Awaria - Mieczysław Ślesicki - ebook

Awaria ebook

Mieczysław Ślesicki

0,0

Opis

Awaria” to interesująca powieść, rozgrywająca się w Warszawie w okresie katastrofy czarnobylskiej. Bohater utworu pracuje w Instytucie Pomiarów Radiologicznych. Wkrótce odkrywa falę radioaktywnego pyłu, która napłynęła do Polski 26 kwietnia 1986 roku. Ale władze usiłują zataić nadchodzące zagrożenie.

Młody naukowiec dąży do ujawnienia prawdy. Był to czas wielkiej próby charakterów i postaw wielu środowisk, zwłaszcza tzw. elit intelektualnych. Czas, który wbrew pozorom jeszcze się nie skończył.

Awaria” ukazuje realia PRL-u, gdzie wielu młodych, uzdolnionych ludzi zostało pozbawionych szans naturalnego rozwoju. To książka opisująca losy pokolenia, któremu odebrano możliwość realizacji życiowych pasji, talentów, zdolności.

 

Miał już wszystkiego dość: jałowej, bezsensownej pracy, wysłuchiwania Warczaka - zajadłego stróża socjalistycznego porządku, nędznej pensji pozwalającej przetrwać dwa tygodnie... Miał dość życia w szarej, beznadziejnej rzeczywistości, w której nie widział miejsca dla siebie i swojej rodziny, oczekującej z nadzieją na poprawę sytuacji.

 

35 lat od katastrofy w Czarnobylu

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 235

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Mieczysław Ślesicki

awaria

© Copyright by Mieczysław Ślesicki

Projekt okładki: Piotr Samek

Grafika na okładce: freepik.com

ISBN e-book 978-83-8166-188-1

ISBN druk 978-83-8166-189-8

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

WydanieI 2021

R O Z D Z I A Ł 1

Od strony zachodniej okna Instytutu wychodziły na niewielki skwer, znajdujący się niedaleko centrum miasta. Stefan, znudzony żmudnymi obliczeniami, pozwalał sobie nieraz na odejście od obowiązkowych zajęć – obrócenie fotela i obserwację otoczenia. Czynił to jednak tylko wtedy, gdy na oddziale nie było Warczaka. Szef Instytutu nie znosił żadnych momentów bezczynności – gnał wszystkich do monotonnych i rutynowych zajęć. Uważał, że tym sposobem odciągnie ludzi od podejrzanych kontaktów, oderwie od niebezpiecznych skojarzeń.

A było nad czym się zastanawiać. Robił to coraz częściej. Chwile dziwnego zamyślenia trwały u niego coraz dłużej, narzucały się same – bezwiednie, natarczywie, jak natrętna przekupka na rogu ulicy.

Miał już wszystkiego dość – jałowej, bezsensownej pracy, wysłuchiwania Warczaka – zajadłego stróża socjalistycznego porządku, nędznej pensji pozwalającej przetrwać dwa tygodnie... Miał dość życia w szarej rzeczywistości, w której nie widział miejsca dla siebie i swojej rodziny, oczekującej z nadzieją na poprawę sytuacji – nie tylko zresztą materialnej... Nadzieją złudną, bo przecież nie należał do Partii – nie miał więc szans korzystać z przywilejów, jakie przysługiwały jej żarliwym członkom i sympatykom... Nie mógł też liczyć na awans, mimo swoich niewątpliwych uzdolnień, których – oprócz kolegów – przełożeni nie chcieli wcale dostrzegać.

Nie mówił o tym Agacie, nie chciał jej martwić. Ona łudziła się jeszcze, że jego talent zostanie w końcu doceniony; że wystarczy zabłysnąć kolejnym ciekawym projektem a  góra  zaraz to podchwyci i wynagrodzi sowicie... Nie! Nie mógł odbierać jej nadziei – wolał sam przełykać gorzką pigułkę, którą każdego dnia podsuwało mu uciążliwe życie.

Czasami zrywał się z fotela, kiedy za oknami Instytutu słyszał wystrzały z milicyjnych armatek, petard rzucanych w wiecujące zbiorowiska. Nie on jeden podchodził wówczas do szyby i z przyklejonym czołem wsłuchiwał się w uliczne rozruchy. Ale tylko w nim – miał wrażenie – rodziła się gotowość do wejścia w zdesperowany tłum maltretowany przez zomowców. Czuł, że byłby gotów podnieść leżący na ulicy kamień i rzucić go w uzbrojonych napastników. Jednak jego zapał zaraz wygasał, kiedy do laboratorium wchodził ktoś z kierownictwa. Nie tolerowano tutaj podobnych sympatii ani zachowań. Wielu przekonało się o tym po wprowadzeniu stanu wojennego. Już po kilku dniach otrzymali wymówienia z pracy, mimo że byli znakomitymi fachowcami w swojej dziedzinie.

Stefan wiedział, że nie należy się wychylać. Na nic nie zda się teraz jego opór – uważał siebie za pionka w potężnej machinie systemu, który terrorem przymuszał ludzi do posłuszeństwa. Długie i silne ręce Partii mogły go w każdej chwili zrzucić z niepewnej posady. Pretekstem do zwolnienia mogło być wszystko – nawet roztargnione spojrzenie, rzucone mimowolnie na czujnego sekretarza wydziału. Miał wrażenie, że jego niezdecydowana postawa musiała już być kiedyś omawiana na zebraniu kolektywu. Dostrzegał to w różnych, często zaskakujących, prawie niedostrzegalnych sytuacjach. A przecież nic właściwie nie zrobił. Dwa razy grzecznie, ale stanowczo odmówił złożenia deklaracji o wstąpieniu w szeregi organizacji partyjnej. Uchylał się jednak dość mętnie, ale na jakiś czas miał spokój.

Raz wyszedł z narady, kiedy Warczak z entuzjazmem opowiadał o kolejnym zwycięstwie Partii nad siłami antysocjalistycznymi; wyszedł raczej bezwiednie, pod przymusem, by odwiedzić toaletę. Ale chociaż był to zbieg okoliczności, nie podyktowany żadnymi politycznymi antypatiami, które dobrze starał się maskować – Warczak odebrał to inaczej. Później Stefan zaczął podejrzewać, że nie wszyscy na wydziale zachowują dla siebie treść zwykłych, towarzyskich rozmów i nawet drobne aluzje, świadczące o braku poparcia dla władzy, nawet zupełnie błahe sprawy – okruchy niefrasobliwości, docierają tajemniczymi ścieżkami za zamknięte drzwi szefa.

Odtąd, w rozmowach koleżeńskich, był ostrożniejszy. Nie wiedział teraz, kto w Instytucie jest donosicielem, a komu można się zwierzać. Stał się bardziej czujny. Zachował jednak przy tym młodzieńczą naiwność. Wystarczyło, że ktoś okazał mu więcej przychylności, a zaraz zapominał o ostrożności. Otwierał się wówczas przed innymi i nie bacząc na prowokacyjne podchody, dawał upust emocjom, które tłumiły nikłe odgłosy rozwagi i opamiętania.

– Uważaj na szefa! – ostrzegł go życzliwy głos za plecami. – Znów zaczyna coś węszyć.

Stefan drgnął. Poderwał się z fotela. Odruchowo położył ręce na klawiaturze komputera.

– Spokojnie! – uśmiechnął się Adam. – Jeszcze tutaj nie dotarł.

Łagodny, ale niespodziewany głos Staweckiego przywrócił go do rzeczywistości. Obawiał się, że Adam dostrzegł upokarzający lęk, jaki na moment pojawił się w jego oczach po nagłym wtargnięciu. Ale czego właściwie się bał? Dlaczego wykonał nerwowy odruch, jakby przyłapano go na gorącym uczynku? Przecież nikt nie miał dostępu do jego myśli? A może nawet w to, do końca już nie wierzył.

Adam należał do nielicznych – pozostających poza kręgiem podejrzeń o donosicielstwo, a przynajmniej nie znajdował się w pierwszym szeregu.

– Wybacz. To zamyślenie – tłumaczył się. – Zastanawiałem się nad nowym projektem – dodał, ale czuł, że zrobił to niepotrzebnie.

Adam uśmiechnął się jakoś dziwnie. Położył na pulpicie teczkę.

– Najpierw musimy opatentować twój wynalazek! – powiedział. – To znakomite rozwiązanie. Jak wpadłeś na tak genialny pomysł?

