Marzenia kontrolowane - Grażyna Wieczorek - ebook

Marzenia kontrolowane ebook

Grażyna Wieczorek

0,0

Opis

Po wyjściu z więzienia, znajduje testament. Wynika z niego, że odziedziczyła dom na wsi i ma przyrodnią siostrę. Wyrusza więc, żeby ją poznać. Poznaje blaski i cienie życia na wsi i szybko przekonuje się, że to co spada z nieba nie zawsze jest tym czym wydaje się być na początku. Gdy lokalna społeczność poznaje prawdę o jej przeszłości robi wszystko żeby pozbyć się zdeprawowanej sąsiadki. Szereg kolejnych zdarzeń prowadzi do rozwikłania zagadki wstrząsającego morderstwa sprzed lat…

Powieść obyczajowo przygodowa z wątkiem kryminalnym, która opowiada o braku akceptacji, o trudnych wyborach i nieoczywistych przyjaźniach. Wyróżnia się specyficznym poczuciem humoru, naturalnymi dialogami oraz doskonale opisuje świat, w którym działa bohaterka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 294

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Grażyna Wieczorek

 

 

Marzenia kontrolowane

Wersja demonstracyjna

 

Wydawnictwo Psychoskok Konin 2021

Grażyna Wieczorek „Marzenia kontrolowane”

 

Copyright © by Grażyna Wieczorek, 2021

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2021

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część niniejszej publikacji nie

 może być reprodukowana, powielana i udostępniana w 

jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Redaktor prowadząca: Renata Grześkowiak

Korekta: „Dobry Duszek”, Robert Olejnik

Projekt graficzny i skład: „Dobry Duszek”

Projekt okładki: Robert Rumak

Skład epub i mobi: Adam Brychcy

ISBN: 978-83-8119-782-3

 

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

Mojemu mężowi za to,że jest przy mnie zawsze, wszędziei o każdej porze.

Rozdział 1Pierwszy dzień wolności

„System obronny mam szczelny jak sito” – pomyślałam, gdy nagle uruchomiony kombajn emocji postawił do pionu cały układ nerwowy, kiedy zdezelowany wiśniowy opel zajechał pod bramę więzienia. Zamaszystym łukiem otoczył klomb z raczkującymi pączkami tulipanów i stanął jak wryty.

Po krótkiej chwili wysiadł z niego mój ojczym, którego w dobrych chwilach nazywałam Wrednym Bufonem i lepiej nie mówić, jak nazywałam go w tych złych. Łupnął drzwiami starego opla i jakby miał stoczyć walkę z bykiem ruszył w stronę grupki osób, które, wyszedłszy zza metalowej bramy, nie zdążyły jeszcze zmieszać się z tak zwanymi przyzwoitymi obywatelami. Mimo że wiele razy wyobrażałam sobie chwilę, kiedy opuszczam ten upiorny gmach, teraz przez ułamek sekundy miałam ochotę wrócić do niego.

– Jakiś uroczy tatuś po kogoś przyjechał – zakpiła jedna z koleżanek, która również miała dziś opuścić te mury i uśmiechnęła się, ukazując ciemną plamę w miejscu, gdzie powinna być lewa trójka i czwórka.

Większość dziewczyn nie zwróciła na niego uwagi, zajęta wypatrywaniem swoich bliskich, inne zachichotały i po chwili bez słowa pożegnania rozeszłyśmy się w różne strony świata.

– To raczej wiecznie tykająca bomba – burknęłam do siebie, wychodząc mu na spotkanie.

Mogłam przejść obok niego, udając, że go nie znam, mogłam zamówić taksówkę albo skręcić w boczną ulicę, ale ponieważ nie miałam gdzie się podziać, po oschłym „dzień dobry” zdałam się na jego towarzystwo. Omiótł mnie wzrokiem od czubków lakierowanych pantofli po czubek głowy z niesfornymi, czarnymi włosami i skrzywił się, jakby wdepnął w krowie łajno. Odruchowo obciągnęłam krótką spódniczkę, aż zatrzeszczały jej wszystkie szwy, i podeszłam do samochodu. W milczeniu wyjął mi torbę z rąk, by wrzucić ją do bagażnika, a kiedy nachylił się, by ją schować, jego brązowy płaszcz, który pamiętam od zawsze, osiągnął skrajny poziom napięcia w pasie. Znałam go dobrze i widziałam, że kiedy wsiadaliśmy do wiśniowego opla, kipiał już ze złości i bez żadnych wstępów zaczął wylewać z siebie żółć zebraną przez pół roku mojej nieobecności.

