. Cyprien zaś zajął miejsce w ciężkim wozie ciągnionym przez czternaście koni, które na drogach Weldu służą tradycyjnie za dyliżanse, i wyruszył na Pola Diamentowe.

Wyposażenie młodego naukowca stanowiło pięć czy sześć dużych skrzyń – prawdziwe laboratorium chemiczne i mineralogiczne, z którym wolałby się nie rozstawać. Niestety, ponieważ na każdego podróżnego dopuszczano tylko pięćdziesiąt kilogramów bagażu, te cenne pakunki trzeba było umieścić na wózku zaprzężonym w woły, który miał je dowieźć do Griqualandu w iście merowingowskim tempie38.

Dyliżans był po prostu wielkim wozem z dwunastoma miejscami do siedzenia, nakrytym płócienną plandeką i osadzonym na czterech ogromnych kołach, nieustannie zraszanych wodą z przekraczanych w bród rzek i rzeczułek. Konie, zaprzęgnięte parami, czasem też wspierane przez dodatkowe muły, prowadzone były z wielką wprawą przez dwóch woźniców siedzących razem na koźle. Podczas gdy jeden z nich trzymał wodze, drugi dzierżył bardzo długi bambusowy bicz, którego używał niczym gigantycznej wędki czy to do poganiania, czy też po prostu do kierowania zaprzęgiem.

Droga wiodła przez Beaufort39, ładne miasteczko zbudowane u podnóża gór Nieuwveld, których łańcuch przecinała, by dotrzeć do Victorii, dalej do Hopetown40, czyli Miasta Nadziei, nad brzegiem rzeki Oranje, i w końcu do Kimberley oraz głównych złóż diamentowych, oddalonych stamtąd zaledwie o kilka mil.

 

Prawie dziewięciodniowa podróż przez jałowe ziemie Weldu należała do szczególnie wyczerpujących i monotonnych. Krajobraz wokół, niezmiennie zasmucający, ograniczał się do czerwonych równin pokrytych rozrzuconymi głazami niczym jakimiś pozostałościami moren, wychylających się z ziemi szarych skał, gdzieniegdzie tylko żółtych traw i mizernych krzewów. Nie było tam ani upraw, ani pięknych widoków natury. Co jakiś czas pojawiała się nędzna farma, której właściciel z racji pozyskania koncesji na ziemię od rządu kolonialnego zobowiązany był ugaszczać podróżnych. Gościnność ta jednak ograniczała się do absolutnego minimum, gdyż w tych przygodnych gospodach nie było ani łóżek dla ludzi, ani obroku dla koni. Zaledwie po kilka puszek konserw, które objechały pół świata, nim tu dotarły, za to kosztowały na wagę złota!

Z tego wynikał prosty wniosek, że zwierzęta z zaprzęgów musiały wyżywić się same; puszczano je więc luzem na równinę, gdzie pośród kamieni szukały sobie nielicznych kępek trawy. Potem zaś, gdy przychodziło do odjazdu, tracono masę czasu na odnalezienie ich i ponowne wprzęgnięcie do wozu.

A jakież potworne wstrząsy musieli znosić biedni podróżni w tym prymitywnym pojeździe na jeszcze prymitywniejszych drogach! Za siedziska służyły im po prostu wierzchy drewnianych kufrów na podręczny bagaż, na których siedzący przez długi tydzień nieszczęśnik obijał się o kanty niczym młot pneumatyczny. Nie dało się ani czytać, ani spać, ani nawet rozmawiać! Na domiar złego większość podróżnych dniami i nocami kopciła tytoń niczym kominy fabryczne, piła do utraty przytomności i spluwała na potęgę wszędzie gdzie popadło.

Cyprien Méré znalazł się więc w grupie nader reprezentatywnej dla populacji wszelkiej maści obieżyświatów, którzy natychmiast na wieść o odkryciu złóż pędzą na złamanie karku ze wszystkich możliwych punktów ziemskiego globu do złoto- czy diamentonośnych działek. Był tam więc wysoki jak tyka, kołyszący się na boki neapolitańczyk z długimi czarnymi włosami, pergaminową twarzą i niespokojnymi oczami, przedstawiający się jako Annibal Pantalacci. Ekspert od diamentów, portugalski Żyd imieniem Nathan, siedzący zazwyczaj cicho w swoim kącie i spoglądający na ludzkość okiem filozofa. Górnik z Lancashire Thomas Steel, wysoki gość z rudą brodą i o krzepkiej posturze, który porzucił kopanie węgla, by spróbować szczęścia w Griqualandzie. Niemiec, herr Friedel, który na temat diamentów wypowiadał się niczym wyrocznia, nigdy w życiu nie widząc ani jednego diamentu w naturalnej postaci. Był i Jankes41 o wąskich wargach, przemawiający wyłącznie do skórzanego bukłaka, bez wątpienia udający się na diamentowe pola wraz z koncesją na wyszynk, by otworzyć tam jedną z tych spelunek, w których rozpływa się lwia część górniczych dochodów. Farmer znad rzeki Harts42, Bur z Wolnego Państwa Oranje, handlarz kością słoniową zmierzający do kraju Namaqua43. Dwóch kolonistów z Transwalu i Chińczyk o imieniu Li – jak przystało na Chińczyka – dopełniali tego pokątnego towarzystwa, najhałaśliwszej, najbardziej niechlujnej i różnorakiej kompanii, z jaką kiedykolwiek mógłby mieć do czynienia przyzwoity człowiek.