Stefan nie ukrywał satysfakcji. Recenzja jego projektu przez Staweckiego brzmiała zachęcająco.

– Zawsze twierdziłem, że mierzenie promieniowania w skali do tysiąca jest nieprecyzyjne. Filtry ochronne muszą reagować na najdrobniejsze zmiany. Wtedy jest szansa na wcześniejszą obronę – powiedział.

– Na Zachodzie stosują już podobne filtry, ale żaden nie jest tak doskonały jak twój! – odparł Stawecki.

– Nie obrażaj naszych radzieckich sojuszników – odparł Stefan żartobliwie. – Ich urządzenia są najlepsze na świecie...

Adam spojrzał uważniej na Stefana. W jego głosie wyczuł ironiczny ton.

– Tam wszystko jest najlepsze – powiedział Adam, naśladując znakomicie głos Warczaka.

Obaj parsknęli teraz śmiechem, ale dla pewności, jak na komendę, spojrzeli na drzwi. Po chwili Adam powiedział:

– Stefan. Mówię poważnie – twój filtr to nie jest żadna innowacja. To jest prawdziwy, genialny wynalazek. Rozumiesz, chłopie?! To wielka szansa dla naszego Instytutu. Na takie odkrycia czeka się czasami dziesiątki lat! Teraz trzeba pomyśleć, co dalej z nim zrobić.

– Najlepiej odłożyć na półkę – odparł. Stefan – Jak wiele innych pomysłów. Przecież wiesz, że radzieckie rozwiązania mają pierwszeństwo, są nie do przebicia.

– Stefan! – powiedział Stawecki. – Dłużej nie możemy tego tolerować. Nasza myśl naukowa musi wreszcie ujrzeć światło dzienne. Inaczej przepadniemy, zmarnujemy siebie i przyszłość tego państwa.

– Przecież dobrze wiesz, że jesteśmy poligonem doświadczalnym dla nich – powiedział Stefan, ale nagle zaschło mu w gardle. – Pracujemy dla ich chwały i wielkości. Wszystkie nasze wynalazki przejmują oni. Dokonują drobnych poprawek, a później ogłaszają jako swoje. Jak chcesz to zmienić?

– Ale jeżeli to potrwa dłużej, ciągle będziemy na końcu cywilizacyjnego postępu – odparł Stawecki. – Popatrz, jak my tutaj pracujemy! No, popatrz! – Adam zatoczył ręką łuk, ogarniając całe laboratorium. – Przecież to piwnica jakaś! Stodoła, a nie instytut naukowy!

Stefan nie ukrywał zdumienia. Adam nigdy nie wyrażał się tak jednoznacznie, dosadnie, krytycznie. Nie dopuszczał do siebie myśli, że mogła to być prowokacja. Próba wysondowania, sprawdzenia jego prawdziwych myśli i poglądów. Ale po co? Dlaczego? Czyżby coś się zaczęło dziać wokół niego? Stawecki? On? Nie! To niemożliwe. Dla pewności postanowił jednak zmienić ton i taktykę.

– No, dobrze – powiedział. – To, co proponujesz?

Adam był zawiedziony nagłym zwrotem Stefana, ale również szybko się opamiętał.

– Jutro przedstawiam na radzie wydziału wniosek o rozpoczęcie prac nad wynalazkiem. Sądzę, że należy się tobie nagroda. Nie stoisz chyba ostatnio najlepiej? Praca musiała ciebie sporo kosztować.

Stefan nieznacznie ruszył ramionami

– Kilka nieprzespanych nocy – odparł żartobliwie. – Ale do tego jestem przyzwyczajony.

Siedzieli teraz przed monitorem i obserwowali pojawiające się wykresy i diagramy. Stefan przed przekazaniem służby miał obowiązek dokonać końcowej analizy pomiarów radiologicznych. Za każdym razem robił to bardzo dokładnie, zgodnie z regulaminem i procedurami, chociaż od lat nie pojawiały się żadne niepokojące sygnały.

Na pożegnanie mocno uścisnął dłoń Adama. Znali się już długo, ale dopiero dzisiaj Stefan odkrył inną stronę osobowości kolegi. Nie wiedział jeszcze, co o tym wszystkim myśleć.

Z Instytutu wyszedł prawie chyłkiem. Nie chciał dzisiaj rozmawiać z ludźmi. Był wewnętrznie rozbity i rozkojarzony. Gnębiła go obawa, że projekt, w który włożył sporo wysiłku, może gdzieś utknąć w urzędniczych szafach. Wiązał z nim wielkie nadzieje – nie przyznał się do tego przed Staweckim – pierwszym recenzentem jego pracy, a jednocześnie znakomitym specjalistą w dziedzinie urządzeń radiologicznych.

Ulica przywitała go chłodnym podmuchem. Postawił kołnierz i ruszył szybko przed siebie, aby zdążyć na tramwaj. Na przystanku przyglądał się z ciekawością ludzkim twarzom, szukając w nich odbicia własnych rozterek. Znajdował je bez trudu – był bystrym obserwatorem, a po godzinach ślęczenia nad monitorem jego przenikliwość stawała się jeszcze bardziej wyostrzona.

Widział w zwiędniętych, szarych twarzach zmaganie się z czasem i beznadziejnością. Dostrzegał nalot nawarstwiających się doświadczeń gromadzonych bez najmniejszego sensu i potrzeby. Wszyscy sprawiali wrażenie, że oczekują na pojazd, którym naprawdę jedzie się donikąd. Wpisywał się w anonimowy tłum ze swoją tęsknotą za normalnością, autentycznym życiem a nie jego namiastką, podsuwaną nachalnie przez barbarzyńską codzienność. Jej barwy oscylowały w obrębie wszelkich odcieni szarości – stawały się nie do zniesienia. Przed narastającą depresją chroniła go jeszcze rodzina.

– Wyjedźmy, Agato! – powiedział do żony, krzątającej się po pokoju, gdy dzieci spały już spokojnie.

Siedział w fotelu, trzymał na kolanach książkę, ale nie rozumiał ani słowa.

– Coś nie wyszło w pracy? – spytała Agata.

– Nie! Nie o to chodzi – odparł. – Tym razem to nie praca. To coś gorszego.

– Zgubiłeś wypłatę? – próbowała żartować.

– Musimy wyjechać, Agato! – powtórzył. – Duszę się, rozumiesz? Mam dość takiego życia, ustroju – wszystkiego! Ten klimat mi nie służy. Czuję, że to nie jest moje państwo! Powiem więcej – temu państwu wcale nie jestem potrzebny! Ono mnie nie chce. Doskonale poradzi sobie beze mnie – w staczaniu się na dno.

Agata przerwała układanie bielizny na półkach i usiadła naprzeciw męża.

– Sądzisz, że jest na świecie taki kraj, który nas potrzebuje? – spytała.

– Każdy chętnie przyjmie obiecującego naukowca – odparł. – Sama wiesz, że tutaj nie mam żadnych szans na rozwój.

– A jednak właśnie tutaj napisałeś pracę. Dokonałeś ważnego odkrycia. Może nie jest jednak tak źle?

– Pamiętasz mój pierwszy projekt? – spytał i zaraz odparł, nie czekając na odpowiedź. – Upłynęły dwa lata. Nikt go nie wdrożył, nie zrealizował. Leży zapewnie zakurzony w jakimś sejfie albo poszedł na przemiał. Czy o takim rozwoju myślałaś? A teraz dowiaduję się, że na Zachodzie opatentowano bardzo podobne rozwiązanie! Kto na tym wygrał, kto stracił? W nauce nie ma wakacji. Wystarczy chwila zwłoki, a inni nas wyprzedzają.

– Może tym razem będzie inaczej? – odparła, aby go uspokoić. – Powiedziałeś, że Adam mocno się przejął.

– To prawda – odparł. – Byłem zdumiony. Nie tylko tym. Warczak czuje przed nim respekt, chociaż jest szefem i postrachem Instytutu. Nie wiem, o co tutaj chodzi, ale dzisiaj Stawecki mnie zaskoczył. Jego poparcie to ważny atut.

– Może znajdą wreszcie pieniądze na twój wynalazek – odparła Agata.

– Tutaj nie chodzi tylko o pieniądze – powiedział. – Pieniądze to oni mają. Na razie skutecznie wydają je na dozbrajanie ZOMO. W tę działalność zawsze opłacało im się inwestować.

– Stefan! – powiedziała błagalnie Agata. – Tylko nie mieszaj się do polityki. Proszę cię! Widzisz, co się teraz dzieje w kraju!