– Taki piękny dzień dzisiaj, słońce w pełni, a ja muszę na stare lata jeździć po więzieniach za jakimś rozpijaczonym zerem! I co ja komu złego zrobiłem, że trafiłem na ciebie w swoim życiu, haaa? – Potrząsnął głową, aż drugi podbródek mu zafalował, a w kącikach ust pojawiła się piana. – Przecież ani w mojej, ani nawet w twojej rodzinie takie rzeczy nigdy nie miały miejsca!

– Trzeba było nie przyjeżdżać. Nie prosiłam cię…– próbowałam coś powiedzieć, ale natychmiast mnie zagłuszył.

– Nawet nie wiesz, jaki w domu był spokój przez te pół roku i jak odpoczęliśmy z Jankiem bez ciebie! Zaraz zaczną się te twoje nocne powroty, smród wódy, a twoi zdegenerowani kolesie będą nas zaczepiać na ulicy! A potem, tak jak poprzednio, będziesz się afiszować wymalowana jak dziwka i poniewierać po klatce schodowej!

Wyraźnie się rozkręcał, więc wcisnęłam w najdalszy kąt samochodu wszystkie swoje chude kończyny, by być jak najdalej od niego.

Na chwilę zapanowała błoga cisza. Przekręcił kluczyk w stacyjce, ale jak tylko usłyszał szum diesla, znowu zaczął nadawać:

– Janek już dawno wstydzi się wyjść na ulicę. A wiesz, co jego koledzy mówią o tobie? Że jesteś wulgarną zdzirą!

Przymknęłam oczy i usiłowałam się wyłączyć, bo prawdopodobnie zamierzał tak piłować do końca podróży.

– Aha, chciałem cię uprzedzić, że zabrałem ci telewizor i kilka innych rzeczy i dałem je Jankowi. Chłopak się uczy, mądry jest, to mu się przyda. Z ciebie już i tak nic nie będzie!

„O to ci chodziło, ty tłusty wieprzu” – pomyślałam, ale nie miałam siły na żadne kłótnie. Byłam za bardzo przytłoczona nadmiarem zdarzeń, więc znowu tylko pysknęłam:

– Nie miałeś prawa, bo to wszystko kupiła mi mama.

– Może i tak, ale ty jesteś zajęta czymś zupełnie innym. No i spójrz na siebie. – Kiedy stanęliśmy na czerwonym świetle, przekręcił lusterko, kierując je na moją twarz. – Czy nie wyglądasz jak dziwka? Po coś się tak wymalowała? Chcesz, żeby wszyscy od razu wiedzieli, z kim mają do czynienia?!

Rzeczywiście źle wyglądałam, bo w tej cholernej celi było tak ciemno, że zrobiłam za mocne kreski nad oczami, a ciemną szminką to już w ogóle pojechałam nie tam, gdzie trzeba. Mimo to nie zareagowałam na jego krytykę, tylko rozejrzałam się po ulicy, bo przecież nie widziałam świata pół roku.

Popołudniowy warszawski zgiełk trwał w najlepsze. Jedni wsiadali, a inni wysiadali z tramwajów. Jedni szli w prawo, a inni w lewo.

Jedni się uśmiechali, a inni byli wyraźnie wkurzeni. Jakaś roześmiana para przechodząca przez pasy obejrzała się, słysząc ryki w samochodzie, ale chłopak szybko objął dziewczynę o kasztanowych włosach i rozmyli się w tłumie.

– Co, zastanawiasz się, kogo znowu obrabować?

Ruszył ze świateł chyba zdezorientowany moim brakiem reakcji, bo wreszcie przestał ryczeć.

– Ja tak naprawdę nic nie zrobiłam… – Usiłowałam spokojnie porozmawiać o tym, co się wydarzyło, ale natychmiast mi przerwał, śmiejąc się na całe gardło.

– Zawsze miałaś wypasioną wyobraźnię! Nie od dziś wiadomo, że w więzieniach siedzą sami niewinni. Okradłaś listonosza, kopnęłaś w krocze sąsiada, tak że o mało nie wzywali pogotowia, i mówisz, że to nic?