 

Cyprien, początkowo śledzący z rozbawieniem ich fizjonomie i maniery, szybko się nimi znudził. Interesowali go jeszcze tylko Thomas Steel z jego żywiołową naturą i szerokim uśmiechem oraz Chińczyk Li o miękkich, wręcz kocich ruchach. Jeśli chodzi o neapolitańczyka z gębą wisielca, jego paskudne żarty wzbudzały w młodym Francuzie nieprzezwyciężone uczucie wstrętu.

Przez dwa lub trzy początkowe dni podróży najbardziej bawiło tego typa przyczepianie do warkocza, który zgodnie ze zwyczajem swojej nacji Chińczyk nosił przerzucony na plecy, mnóstwa niestosownych przedmiotów – a to kępek trawy, to kapuścianego głąba, krowiego ogona, a nawet i końskiej łopatki, znalezionej gdzieś na tym pustkowiu.

Li niewzruszenie odczepiał wszystko, co dyndało u jego długiego warkocza, nie okazując ani słowem, ani najmniejszym gestem, ani nawet spojrzeniem, że te żarty wydają mu się przekraczać dopuszczalne granice. Jego żółta twarz i małe skośne oczka zachowywały niezmącony spokój, jakby wszystko, co się wokół niego działo, zupełnie go nie dotyczyło. Prawdę powiedziawszy, można by sądzić, że nie rozumiał ani słowa z rozmów toczonych w tej arce Noego toczącej się do Griqualandu.

Tym bardziej więc Annibal Pantalacci pozwalał sobie wygłaszać swoją słabą angielszczyzną komentarze pod adresem Chińczyka, zresztą na równie niskim poziomie jak rzekome żarciki.

„Jak myślisz, czy jego żółtaczka jest zaraźliwa?” zapytał głośno sąsiada.

Albo:

„Ach, gdybym tylko miał nożyczki, żeby odciąć mu ten jego warkocz, zobaczylibyście, jak by wyglądał!”.

Więc podróżni się śmiali. A jeszcze bardziej ich bawiło, że obecni w wozie Burowie zwykle potrzebowali nieco więcej czasu na zrozumienie neapolitańczyka. Dlatego wybuchali nagle hałaśliwą wesołością ni stąd, ni zowąd, w jakieś dwie lub trzy minuty po wszystkich pozostałych.

W końcu Cyprien, zirytowany uporczywością, z jaką Pantalacci walił w biednego Li niczym w bęben, powiedział mu, że jego zachowanie jest karygodne. Tamten wyraźnie zamierzał się bezczelnie odszczeknąć, ale wystarczyło jedno słowo Thomasa Steela, by przezornie zachował dla siebie swój sarkazm.

– Nie! Doprawdy to nie fair dokuczać tak temu biedakowi, który nawet nie rozumie, co pan mówi! – wtrącił się poczciwy górnik, wyraźnie zażenowany, że jeszcze przed chwilą śmiał się z pozostałymi.

Na tym więc sprawa się skończyła, jednak w chwilę potem Cyprien z zaskoczeniem poczuł bystre i nieco ironiczne spojrzenie Chińczyka, w którym wyrażała się wdzięczność. Przyszło mu wówczas na myśl, że być może Li rozumie o wiele lepiej po angielsku, niż to okazywał.

Jednak na próżno podczas następnego postoju Cyprien próbował nawiązać z nim rozmowę. Chińczyk pozostawał niewzruszony i milczący. Odtąd ten tajemniczy osobnik nie przestawał intrygować młodego inżyniera niczym enigma44, którą należało rozwiązać. Od tego czasu Cyprien coraz częściej uważnie przyglądał się tej żółtej, bezwłosej twarzy, wąskim, szerokim ustom jak po cięciu szabli, w których błyskały bardzo białe zęby, płaskiemu, szerokiemu nosowi i szerokiemu czołu, a przede wszystkim skośnym oczom, wiecznie spuszczonym, zupełnie jakby dla ukrycia ich przenikliwego spojrzenia.

Ile lat mógł mieć Li? Piętnaście czy sześćdziesiąt? Nie dało się tego powiedzieć. Jeśli jego zęby, oczy, czarne jak sadza włosy nadawały mu dość młody wygląd, to z kolei bruzdy na czole, policzkach, a nawet ustach zdawały się wskazywać na bardziej zaawansowany wiek. Był niski, szczupły, na oko bardzo zwinny, ale było w nim coś staromodnego, by nie powiedzieć – zniewieściałego.