– Widzę. Widzę bardzo dobrze! – odparł. – Dlatego jutro znów składam wniosek o paszport. Może tym razem wyrażą zgodę? Zresztą, będę to robił do skutku.

Sala konferencyjna wypełniona była po brzegi. Nie spodziewał się dużej frekwencji. Zazwyczaj obrona projektów odbywała się w gronie kilku osób. Wszyscy wiedzieli, że każdy nowy pomysł po burzliwej dyskusji i wielkich obietnicach trafiał do magazynu, aby tam spokojnie czekać na spotkanie z wiecznością.

Tym razem działo się coś niezwykłego. Zamiast tradycyjnej ciszy i nudy, wiejącej z każdego kąta sali, słychać było ożywione dyskusje, a niektórzy bogatą gestykulacją próbowali przekonywać swoich oponentów. Wśród zgromadzonych na sali byli nawet pracownicy innych placówek naukowych związanych z Instytutem. Czyżby jego praca wzbudziła takie zainteresowanie? A może chodziło tutaj o c o ś jeszcze? Coś ledwo wyczuwalne, nieokreślone, kontrowersyjne – co na pewno wisiało w powietrzu.

Stefan wsłuchiwał się w strzępy rozmów, ale nie potrafił ułożyć z nich żadnej sensownej treści. Był skupiony na układaniu argumentów obrony, ale ciągle peszyła go izolacyjna ława, w której siedział sam – jak oskarżony na sali rozpraw, oczekując na werdykt bezwzględnego trybunału.

Wkrótce na sali pojawili się członkowie komisji – cały zarząd organizacji partyjnej Instytutu oraz niski, tłusty mężczyzna, którego Stefan widział po raz pierwszy.

Warczak – przewodniczący komisji, nie ukrywał zaskoczenia. Nie spodziewał się zbyt wielkiego zainteresowania. Po wyrazie jego twarzy od razu było widać, że nie uważa obecnego zbiegowiska za uzasadnione ważnością sprawy.

– Panie Fidecki! – powiedział Warczak. – Dokonaliśmy analizy pana wynalazku, no, przepraszam – projektu... i dostrzegliśmy w nim sporo nieścisłości. Oczywiście, sama idea, że się tak wyrażę, jest ciekawa i odkrywcza. Filtr promieniotwórczy jest rozwiązaniem nowatorskim, a jego dokładność i precyzja zaskakuje...Ale, proszę powiedzieć – nie będę owijał sprawy w bawełnę – jak pan doszedł do podobnych rezultatów przy tak skromnej bazie technicznej?

Stefan był przygotowany na podobne pytanie. Nie spodziewał się tylko, że padnie ono na samym początku.

– Jeżeli pan docent pozwoli, to ja również nie będę stosował eufemizmów i uściślę problem: nasza baza techniczno–naukowa nie jest skromna – ona jest beznadziejna. Wiedzą o tym wszyscy zainteresowani. Nauka jest niedoinwestowana i zaniedbana. To źle rokuje na przyszłość.

Warczak nagle poczerwieniał, jak człowiek uderzony w twarz. Aby powstrzymać dalsze wywody bezczelnego naukowca, natychmiast wstał i krzyknął:

– Kolego Fidecki! Nie zapominajcie się! Ocenę bazy Instytutu niech pan zostawi osobom kompetentnym i odpowiedzialnym. Proszę uważać na słowa!

Na sali powstało zamieszanie. Nie wszyscy zgadzali się z Warczakiem. Stefan dostrzegł, że publiczność podzieliła się na dwa obozy. Jedni przekrzykiwali drugich, a całość wyglądała jak targowisko a nie poważne, naukowe zgromadzenie.

Stefan uniósł rękę, aby ponownie zabrać głos. Na sali uciszyło się.

– Chciałem wyczerpująco odpowiedzieć na pytanie pana przewodniczącego – odparł spokojnie, aby złagodzić napięcie. – Znaczną część badań przeprowadziłem w naszym Instytucie. Jednak większość danych opierałem na wynikach i eksperymentach Zachodnich specjalistów...

– Zachodnich specjalistów?! – wtrącił ironicznie Warczak.– To Wschodni już panu nie wystarczają?

Tym razem Stefan nie potrafił ukryć drwiącego uśmiechu.

– Myśl naukowa na Zachodzie rozwija się znacznie szybciej – jest niezależna...To chyba dla wszystkich oczywiste... – powiedział.

– Nie dla wszystkich, kolego! Nie dla wszystkich! – odezwał się nagle siedzący za prezydialnym stołem mężczyzna. Warczak przedstawił go wcześniej jako przedstawiciela rządu o nazwisku Wicher. – Jak pan się nazywa? – spytał nagle delegat.

– To Fidecki! – szepnął do niego konfidencjonalnie rozwścieczony Warczak.

– No właśnie, panie Fidecki! No właśnie! – powtórzył wysłannik władz. – Szkoda, że nie docenia pan technologii naszych przyjaciół ze Wschodu. A przecież wszystkie nowinki naukowe płyną właśnie z tamtej strony. A co najważniejsze – służą interesowi ogółu, masom – klasie robotniczej oraz chłopom i inteligencji, w przeciwieństwie do imperialistycznego podłoża wszelkich dokonań technicznych państw zachodnich. Już Karol Marks powiedział...

– Panowie! – krzyknął nagle Bardlewski, jeden z członków komisji. – Czy to jest jakiś wiec? O co tutaj chodzi? Mamy przecież wyrazić opinię na temat dalszych losów wynalazku kolegi Fideckiego! Może jednak przejdziemy do meritum sprawy?

Ale jego dalsze słowa zagłuszył nagły gwar na sali. Stefan nie podejrzewał, że atmosfera mogła być tak napięta. Wystarczyła tylko mała iskra, aby rozpętać wrzawę. Teraz stało się już jasne, że leniwy spokój panujący w Instytucie to długo kamuflowany konflikt, złudne wrażenie, skrywające tłumione ogromne emocje. Nie potrafił jednak z uniesionych głosów – nad którymi nikt nie panował – odczytać tych, sprzyjających jego sprawie. Dopiero podczas przerwy spotkał się z uśmiechami i życzliwością kilku osób – zwłaszcza przybyłych zewnątrz, których dotąd nie znał.

Kiedy opuszczał gmach Instytutu, był całkowicie wyczerpany i wyjałowiony. Jeszcze nigdy nie poruszył publicznie tak ważnych i kontrowersyjnych spraw – jak się okazało. Nie przypuszczał, że drzemie w nim tyle goryczy i rozczarowań. Z precyzyjną logiką i konsekwencją demaskował wszystkie absurdy w funkcjonowaniu Instytutu, jego fikcyjny charakter i niewielkie znaczenie w naukowym świecie. Poziom technologicznego zapóźnienia był przerażający, tak samo jak żebracze sumy przekazywane przez państwo na niezbędne badania naukowe. Taka droga mogła prowadzić tylko do cywilizacyjnego zacofania – Stefan doskonale zdawał sobie z tego sprawę.

Dlaczego więc Warczak i kilku pozostałych członków komisji rzuciło się na niego z zajadłością? Dbał przecież o to, aby w jego wypowiedziach nie pojawiły się żadne aluzje polityczne. To mogło rozjuszyć oczekujących na każdą prowokację licznie zebranych członków egzekutywy. Nie chciał im podsuwać pretekstu do skierowania dyskusji na pozanaukowy teren. Wytykał jedynie oczywiste błędy i nonsensy, hamujące dalszy rozwój nauki, Instytutu i jego pracowników. Nic więcej. Nie wiedział jednak, jak jego szczera troska zostanie przyjęta przez przełożonych. Po ich twarzach i wypowiedziach, nie oczekiwał entuzjastycznego finału.

Kilka dni później Warczak wezwał go do swojego gabinetu.

– Brawo, panie Fidecki! – powiedział z ironią zaraz na wstępie. – Brawo! Osiągnął pan cel! W całym mieście głośno teraz o naszym Instytucie. Mówią, że opozycja się u nas tworzy. Czy na to pan liczył?

Stefan nie ukrywał zaskoczenia, chociaż spodziewał się uderzenia z zupełnie innej strony.

– Opozycja? – wzdrygnął ramionami zakłopotany. – Moim zamiarem była obrona wynalazku – działalności naukowej. Jeśli popieram jakiś ferment to tylko intelektualny. Uważam, że doskonale służy twórczej myśli.