– Kopnęłam go w jaja, bo się do mnie dobierał! – wydarłam się, bo już nie mogłam znieść jego wrzasków.

– Nie wyrażaj się! Nie jestem jednym z tych twoich kumpli od chlania i ćpania, a porządna dziewczyna nie musi nikogo kopać w jaja, żeby udowodnić, że jest porządna! Chcesz powiedzieć, że go nie okradłaś? A listonosz? A sąsiad, którego obrobiliście z twoimi głupimi kumplami? Żeby tak dać się złapać, to trzeba być skończonym idiotą. A babcia, której ukradliście emeryturę?

Te wszystkie pytania zawisły nade mną jak czarne chmury.

– Przecież oddałam jej pieniądze – mruknęłam cicho, bo akurat tego bardzo się wstydziłam.

– Bo musiałaś. – Zaśmiał się znowu. – À propos, masz oddać mi pieniądze, które gdzieś tam chowasz po kątach. – Obrzucił mnie niespokojnym spojrzeniem. – Skoro nie szukasz roboty, to nie myśl, że będziesz mieszkać za darmo. Wszystko kosztuje: gaz, prąd, woda, a ja mam na kogo pracować.

– Nigdy! Pieniądze dostałam od mamy, a pracę sobie znajdę! – Znowu podniosłam głos. „Muszę koniecznie zadzwonić” – myślałam gorączkowo, szukając komórki w torbie, którą oddali mi z więziennego depozytu. Mimo przewertowania wszystkich kieszonek, nie znalazłam jednak telefonu.

Na twarzy ojczyma pojawił się uśmieszek, który oznaczał, że raczej nie mam co tam szukać, no i że maczał w tym swoje tłuste paluchy. Nienawidził mnie od zawsze i czasem kłócili się o mnie z mamą do upadłego. Krzyczała, że nie daje mi żadnych szans, że cokolwiek zrobię, torpeduje moje decyzje, a on machał ręką i odpowiadał, że jestem miernotą i że szkoda na mnie czasu.

– Teraz, jak wyszłaś z pierdla, zszargałaś sobie opinię i narobiłaś bajzlu w papierach, to akurat znajdziesz pracę… Myślisz, że ktoś będzie chciał pracować z taką ześwirowaną recydywistką? – zapytał retorycznie.

„Z pewnością został poinformowany o niefortunnym zdarzeniu w pierdlu”.

– A jeśli nawet ktoś cię zatrudni, to wylecisz z wielkim hukiem, bo przecież zaraz się upijesz! – szydził dalej, ale ponieważ skręcał w lewo, co zawsze sprawiało mu problem, musiał się przymknąć, żeby się skupić.

Dzięki temu jakoś dotarliśmy pod dom. Z ulgą wysiadłam z samochodu i rozejrzałam się po betonowym blokowisku na warszawskiej Woli. Nic się nie zmieniło. Wszystko stało na swoim miejscu i wszystko było równie szare jak pół roku temu. Kiedy wchodziliśmy do windy, spotkaliśmy sąsiadów z trzeciego piętra, więc Bufon wysunął żółty zgryz w stronę mocno natapirowanej sąsiadki, która zawsze chodziła bez stanika. Nawet na niego nie spojrzała. My też nie patrząc na siebie, wjechaliśmy na dziesiąte piętro i weszliśmy do mieszkania.

Wewnątrz czekał na nas Ryży Gówniarz, czyli mój przyrodni czternastoletni brat. Na twarzy miał podobny do tatusia drwiący uśmieszek, którym przywitał mnie po kilku miesiącach nieobecności. W rękach trzymał mój tablet.

– Co tam, siostrzyczko? Znowu się troszkę narozrabiało? – zapytał szyderczo, a spod ryżych rzęs łypały na mnie bladoniebieskie oczka.

Nic nie odpowiedziałam, ignorując to niezbyt czułe powitanie.

Podeszłam do niego i wyciągnęłam ręce, żeby mi oddał ten tablet. W tym samym momencie usłyszałam za sobą jakiś szelest i poczułam, jak guziki kurtki wrzynają mi się w gardło. To ojczym złapał mnie od tyłu za kaptur i warknął:

– Ani się waż!