Był bogaty czy biedny? Znowu pytanie bez odpowiedzi. Jego szare lniane spodnie, żółta bluza z fularu45, czapeczka upleciona ze sznurka, buty z filcowymi podeszwami założone na nieskazitelnie białe pończochy równie dobrze mogłyby należeć do pierwszorzędnego mandaryna, jak i do człowieka z gminu. Jego bagaż składał się z jednej pomalowanej na czerwony kolor drewnianej skrzynki, z wypisanym na niej czarnym atramentem następującym adresem:

 

H. Li

from Canton to the Cape

 

co znaczyło: H. Li, z Kantonu, w drodze do Kolonii Przylądkowej.

Nawiasem mówiąc, Chińczyk był wprost maniakiem czystości; nie palił, pił wyłącznie wodę, a każdy postój skrzętnie wykorzystywał, aby z największą starannością golić sobie głowę.

Cyprien nie zdołał ustalić niczego więcej i wkrótce zrezygnował z zajmowania się tą żywą zagadką.

Tymczasem mijały dni, a wraz z nimi kolejne etapy podróży, mila za milą. Czasami konie ciągnęły jak szatany, a innym razem wydawało się, że nie ma takiej siły, która zmusiłaby je do przyspieszenia. Jednak krok po kroku droga miała się ku końcowi i pewnego pięknego dnia wóz dotarł do Hopetown. Jeszcze tylko ostatni odcinek podróży i minęli Kimberley. Następnie na horyzoncie zamajaczyły już drewniane chałupy. Było to New Rush.

Tamtejsze obozowisko górników prawie nie różniło się od podobnych sobie tymczasowych osad na całym świecie, które powstają w czasach naszej cywilizacji niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

W większości osada składała się z drewnianych bud raczej małych rozmiarów, trochę na wzór robotniczych baraków na europejskich placach budowy. Było tam też kilka namiotów, z tuzin knajp, czy raczej jadłodajni, jedna sala bilardowa, sala taneczna o szumnej nazwie „Alhambra” oraz sklepy, a dokładniej składy podstawowych produktów – to przynajmniej rzucało się w oczy.

W owych sklepach znajdowało się po prostu wszystko: ubrania, meble, obuwie, szyby do okien, książki i siodła, broń i sprzęty, miotły i amunicja myśliwska, koce i cygara, świeże warzywa i lekarstwa, pługi i mydła toaletowe, szczotki do paznokci i skondensowane mleko, patelnie i litografie – cóż, rzeczywiście było tam w zasadzie wszystko prócz… kupujących!

Z pewnością tylko dlatego, że o tej porze populacja obozu wciąż pracowała w kopalni, o jakieś trzysta czy czterysta jardów46 od New Rush.

Cyprien Méré, jak wszyscy nowo przybyli, jak najszybciej pragnął poznać osadę, podczas gdy w efekciarsko udekorowanej chacie zwanej pompatycznie „Hotelem Continental”przygotowywano kolację.

Było około szóstej po południu. Słońce na horyzoncie otaczało się już delikatną mgiełką w kolorze złota. Młody inżynier ponownie zwrócił uwagę na olbrzymią średnicę dziennej gwiazdy – zresztą tak samo jak i nocnej – na tych szerokościach geograficznych południowych, choć nie poznano jeszcze dokładnego wyjaśnienia tego zjawiska. Średnica ta zdawała się co najmniej dwa razy większa niż w Europie.

Tymczasem jednak w Kopje, czyli w samym złożu diamentów, Cypriena oczekiwały zgoła nowe wrażenia i widoki.

Na samym początku prac kopalnia wyglądała niczym niski kopiec, który nagle wybrzuszał się na idealnej wprost równinie, rozciągającej się wokół jak okiem sięgnąć i płaskiej na wzór morza w czasie ciszy. Ale teraz było to ogromne zagłębienie o mocno nachylonych ścianach, coś w rodzaju eliptycznego cyrku47 o powierzchni około czterdziestu metrów kwadratowych48, dziurawiącego ziemię w tym miejscu. Obszar ten obejmował co najmniej trzysta lub czterysta tak zwanych claims49, czyli koncesji, każda o bokach długości trzydziestu jeden stóp, które właściciele eksploatowali według własnego uznania.

 

Zasadniczo całe zadanie tutaj polegało na wydobywaniu za pomocą kilofa i motyki porcji ziemi, która zazwyczaj składała się z czerwonawego piasku zmieszanego ze żwirem. Następnie ziemię przewożono na skraj kopalni, gdzie na stołach sortowniczych była przemywana, tłuczona, przesiewana, a na koniec z największą starannością przeglądana, czy aby nie znajdują się w niej drogocenne kamienie.

Wszystkie te claims