Warczak spoglądał na niego pobłażliwie.

– Panie Fidecki! Nie oszukujmy się! – odparł. – Niech pan od razu powie, kto za panem stoi? Jaka organizacja?

Stefan nie dał się sprowokować, nawet wówczas, gdy we wzroku Warczaka pojawiła się szydercza iskra.

– Stoi za mną – owszem – ale tradycja niezależnej myśli naukowej, panie docencie – powiedział już spokojnie. – Tylko ona przyczynia się do postępu i rozwoju wszelkich dyscyplin.

Warczak skwitował to ironicznym uśmiechem.

– Mógłby pan sobie oszczędzić tych górnolotnych frazesów! – odparł zniecierpliwiony. – Proszę powiedzieć, jeżeli jest pan tak szczery i odważny – należy pan do ,,Solidarności”?

Stefan odparł bez zastanowienia:

– Nie, nie należę.

Warczak zawahał się.

– To kim pan właściwie jest? – odparł. – Do Partii pan nie należy, do opozycji też nie! Nikt z pana nie ma pożytku!

– Wypraszam sobie...! – Stefan zaprotestował.

Warczak machnął ręką lekceważąco.

– Jeszcze zobaczymy, kim pan naprawdę jest! – dodał po krótkim namyśle. – Jedno już pan wie: nie będę tutaj tolerował żadnych mącicieli ani nielegalnych organizacji. Chyba się rozumiemy?

Stefan kiwnął nieznacznie głową, ale na jego twarzy pojawił się dwuznaczny grymas.

Warczak przez chwilę przeglądał dokumenty, wertował nerwowo jakieś broszurki.

– Proszę powiedzieć, dlaczego nie zamieścił pan w swojej pracy żadnego nazwiska radzieckiego badacza? – powiedział łagodniejszym tonem. – Mógł pan to zrobić chociaż w przypisach albo w bibliografii. Wtedy projekt miałby większe szanse na realizację.

Stefan zdziwił się, że Warczak tak bezpośrednio pozwolił sobie na ujawnienie powszechnie znanej tajemnicy.

– W tej dziedzinie największe osiągnięcia mają jednak Zachodni naukowcy – odparł. – Inspirowałem się ich rozwiązaniami.

Warczak przez moment nie odpowiadał. Wahał się.

– Ale może pan dołączy chociaż ze dwa nazwiska? – odparł raptem.

Stefan miał już gotową odpowiedź. Czekał na tę chwilę już od dawna.

– Kto właściwie zatwierdza nasze projekty? – spytał. – My, czy Moskwa?

Warczak uniósł głowę. Po raz pierwszy Stefan dostrzegł w jego spojrzeniu cień zakłopotania i wątpliwości. Nie był jednak pewny przelotnego spostrzeżenia. Wiedział tylko, że wiele ryzykuje.

– To już nie pana sprawa! – odparł Warczak, przyjmując dawną, arogancką pozę. – Wiem tylko, że do realizacji projektu jeszcze długa droga…

Ale Stefan nie miał zamiaru czekać w nieskończoność. Twórczy zapał porwał go do działania. W ciągu kilku miesięcy zgromadził niezbędne materiały. Sprowadzał je z innych ośrodków badawczych, odwiedzał huty i fabryki. Powoływał się na rzeczywistych i fikcyjnych promotorów naukowego przedsięwzięcia. Dążył do tego, aby wykonano społecznie lub za niewielką opłatą niezbędne elementy urządzenia. Wydał na nie wszystkie własne oszczędności. Zaciągnął lichwiarskie pożyczki, ale nie żałował niczego.

Agata nie poznawała go zupełnie. Dotąd apatyczny, zniechęcony i zrezygnowany, przeistoczył się raptem w człowieka entuzjastycznego, pogodnego, ogarniętego szałem naukowej pasji. Wszędzie go było pełno – najmniej w domu. Ale zdawała sobie sprawę z doniosłości tej przemiany, jej terapeutycznej roli i cieszyła się razem z nim z kolejnego kroku w realizacji niezwykłego przedsięwzięcia.

Dopiero na wiosnę Stefan przyhamował, odetchnął i na pierwszym spacerze oświadczył z triumfem:

– Wszystko gotowe! Praca skończona!

Następnego dnia poszli na uroczysty obiad do przytulnej restauracji. Butelką szampana uczcili zakończenie dzieła. Tulili się do siebie, ćwierkali jak wiosenne ptaki, cieszyli sobą. Ale kiedy leżeli już w łóżku, Agata nie mogła powstrzymać się od refleksji:

– Ale gdzie zamontujesz ten filtr? – spytała cicho. – Instytut nie pozwoli na wykorzystanie własnej aparatury. Zresztą, oni nie wiedzą, że za ich plecami zrealizowałeś projekt. Musisz go teraz przetestować w naturalnych warunkach. I co?

Stefan gładził w zamyśleniu jej delikatne włosy.

– Zastanawiałem się nad tym – odparł po chwili. – Jeśli nie powiedzie się legalny plan, zastosuję podstęp. Przekonałem się, że to obecnie jedyny sposób na omijanie wszelkich absurdów naszej rzeczywistości...

Agata uniosła się na łokciach.

– Zostaniesz wyrzucony z Instytutu. Jeżeli na tym się skończy... – odparła z niepokojem. – Gdzie wtedy znajdziesz pracę?

– Wyjedziemy na Zachód – powiedział po chwili. – Albo... uciekniemy! Zobaczymy... Coś wymyślę.

Agata przypomniała sobie, że od wielu miesięcy Stefan nie wspominał o wyjeździe.

R O Z D Z I A Ł 2

Za oknami Instytutu dojrzewała wiosna. Od kilku dni Stefan znów się niecierpliwił. Próba zainstalowania filtra w legalny sposób nie powiodła się. Adam Stawecki, wtajemniczony w sprawę, nie zdołał uzyskać zgody kierownictwa na przeprowadzenie eksperymentalnych badań bez przedstawienia dokumentacji. Nie ujawnił, oczywiście, że chodzi tutaj o wynalazek Stefana Fideckiego, ale jego własny pomysł.

Zbyt natarczywe nalegania pracowników Instytutu na korzystanie z aparatury badawczej, skłoniły Warczaka do większej czujności. Nie wiedział, prawdopodobnie, co się za tym kryje, ale dla własnego spokoju zakazał wszystkim użytkowania urządzeń pomiarowych bez jego wyraźnej zgody. Teraz dostęp do wieży kontrolnej, gdzie wymieniano filtry do pomiaru skażeń radioaktywnych, okazał się prawie niemożliwy. Chyba że...

O godzinie jedenastej, Stefan w asyście dwóch pracowników udał się na rutynowy obchód, aby wymienić tradycyjne filtry pomiarowe. Po wyjęciu ich ze schowka, znajdującego się na wieżyczce, urządzenia zostały umieszczone w specjalnej kapsule i przeniesione do laboratorium. Zazwyczaj wynik pomiarów wskazywał na niewielką obecność substancji radioaktywnych, pochodzących z przecieków przemysłowych lub uszkodzonych napędów satelit, krążących nad Ziemią. Jednak urządzenia nieprecyzyjnie określały źródła skażeń oraz związków chemicznych wchodzących w skład substancji radioaktywnych. Filtry wskazywały obecność niebezpiecznych związków dopiero przed górną granicą dopuszczalności, co stanowiło całkowite przekroczenie międzynarodowych norm. Działało to tak, jakby informacja o groźnym pożarze, docierała do strażaków w ciągu kilku godzin z niedokładnym opisem jego lokalizacji. Nowy filtr Stefana całkowicie usuwał te nieścisłości.

Stefan umieścił stary filtr w pojemniku radiacyjnym podłączonym do komputera. Cierpliwie czekał na przepływ danych. Zrobił sobie kawę, bo nie czuł się najlepiej. Ostatnio spał niespokojnie, miewał jakieś koszmarne sny, kilka razy zrywał się w nocy przebudzony dziwnymi majakami. Trzymając szklankę w dłoni, stał teraz przed oknem i jak zwykle, obserwował okolicę.

Nagle usłyszał ostrzegawczy dźwięk brzęczyka alarmowego. Uruchamiał się jedynie w momentach największego zagrożenia. Był sygnałem zapowiadającym poważne kłopoty.