Wycofałam się, a wredny uśmieszek mojego braciszka stał się jeszcze bardziej esencjonalny. Dałam sobie spokój z tym tabletem, rozebrałam się i poszłam do swojego pokoju. Zrezygnowana usiadłam na brzegu łóżka i zaczęłam się rozglądać. Rzeczywiście Bufon zabrał mi sprzęt stereofoniczny i mały telewizor, a wszystkie książki i przedmioty były poprzestawiane. Przypuszczałam, że w poszukiwaniu pieniędzy zrobił gruntowną rewizję, ale było mi to obojętne. Zresztą i tak nijak miało się to do kipiszu, który urządzano nam w celach. I wcale nie chodziło o znalezienie narzędzi, które mogłyby posłużyć do jakiejś spektakularnej ucieczki, ale o zburzenie odrobiny porządku i prywatności, o którą każda z nas walczyła codziennie. Miałyśmy żyć w przeświadczeniu, że nic, co nasze, nie jest nietykalne i w każdej chwili ten porządek i tę nietykalność można zburzyć.

Na trzy tygodnie przed wyjściem przeszłam bardzo trudne chwile. Wprowadzili nam do celi bardzo wredną babę, zwaną Wielką Lucyną, która miała zostać kilka dni, a została do końca mojego pobytu. Napuszczała na mnie wszystkie dziewczyny i w końcu doszło to tego, co przez cały czas wisiało na włosku. Do babskiej bijatyki na pazury i przemycone pilniki do paznokci. Mimo że jestem bardzo szczupła i niepozorna, to ją wywieźli na noszach do szpitala, a dziewczyny zaczęły szeptać, że jestem porąbaną świruską. Na szczęście specjalna komisja, która miała ustalić szczegóły tego zdarzenia, orzekła, że zostałam sprowokowana i jednak wypuszczą mnie w terminie.

Siedziałam na krańcu łóżka, wspominając tamte chwile i zaczęłam ryczeć, bo ostatnio właśnie to wychodziło mi najlepiej. Nikt na mnie nie czekał, nie miałam z kim porozmawiać, nie miałam jak zadzwonić. Poczułam się samotna, obca i przez nikogo niekochana. Wzięłam z półki ramkę ze zdjęciem mamy, przytuliłam do serca i zasnęłam w ubraniu.

Obudziłam się w środku nocy, bo panowie chrapali jak lokomotywy, każdy na swojej częstotliwości. Zdjęłam z siebie ciuchy przesiąknięte specyficznym więziennym smrodkiem i postanowiłam się umyć. Ale gdy w łazience zobaczyłam swoją twarz, przyznałam ojczymowi rację. Wyglądałam jak kiepsko ucharakteryzowana dziwka z filmu klasy B, a makijaż rozmazał mi się po same uszy. Patrzyłam i patrzyłam i miałam dość siebie i tego, co widziałam w lustrze. Wiedziałam, że zasłużyłam na wyrok, ale obiecałam sobie, że nigdy więcej nie wrócę do więzienia. Właściwie to już po pierwszych zawiasach miałam skończyć z kradzieżami i włóczeniem się z szemranym towarzystwem, ale poza nimi nie miałam nikogo, więc znowu dałam się wciągnąć. Tylko że podczas ostatniego włamania wszystko poszło nie tak. To już przeszłość, ale przyrzekłam sobie, że jak tylko znajdę jakąś robotę, wyniosę się z tego domu. Do takiego wniosku doszłam już tydzień po śmierci mamy. Odeszła nagle i niespodziewanie na zawał serca tydzień przed moją osiemnastką. Bufon nie dał mi spokojnie przejść przez czas żałoby, a ja, by uniknąć awantur, spałam u chłopaka, u znajomych, a nawet w piwnicy. Jednak teraz musiałam coś wymyśleć żeby wreszcie się ode mnie odczepił.

Umyłam się, przebrałam w piżamę i palcem na zaparowanym lustrze napisałam: Bufon to fiut, po czym powlekłam się do swojego pokoju. Po chwili coś sobie przypomniałam. Zajrzałam pod fotel i z najodleglejszego kąta wyjęłam klepkę od podłogi, a spod niej trzy tysiące złotych. Mama dała mi je tuż przed śmiercią, jakby coś przeczuwała, i tylko dlatego jeszcze ich nie przebalowałam. „Kiepskie filmy panowie oglądacie, skoro ich nie znaleźliście” – pomyślałam, chowając je z powrotem w to samo miejsce i zapakowałam się do łóżka. Przykładając głowę do poduszki, miałam nadzieję, że jutrzejszy dzień okaże się dla mnie łaskawszy, a przymiotnik „dobry” nie będzie tylko wyświechtanym frazesem.