Odwrócił się, zaskoczony. Z niepokojem przyglądał się pulsującej, czerwonej lampce, umieszczonej obok licznika. Początkowo sądził, że to głupi kawał. Ostatnio spotykały go drobne złośliwości ze strony anonimowych żartownisiów, ale nikt nie używał do tego celu urządzeń alarmowych.

Bardziej z ciekawości niż ze strachu podszedł do hałaśliwego urządzenia i usiłował je wyłączyć. Dopiero po chwili udało mu się tego dokonać. Wtedy spojrzał na monitor i zastygł w bezruchu ze szklanką w dłoni.

Komputer szalał. Podziałka pomiaru natężenia promieniowania nie mieściła już wirującego obrazu. Nigdy dotąd skala wykresu nie wskazywała więcej niż dwa stopnie. Teraz przekroczyła dwieście. Wydolność procesorów komputera była zbyt niska, aby pokazać rzeczywiste rozmiary natężenia. Nie mógł on wchłonąć takiej ilości danych.

Stefan ciągle nie wierzył w to, co widział. Dla pewności wyłączył komputer i uruchomił go ponownie. Na ekranie nic się nie zmieniło. Wtedy podniósł słuchawkę. Zadzwonił do Sekcji Wczesnego Reagowania. O zaistniałej sytuacji powiadomił również szefa Instytutu.

Po chwili kilku ludzi w białych kitlach wbiegło do laboratorium. Stefan patrzył na nich oszołomiony.

– Żarty sobie robisz?! – krzyknął jeden z nich.

– Odbija tobie?! – powiedział Kastecki.

– Nie masz nic do roboty?! – dodał Pralicki, połykając kawałek imieninowego ciasta, z którym nie mógł się uporać.

Wtedy do sali wpadł Warczak. Był wściekły, jak zwykle. A kiedy zobaczył stojących bezczynnie pracowników sekcji i niepewną minę Stefana, krzyknął:

– Panie Fidecki! Miarka się przebrała! Pan ma zszarpane nerwy! Instytut potrzebuje ludzi bardziej zrównoważonych!

Stefan dopiero teraz odzyskał mowę.

– Podejdźcie – odparł. – Zobaczcie sam!

Ciągle męczyła go obawa, że padł ofiarą jakiegoś koszmarnego dowcipu, który może go drogo kosztować.

– Cholera! – krzyknął Pralicki. – To niemożliwe!

– Jasny gwint! – dodał Kastecki.

– Kiedy zainstalowano filtr? – spytał Warczak, pochylając się z rezerwą nad monitorem.

– Sześć godzin temu – odparł Stefan. – Zgodnie z regulaminem.

Pozostali z rosnącym osłupieniem obserwowali nieobliczalne wybryki komputera.

– Może to uszkodzenie jakiegoś procesora? – spytał Kastecki. – Przecież to już złom. Można go odstawić do muzeum techniki.

Warczak odwrócił się i spojrzał z wyrzutem na Kasteckiego.

– I pan też, panie Kastecki? – spytał z niesmakiem partyjnego kolegę.

– Ja tylko żartowałem – poprawił się Kastecki, ale nikt w tę nagłą deklarację lojalności nie uwierzył.

– Proponuję wyłączyć komputer i jeszcze raz umieścić filtr. Wtedy zobaczymy – powiedział Warczak. Zamyślony usiadł przed monitorem.

Kiedy pracownicy sekcji technicznej zajmowali się ponowną instalacją urządzeń, do laboratorium wbiegło kilku innych naukowców. Sygnał alarmowy dotarł już do pozostałych pracowników. Wszyscy potraktowali go jako działania szkoleniowe. Nagle Warczak stanął w drzwiach i zatarasował wejście do środka.

– Proszę wracać do pracy! – rozkazywał. – Usuwamy awarię komputera. Nic się nie stało! Proszę wszystkich o opuszczenie laboratorium! Zostaje tylko sekcja alarmowa!

Jednego z ciekawskich Warczak wypchnął prawie siłą i zatrzasnął drzwi. Potem przekręcił klucz w zamku.

Po chwili wszyscy znów pochylili się nad monitorem. Stefan włączył komputer, ale zaraz cały zespół drgnął, poderwany przeraźliwym dźwiękiem alarmowym. Powtórzyła się ta sama sytuacja, którą Stefan obserwował wcześniej. Komputer znów wskazywał wielokrotne przekroczenie norm promieniowania.

– To niemożliwe! – powiedział Warczak, uderzając pięścią w pulpit aż podskoczył długopis i notes Stefana. – To jakaś pomyłka! No co, nie mam racji?

Twarze pracowników sekcji alarmowej nie wyrażały już teraz wściekłości na Stefana, ale całkowite osłupienie.

– Trudno powiedzieć... – wahał się Kastecki. Nie chciał zbyt ostro przeciwstawiać się Warczakowi. – Według danych to jednak jakaś poważna katastrofa. Nie wiadomo tylko o jakim zasięgu?

– Bzdury! – powiedział Warczak. – Gdyby doszło do jakiegoś wybuchu, nasz Instytut powinien wiedzieć o nim pierwszy. Nie otrzymałem, jak dotąd, żadnego telefonu z Komitetu Centralnego. Oni przecież wiedzą wszystko!

Na chwilę zapadło kłopotliwe milczenie. Nie dla wszystkich KC był ostatnią i jedyną instancją rozstrzygającą – akurat w tych kwestiach. Stefan nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Nie chciał jednak teraz wdawać się w polemikę z Warczakiem.

– Nie możemy jednak lekceważyć widocznych sygnałów zagrożenia – odparł. – Musimy podjąć szybką decyzję. To nie są żarty!

– Spokojnie, kolego! – powiedział Warczak. – Od podejmowania decyzji ja tutaj chyba jestem, prawda?! Niech się pan nie zapomina! Zdarza się to panu zbyt często!

– Ja tylko... – powiedział Stefan ugodowo, ale Warczak zaraz mu przerwał.

– Towarzysze! – odparł z naciskiem, jakby przemawiał na wiecu fabrycznym. – Bez względu na to, co się tutaj wydarzy i jakie będą dalsze wyniki badań, zakazuję, powtarzam – zabraniam udzielania komukolwiek informacji na temat zaistniałej sytuacji. Za przekroczenie postanowienia wyciągnę surowe konsekwencje. Łącznie z dyscyplinarnym zwolnieniem.

– Co pan w takim razie proponuje? – spytał Kastecki, który – w przeciwieństwie do pozostałych – ostrzeżenie szefa potraktował z całą partyjną powagą.

Warczak spojrzał na niego z uznaniem i powiedział:

– Wymieniamy kolejny filtr i badamy skład chemiczny substancji promieniotwórczej. I jeszcze jedno: nadal pełnimy dyżur w tym samym zespole. Nikt nie wraca do domu. Zaraz powiadomię rodziny.

Stefan już od dłuższego czasu był poirytowany.

– Może jednak zrobimy to sami? – spytał, zniżając głos. – To najlepszy sposób na uspokojenie najbliższych.

Warczak spojrzał na niego przenikliwie, pokiwał głową i powiedział:

– Pan ma zawsze jakieś a l e!

Stefan nie zareagował już na ten złośliwy zwrot. Myślał o Agacie i dzieciach. Pierwszy podszedł do telefonu i wykręcił domowy numer. Po chwili usłyszał głos żony.

– Co się stało? – spytała.

Stefan wiedział, że nie powinien okazywać niepokoju.

– Chciałem usłyszeć twój głos – próbował żartować. – Dawno go nie słyszałem.

Cały czas zastanawiał się, jaki zastosować podstęp, aby Agata nie wpadła w panikę, kiedy wreszcie wyłoży sprawę.

– O której wrócisz? – spytała. – Mam na obiad twój ulubiony kapuśniak.

– To świetnie! – odparł. – Ale dzisiaj wrócę trochę później. Mamy sporo pracy w Instytucie. Prowadzimy ciekawe badania... Nie możemy ich przerwać.

– Jakie badania? – spytała zaniepokojona. – Nic wcześniej nie mówiłeś.

– Na razie to tajemnica – znów próbował przybrać żartobliwy ton, ale nie wyszło to najlepiej.

– Nigdy nie miałeś przede mną tajemnic – odparła z wyrzutem.

– Wszystko wyjaśnię po powrocie – powiedział ze świadomością, że każde słowo jest rejestrowane przez pracowników laboratorium, a może nie tylko... – Muszę już kończyć. Mam jedną prośbę: nie wychodź dzisiaj z domu, dobrze?