Niestety nie udało mu się.

– Ty mała dziwko, co ty tam bazgrzesz na lustrach!

Ktoś ryczał mi do ucha i szarpał za ramię.

– O co chodzi…? – bełkotałam, ledwo rozkleiwszy powieki.

Nad sobą zobaczyłam łysawą głowę ojczyma z zabłąkanym puklem włosów i małe oczka w kolorze guzików policyjnego munduru.

Po latach wreszcie doszłam do tego, co mi te jego oczy przypominały.

– O to, że bazgrzesz na lustrach jakieś głupoty! Jak ci się nie podoba, możesz się wynieść, bo tutaj już nikomu nie będziesz ubliżać.

Trochę oprzytomniałam i jakoś odzyskałam język w gębie.

– Chciałam zauważyć, że to ty ciągle mi ubliżasz, i przestań mnie tak szarpać. – Bez ładu i składu machałam rękoma, usiłując się od niego opędzić.

– Bo pracuję na ciebie i odrobina szacunku mi się należy. A poza tym to mój zamek i moje zasady, jeśli jeszcze nie zauważyłaś! Wstawaj i weź się za robotę, ty nieuku!

W oczkach w kolorze guzików policyjnego munduru pojawiły się iskierki radości, bo nie dostałam się na studia. Uwielbiał, jeśli coś mi nie wyszło, bo wtedy potwierdzała się jego teoria na mój temat.

– Daj mi spokój, muszę iść do łazienki. – Wreszcie udało mi się wygrzebać spod kołdry i wstać.

– Dobra, ale masz posprzątać dom, ugotować obiad i przygotować pieniądze, o których wczoraj rozmawialiśmy. Ty już zakończyłaś edukację, więc muszę kupić Jankowi jakiś porządny komputer.

W tym momencie Ryży Gówniarz włożył swoją ryżą głowę do pokoju i wyszczerzył zęby, które na szczęście nie były ryże.

– To niezły pomysł, nie uważasz? – zapytał bezczelnie.

– Nie odddam wam moich pppieniędzy, bo dddostałam je od mamy. – Niestety w stresujących sytuacjach często zaczynałam się jąkać.

Usiłowałam jakoś przedrzeć się do łazienki, ale wystający bęben Bufona ani drgnął.

– Posłuchaj, ty mała dziwko, ja nie żartuję. Jeśli zamierzasz tu mieszkać, masz się dostosować.

– Do kogo? Do ciebie? Musiałabym bardzo obniżyć swój poziom – odpowiedziałam mu bez zająknięcia, bo z kolei jak się bardzo wściekłam, jąkanie przechodziło mi jak ręką odjął.

– Siedziałaś w pudle i mówisz, że masz jakiś poziom? Ty, ty…

Zaciął się w poszukiwaniu bardziej wyrafinowanego przymiotnika niż dziwka, co natychmiast wykorzystałam.

– A ty, cwaniaku, zawsze miałeś kłopoty z puentą…

Nie dokończyłam, bo złapał mnie za zmierzwioną burzę włosów, zbliżył twarz do mojej twarzy i poczułam jego szokująco nieświeży oddech.

– Chyba powinieneś zainwestować w tiktaki… – wychrypiałam.

Wziął solidny zamach i walnął mnie pięścią pod lewe oko. W jednej chwili cała Mleczna Droga zawirowała mi przed oczyma i uderzyłam o ścianę, aż zadudniła. Mimo że ze wszystkich sił usiłowałam utrzymać pion, osunęłam się po niej jak roztrzaskane jajo.

– Tato, przestań, zabijesz ją!

Jak spod ziemi słyszałam przerażony głos Ryżego Gówniarza.

Zdziwiłam się, bo chyba po raz pierwszy stanął w mojej obronie.

– Nic jej nie będzie, synu, nie martw się – odpowiedział mu ojczym, ale przyglądał mi się bardzo uważnie.

Jakoś wstałam, a on, podtrzymując mnie za ramię, doprowadził do łóżka.

– Czy dobrze zrozumiałaś to, co powiedziałem? – zapytał, pochylając się.