– Stefan! – nalegała Agata. – Powiedz, co się stało?

– Nie zabieraj dzieci na spacer. Nie odwiedzaj znajomych. Zamknij dobrze okna! – powiedział z naciskiem.

– Przecież jest słonecznie! – odparła Agata z rosnącym zdumieniem. – Właśnie planowałam wyjść do parku. Wiesz, że Tomek potrzebuje dużo świeżego powietrza!

Stefan szukał jakiegoś awaryjnego wyjścia, aby złagodzić narastające zdenerwowanie Agaty.

– Nie dzisiaj – powiedział wreszcie, bo nie znalazł nic rozsądniejszego. – Zrób to, o co proszę. Rozumiesz?

– Ale...

– O nic więcej nie pytaj. Włącz radio i telewizor. Oglądaj Dziennik Telewizyjny. Niedługo znów zadzwonię do ciebie. Pa, kochanie!

– Pa! – odparła Agata zdrętwiałym głosem.

Kiedy odłożył słuchawkę, był spocony. Nigdy nie przypuszczał, że prosta rozmowa może wyczerpać do tego stopnia. Ręce też miał wilgotne. Wszyscy słyszeli jego słowa. Trudno. Nie miał innego wyjścia. Ale inni nie garnęli się tak bardzo do telefonu. Dlaczego? Dopiero po chwili otrząsnął się z zamyślenia i włączył do pracy.

Naukowcy krzątali się w laboratorium zajęci skrupulatnymi obliczeniami. Nie wyczuwało się jeszcze nastroju grozy i przerażenia. Na skupionych twarzach ciągle widniała rysa podejrzliwego zdumienia, bo nikt do końca nie wierzył w realność wielkiego niebezpieczeństwa. Nigdy nie przeprowadzano tutaj podobnych badań. Zazwyczaj miały one charakter eksperymentalny. Zwożono do Instytutu próbki radioaktywnych materiałów, gdzie przez kilka dni poddawane były różnym testom. Ale miały one zasięg wyłącznie laboratoryjny – służyły celom badawczym lub przemysłowym.

Tymczasem dzisiaj doszło do wyjątkowego zdarzenia – zagrożenie przyszło z zewnątrz – zupełnie niespodziewanie, nagle. Nieznany był również nadawca śmiertelnej przesyłki.

Z powodu niedoskonałości urządzeń pomiarowych nie udało się jednak ustalić miejsca niebezpiecznego promieniowania. Jedynie, po wnikliwych badaniach przeprowadzonych w ciągu kilku godzin, udało się stwierdzić przybliżony skład chemiczny substancji promieniotwórczej.

Zespół badawczy po raz kolejny pochylał się z troską nad pulpitem głównego komputera.

– To na pewno izotopy cezu – powiedział Stefan, ogłaszając wynik, który wszystkich wprawił w osłupienie. – Sądzę, że mamy do czynienia z jakimś bardzo groźnym wyciekiem radioaktywnym.

– Według mnie, trudno mówić o wielkim zagrożeniu. – powiedział Kastecki. – Na razie nie mamy żadnych sygnałów o ewentualnych awariach. Być może są to resztki kosmicznych odpadów z uszkodzonego satelity. Myślicie, że Zachód przyzna się do tego?

Stefan spojrzał z niesmakiem na Kasteckiego.

– Dlaczego ciągle tam dopatrujesz się zła? – powiedział. – Skąd się to bierze? Nie odkryliśmy jeszcze miejsca wycieku.

– To jedna z hipotez – próbował Kasteckiego bronić Pralicki, niezbyt gorliwy członek Podstawowej Organizacji Partyjnej.

Stefan wiedział, że z nimi, raczej biernymi członkami Partii, może pozwolić sobie na większy zasięg krytyki. Wstępowali do Partii z różnych względów – zazwyczaj widzieli w tym szansę łatwiejszej i pewniejszej kariery. Wypróbował ich wytrzymałość kilka razy. Zawsze jego aluzje polityczne przyjmowali z dziwną pokorą a nawet zawstydzeniem. Słuszność argumentów Stefana hamowała ich ewentualną ofensywę ideologiczną. Tylko nieliczni traktowali ją zresztą jako życiowy nakaz.

– Obecność cezu wskazuje, że chyba mamy do czynienia z wyciekiem w elektrowni jądrowej – powiedział Stefan.

Trzymał w ręku katalog chemiczny i wpatrywał się w rubryki oraz rzędy cyfr, w których zakodowane były informacje.

– Sądzisz, że to wybuch w elektrowni atomowej?! – krzyknął Kastecki. – Równie dobrze może to być efekt bomby jądrowej.

– Może być – odparł milczący dotąd Rostowski. – Dlaczego nie.

– Żarty sobie robisz! – powiedział Kastecki. – Bomba wybucha a świat nas o tym nie informuje! – ironizował.

– Koledzy! – powiedział Stefan. – Niczego nie można wykluczyć. Może ta hipoteza jest bliska prawdy?

– Musimy ustalić, w jakiej odległości znajdują się najbliższe elektrownie jądrowe – powiedział Pralicki.

Szli korytarzem w pośpiechu, zbyt przejęci, aby zwracać uwagę na natarczywe pytania napotkanych i przejętych pracowników Instytutu. Coś się stało? Kastecki trzymał raport, który przygotowali z drobiazgową dokładnością, dokonując przy okazji kilku nowych odkryć. Stefan i Pralicki wymieniali między sobą ostatnie uwagi, jakie zamierzali przedstawić docentowi Warczakowi. Za nimi szedł Rostowski, niosąc pakiet dokumentów i danych przygotowanych, jako załączniki do naukowych ekspertyz.

Kiedy bez zwyczajowych ceremonii chcieli wkroczyć do gabinetu Warczaka, sekretarka stanowczo ich zatrzymała.

– Nie radzę teraz wchodzić! – ostrzegała. – Szef odpoczywa. Nie lubi, kiedy ktoś przerywa mu sjestę.

Atrakcyjna szatynka, przyjęta niedawno do pracy, nie znała jeszcze wszystkich pracowników Instytutu. Zdążyła natomiast poznać nawyki swojego szefa, który szybko rozprawił się z jej poprzedniczką, kiedy usiłowała przeprowadzić subtelną krytykę jego postępowania.

– Mamy ważną sprawę! – powiedział poirytowany Kastecki.

– Nic z tego! – ponownie ostrzegła kobieta, ale sięgnęła po telefon. – Panie docencie, czy już można? – zasłoniła dłonią słuchawkę i spytała: – Panowie, w jakiej sprawie?

– Grupa badawcza z laboratorium! – powiedział Pralicki, patrząc na pozostałych z rosnącym niesmakiem.

Na twarzy Stefana pojawił się ironiczny grymas – to przecież ich partyjny przełożony.

– Panowie z laboratorium – powiedziała sekretarka do słuchawki. Po chwili odparła: – Panowie mają poczekać.

Na wszystkich twarzach pojawiła się teraz bezsilna złość.

– Wchodzimy! – rozkazał Kastecki i natychmiast, bez słowa, cały zespół wkroczył do gabinetu docenta.

Warczak, z butelką piwa w ręku, był zupełnie zaskoczony. Na biurku leżała gazeta – Trybuna Ludu. Poza tym – nic.

– Panie docencie! – powiedział Kastecki, starając się nie dostrzegać wściekłości Warczaka.

– Panowie wtargnęli bez uprzedzenia! – Warczak wykrztusił z siebie słowa potępienia. – Co to za skandaliczne praktyki!

– Przepraszam, panie docencie, ale sprawa jest najwyższej wagi... – tłumaczył się Kastecki.

– Pan też zaczyna filozofować, panie Kastecki? – odparł Warczak i zaraz spojrzał na Stefana, stojącego z tyłu. – Co ten Fidecki z wami wyczynia?! – dodał z irytacją. – Przecież ostrzegałem was na egzekutywie...

– Przepraszam, ale... – wtrącił Pralicki, który dobrze pamiętał przebieg zebrania partyjnego. – Kolega Fidecki wręcz przeciwnie... Odkrył obecność strontu i cezu w substancji radioaktywnej.

– Ciągle słyszę Fidecki to, Fidecki tamto! – przerwał mu Warczak. – A co wy sami kiedyś odkryjecie, towarzyszu Pralicki?!

Pralicki nagle poczerwieniał, a potem zbladł. Drżały mu ręce i nogi.

– Ja już zaczynam pewne sprawy odkrywać... – wymamrotał wzburzony.

Warczak popatrzył na niego z pobłażliwością. Kastecki wykorzystał moment ciszy.

– Chcieliśmy przedstawić dokładny raport z naszych badań, panie docencie – wtrącił dyplomatycznie Kastecki, jakby poprzedniej dyskusji wcale nie słyszał. – Otóż...

– Siadajcie! – rozkazał Warczak, kiedy gniew zaczął z niego uchodzić.

Na obszernej ławie naukowcy rozkładali teraz materiały. Z przejęciem relacjonowali wyniki zaskakujących odkryć. Jedynie Pralicki nie wykazywał większej aktywności i zainteresowania. Ciągle usiłował opanować burzę, jaka w nim szalała po przykrych słowach Warczaka.

– Z naszych szczegółowych obliczeń wynika, że mamy do czynienia z wyciekiem substancji radioaktywnych z uszkodzonego reaktora atomowego – mówił Kastecki. – Wskazują na to chemiczne składniki – stront i cez. W takiej ilości i natężeniu występują one jedynie w reaktorach atomowych. Odrzuciliśmy inne hipotezy, ponieważ nie spełniają one przyjętych przez nas kryteriów...

– Chociaż, oczywiście, niczego nie można wykluczyć – wtrącił Rostowski.

– W związku z tym, sporządziliśmy mapę obszarów – ewentualnych źródeł promieniowania. – powiedział Kastecki. – Ale o tym może więcej powie kolega Stefan – on najprecyzyjniej określił miejsce katastrofy.

Stefan nie był przygotowany do referowania wyników. On również, jak Pralicki, tłumił w sobie wściekłość, rozjątrzoną przez Warczaka. Nie miał już złudzeń, że stracił zaufanie i życzliwość szefa, bo na każde jego wystąpienie docent reagował wciąż niezrozumiałą irytacją. W tej sytuacji wolał pozostać w cieniu, niż wysuwać się na czoło naukowego peletonu. W ostatniej chwili przemógł się.

– Próbowaliśmy zlokalizować miejsce zdarzenia – powiedział, kładąc nacisk na słowo z d a r z e n i a, aby nie zaczynać od skrajnych sformułowań. – Według moich obliczeń wynika, że wyciek musi pochodzić z Ukrainy. Działa tam wiele niebezpiecznych elektrowni atomowych...

W tym momencie Warczak już nie wytrzymał. Patrzył z triumfem na strapionych kolegów Stefana, a potem krzyknął:

– No, widzicie! Oto cały Fidecki! On tylko tam widzi zagrożenia! To jakiś obłęd! Paranoja! A elektrownie w Szwecji, Niemczech, Francji?!

Stefan pomimo szyderczego śmiechu przełożonego, nie zamierzał jednak ustępować. Czuł wyraźnie poparcie pozostałych naukowców.

– Jeżeli pan docent pozwoli, to dokończę swój wywód – powiedział spokojnie.

– No, słucham! Słucham pana rewelacji! – odparł Warczak z nadętą ironią.

– Należy wziąć pod uwagę trzy ukraińskie elektrownie atomowe: Chmielnicki, Równe i Czarnobyl. Chociaż w grę wchodzi również elektrownia w Ignalinie na Litwie... – wyliczał Stefan.

– Absurd! – przerwał mu Warczak. – Absurd i paranoja, powtarzam! Czy pan sądzi, że nasz Instytut nie zostałby powiadomiony o ewentualnej awarii?! Co pan sobie wyobraża, że nasi towarzysze z Moskwy to bezduszne bestie, które nie liczą się z naszym zdrowiem i bezpieczeństwem?! Właśnie przed godziną dzwoniłem do Komitetu Centralnego i po raz kolejny podałem informację o naszych badaniach. Powiedzieli bardzo wyraźnie: żadnej awarii nie ma! A jak pan nie wierzy, to proszę bardzo! – Warczak wstał i podszedł szybko do telefonu. – Zaraz zadzwonię do samego Generała! Chce pan tego?

– Co w takim razie z naszymi wynikami? – uwolnił Stefana Kastecki, widząc że dalszy upór nie ma sensu.

– Pewnie trzeba wszystko ponownie sprawdzić. Może to błąd aparatury – odparł Warczak, zadowolony ze skutków przeprowadzonej napaści. – Pomyślimy o tym. Teraz już jesteście zmęczeni. Przekażcie badania nowej zmianie a raport niech zostanie tutaj. I proszę pamiętać: żadnych informacji ani przecieków. To tajemnica państwowa. Zrozumiano?

Nikt nie odpowiedział. Wszyscy wyszli z gabinetu z opuszczonymi głowami.

Pierwszym wrażeniem, jakie ogarnęło Stefana po opuszczeniu Instytutu, było olśnienie. Ożywcze tchnienie wiosny, buchające z rozkwitających drzew, hałaśliwy świergot wróbli i błękit nieba, zatrzymały go na moment w oniemiałej pozie. Niewielki skwer, który teraz przemierzał, po ponurej zimowej drzemce, przeistoczył się nagle w triumfalną pieśń natury, okrojoną jednak przez miasto do skromnej skali barw i dźwięków. Prawdziwy koncert rozbrzmiewał dopiero w lesie. Ale i tutaj, wrażliwe ucho potrafiło wychwycić przejmujące sygnały przyrody, zniewalające urokliwą prostotą, i bogactwem obietnic.

Dopiero w tramwaju wrócił do rzeczywistości. Zaskoczyła go martwota. Pojazd sunął ze zgrzytem po ospałej ulicy, dodając sobie animuszu żałosnym dzwonkiem. Ale ludzie byli spokojni, szarzy, wyciszeni. Nigdzie śladów niepokoju, lęku ani zagrożenia. Nawet przelotna wymiana zdań pomiędzy znajomymi czy obcymi, odbywała się bez emocji i nerwowej gestykulacji. To znaczy, że nikt jeszcze nie wie, nie ma świadomości wielkiego zagrożenia, niebezpieczeństwa, jakie zawisło nad miastem i jego mieszkańcami...

Stefan dopiero teraz uświadomił sobie grozę sytuacji. W pierwszym odruchu chciał podejść do starszej kobiety, siedzącej z obojętną miną przy drzwiach, aby zapytać czy słyszała o promieniowaniu. Czy wie, że oddycha skażonym powietrzem? Obawiał się jednak, że jego szczere intencje nie zostaną odebrane właściwie. Ktoś może go uznać za niepoczytalnego. Bo przecież jeśli w telewizji n i c n i e b y ł o... Tylu obłąkańców kręci się po tym świecie... Nie! To nie ma sensu – są przecież instytucje, organy państwa powołane do ogłoszenia alarmu.

Dla pewności kupił jednak w kiosku gazetę. Przeglądał strony z zachłannością. Ale nie znalazł spodziewanej informacji, ba, nawet drobnej wzmianki o skażonym powietrzu, którym przecież wszyscy oddychają. Jedyny wykres, jaki zauważył, wskazywał na stale rosnący rozwój gospodarki i demokracji socjalistycznej oraz ciągłą poprawę życia obywateli. O kartkach na żywność i inne towary nie wspominano. Przed blokiem wyrzucił gazetę do kosza...

Agata przywitała go w drzwiach przestraszonym wzrokiem.

– Było coś w telewizji? Oglądałaś? Słuchałaś? – spytał .

– Oczywiście! Ale nic się nie wydarzyło. Wszystko po staremu – powiedziała, nie spuszczając badawczego wzroku z męża. – Co się stało? Stefan! O co chodzi?

W tej chwili dwaj chłopcy przylgnęli do nóg Stefana i zaczęli ciągnąć go do pokoju.

– Tatusiu, chodź!

– Chodź, zobacz! – przekrzykiwali się nawzajem.

Stefan, prawie jak paralityk, ze sztywnymi nogami, wkroczył do dziecinnego pokoju. Po chwili zamarł z przerażenia. Na środku ustawiony był jego eksperymentalny filtr, do którego chłopcy doczepili przeróżne kartonowe osłony i chorągiewki. Obiekt wyglądał teraz jak nieudana kopia pojazdu kosmicznego, ale robił na dzieciach wrażenie. Zafascynowani projektanci z dumą patrzyli na imponujące dzieło. W dziwacznej budowli można się było doszukać pewnej twórczej myśli. Jednak Stefan nie potrafił teraz zdobyć się na uznanie.

– Widziałaś?! – powiedział z wyrzutem do Agaty.

– Kiedy oni to zrobili? – odparła przestraszona. – Mam nadzieję, że niczego nie uszkodzili? – dodała, aby uspokoić męża.

Stefan był zdenerwowany. Początkowo chciał skarcić młodych projektantów, ale powstrzymał się, bo osłabiły go potulne spojrzenia i bezradne zawstydzenie, jakie widział w ich wzroku. Poza tym, było coś nowatorskiego w dziecinnej wizji konstrukcyjnej, ujawniającej spore zasoby pomysłowości i niekonwencjonalnej wyobraźni. Widział w nich zalążki twórczego myślenia i niebanalną stylistykę. Kiedy jednak pomyślał o ich dalszym rozwoju, zaraz zobaczył siebie, zmagającego się z tysiącami przeszkód, bezradnego wobec urzędniczej machiny i nieprzyjaznego systemu, który paraliżuje wszelkie eksperymentalne poczynania.

Szybko sprawdził, czy wszystkie elementy urządzenia są w porządku. Odetchnął z ulgą. Uściskał dzieci. Uśmiechnął się. Radość wróciła ponownie. Dopiero po dzienniku telewizyjnym pojawiła się irytacja.

– To niesamowite! – oświadczył, kiedy spiker zakończył omawianie prognozy pogody. – Ani słowa na temat skażonego powietrza, które cały czas napływa do kraju. To skandal! Przecież napromieniowanie przekroczyło wszelkie normy! Zachęcanie ludzi do spacerów, to wysyłanie społeczeństwa na śmierć! Oczywiście, nie natychmiastową, ale powolną, utajoną, zamaskowaną.

– Nic nie można zrobić? – spytała Agata, bardziej przejęta emocjami męża niż groźną sytuacją.

– Można! – odparł. – Wystarczy nadać komunikat. Wszyscy obywatele muszą zachować szczególną ostrożność. Przynajmniej na kilka dni. Trzeba zamknąć szkoły, zakłady pracy, zrezygnować ze spacerów, siedzieć w domu i  spożywać nieskażoną żywność. Najlepiej z puszek, konserw – wszystkiego, co jest zamknięte hermetycznie, co wyprodukowano wcześniej... Ale do tego trzeba odwagi i uczciwości. A teraz zbliża się przecież 1 maja – święto pracy. Potrzebne są pochody, sztandary, trybuny i defilady – tłumy wiwatujące na cześć i chwałę... To jest ważne – efekt, masowe poparcie a nie zdrowie i bezpieczeństwo obywateli!

– Może jednak nie jest tak źle? – spytała Agata. – Skoro prasa, radio i telewizja milczy, być może takiego zagrożenia nie ma? Może to rzeczywiście jakiś błąd w obliczeniach?

– Nie wierzysz? – spytał retorycznie Stefan. – Przecież środki masowego przekazu trzyma krótko jedna ręka. Na co ty czekasz? Informacje są przecedzane, sortowane, preparowane w zależności od potrzeb. Gdyby takie promieniowanie nadeszło z Zachodu, już teraz siedzielibyśmy w schronie atomowym, dla spotęgowania zagrożenia i wywołania efektu propagandowego. Ale ono nadeszło z innej strony i w tym jest problem...

– Stefan! – powiedziała Agata. – To co mamy teraz robić?

– Zostaniesz w domu. Powiadomisz całą rodzinę i wszystkich znajomych. Niech informacja dotrze do wielu ludzi, niech rozniesie się jak najdalej. Ale bądź ostrożna...Chociaż ciągle mam nadzieję, że jednak ktoś się przebudzi i ujawni wreszcie prawdę. Takiego zagrożenia nie można długo trzymać w tajemnicy!

Następnego dnia Stefan zjawił się w Instytucie, jak zwykle, punktualnie. Zaraz też udał się do biura, gdzie zamierzał podpisać listę obecności. Pochylił się właśnie nad skoroszytem, aby odszukać nazwisko, kiedy usłyszał za sobą głos kadrowej:

– Nie trzeba, panie Stefanie – powiedziała uprzejmie. – Jest pan już przecież na urlopie. Proszę, oto pana karta. Życzę miłego wypoczynku.

Stefan cofnął się. Osłupiały patrzył na kobietę.

– Jaki urlop?! – wykrztusił słowa zdumienia. – Nie chciałem żadnego urlopu! Zwłaszcza w obecnej sytuacji!

Kadrowa również wydawała się zaskoczona niespodziewanym obrotem sprawy.

– Wykonuję polecenia docenta Warczaka. Tutaj jest jego podpis i zgoda.

– To jakieś nieporozumienie – powiedział, kiedy upewnił się, że na karcie urlopowej rzeczywiście widnieje podpis szefa. – W takim razie, gdzie znajduje się mój wniosek o urlop? Może pani go odszukać?

Kadrowa ze zniecierpliwieniem zaczęła przeglądać dokumenty, ale bez skutku.

– Niech pani odpuści – powiedział Stefan. – Przecież pani dobrze wie, że nie składałem takiego wniosku. O co tutaj naprawdę chodzi?

Kadrowa spoglądała na niego zakłopotana.

– Nic nie wiem. Nic... To decyzja docenta.

– A gdzie teraz mogę go zastać? – spytał.

Nie widział dalszego sensu przedłużania dyskusji.

– Powinien być u siebie – odparła urażona kobieta.

Biegiem pokonał dwa piętra. Nie miał cierpliwości czekać na windę. Był wzburzony. Gniew wolał rozładować na schodach zamiast wybuchem w gabinecie Warczaka.

Kiedy wszedł do sekretariatu, był już spokojny. Ale wiedział, że wystarczy mała iskra, aby eksplodował.

– Docent jest zajęty – odparła sekretarka, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć.

– Ale ja muszę... – powiedział z naciskiem.

– Proszę przyjść później. Docent ma ważne spotkanie. Nikogo teraz nie przyjmuje.

Stefan zrezygnował. Z kartą urlopową schodził powoli na parter. Chciał dostać się do laboratorium. Spóźnił się już na dyżur, ale w tej sytuacji nie miało to już wielkiego znaczenia. Ostatecznie jest przecież na urlopie, ma usprawiedliwienie. Gorycz i wściekłość tłukły się w nim nawzajem.

Przed wejściem natknął się na zaskakującą przeszkodę. W drzwiach oddzielających skrzydło laboratorium, stał teraz umundurowany strażnik. Stefan widział w tym miejscu ochronę tylko raz – w pierwszych dniach stanu wojennego. Ale teraz...?

– Przepustkę, proszę – powiedział strażnik surowo.

Stefan ze zdumieniem i bezradnością przyglądał się tępej twarzy ochroniarza. Nigdy go przedtem nie widział.

– Jestem pracownikiem Instytutu – powiedział. – Przyszedłem na dyżur.

Starał się, aby jego głos nie zdradzał zdenerwowania i irytacji.

– Przepustkę, proszę – powtórzył ochroniarz jak automat.

Stefan wiedział już, że dalsza dyskusja do niczego nie doprowadzi. Nie miał najmniejszego zamiaru szarpać się z bezdusznym wykonawcą, cudzego zresztą polecenia. Odszedł na bok i rozglądając się bezradnie, czekał na nadejście kogoś znajomego. Dziwne, ale w tym czasie zazwyczaj hol roił się od ludzi a dzisiaj, jak na złość, jakoś wszystkich wymiotło. Jeszcze raz postanowił dostać się do Warczaka. Wszedł po schodach na górę, ale otrzymał tę samą odpowiedź – szef był ciągle zajęty.

Wrócił pod drzwi wydziału. Usiłował wypatrzyć ludzi, którzy mogli krzątać się po korytarzu. Dopiero po kilku minutach, ktoś wyszedł z pomieszczenia. Wtedy zapukał w szybę i gwałtownym ruchem przywołał go do drzwi.

Miał pecha. Okazało się, że tym człowiekiem był Garys. Stefan od wielu miesięcy był z nim w ostrym konflikcie. Właściwie mijali się w Instytucie, jak przezroczyste figurki. Wzajemna niechęć, wywołana różnicą charakterów a zwłaszcza poglądów – Garys ział wręcz nienawiścią do przeciwników Partii – spowodowała, że unikali się nawzajem. Ale teraz Stefan nie miał już wyjścia – musiał na niego spojrzeć, musiał prosić o pomoc.