Na szczęście nie przysuwał się już tak blisko. Przytaknęłam cicho, cały czas trzymając się za obolałą głowę. Marzyłam tylko o jednym: żeby już sobie poszli. Chciałam w samotności dojść do siebie.

– I tego się trzymajmy. A teraz odpocznij i przemyśl sobie moją propozycję, bo nie możesz mieszkać tu za darmo. Będziesz miała na to cały dzień, a po południu wrócimy do tego tematu. Idziemy! – rzucił komendę w stronę syna.

Janek posłusznie poszedł za nim, jednak cały czas oglądał się na mnie. Był wyraźnie przerażony tym, co zobaczył. Zarzuciwszy na siebie płaszcze i wziąwszy torby, wyszli z domu. Nastała cisza.

Obmacałam sobie całą czaszkę. Na szczęście nigdzie nie wyczułam krwi, choć jeszcze długo mi wirowało w głowie. Poczłapałam do łazienki, ale kiedy znowu przejrzałam się w lustrze, znów byłam przerażona. Zobaczyłam w nim tę samą co wczoraj wychudzoną twarz. Co prawda bez makijażu po same uszy, ale nieźle poobijaną. Z obu dziurek w nosie ciekła mi krew, a pod lewym okiem wpasował się perfekcyjnie czerwony placek.

– Tłusty skurwiel – zasyczałam, zbliżając twarz do lustra.

Byłam bardzo wkurzona. „Teraz będę musiała kilka tygodni chodzić w ciemnych okularach. A jak ja się w takim stanie pokażę Mariuszowi?” – To mój chłopak i choć ostatnio nasze kontakty nie były zbyt intensywne, bo poświęcał czas bardzo chorej mamie, miałam nadzieję, że znajdzie dla mnie jakąś chwilę. W jednej kwesti przyznałam ojczymowi rację: „Mam cały dzień na przemyślenia”.

Wzięłam gorącą kąpiel, wypiłam smolistą kawę i zaczęłam obmyślać plan. Już nie mogłam udawać, że nic się nie stało. „Muszę wyprowadzić się z tego domu i to jeszcze dziś, bo jak wróci, roztrzaska mi głowę, a i tak nie oddam mu pieniędzy. Mogę iść na policję, ale wczoraj wyszłam z więzienia. Zresztą potem i tak musiałabym tu wrócić” – myślałam intensywnie.

Nie miałam pojęcia, co zrobić i od czego zacząć. Prawie godzinę suszyłam wielką furę czarnych włosów – spadek genetyczny ze strony rodziny ojca. Potem wklepałam tonę fluidu pod lewe oko i zaczęłam się pakować. Jedyne, co przychodziło mi do głowy, to żeby odwiedzić ciotkę spod Chorzowa, ale była bardzo zrzędliwa i nie wiedziałam, jak długo byśmy ze sobą wytrzymały. Czułam, że ta teoria trzeszczy pod swoim ciężarem. Dalej nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Miałam dalekosiężny plan, ale tego najbliższego wcale. W końcu postanowiłam odwiedzić przyjaciółkę Paulinę, z którą pół życia spędziłyśmy w tych samych instytucjach. Od żłobka po liceum. Niestety nasze drogi się rozeszły, bo ona była studentką ekonomii, a ja od podszewki poznawałam kolejne komisariaty policji. Paradoksalnie z nauką szło mi zawsze lepiej niż jej, ale po śmierci mamy wszystko się zmieniło. Wagarowałam, więc maturę zdałam na oparach wiedzy zdobytej przez pierwsze dwa lata liceum. Paulina, patrząc na to co wyprawiałam, napuszczała na mnie swoją matkę, ale wtedy nie słuchałam nikogo.

Wyjęłam plecak z pawlacza i zaczęłam wrzucać do niego najpotrzebniejsze rzeczy: dżinsy, swetry, Tshirty, bieliznę, kosmetyki, spódnice, ulubione płyty, dokumenty, świadectwa szkolne, ale też zapałki sztormowe, latarkę czołową, scyzoryk. Ojczym miał bzika na punkcie teori spiskowych i w domu zawsze było pełno takich drobiazgów. W każdej chwili musieliśmy być przygotowani na nadejście jakiegoś kataklizmu.

Spakowałam plecak i z trudem zarzuciłam go sobie na grzbiet. Jego ciężar przygniótł mnie tak, że przysiadłam z powrotem na łóżku. Musiałam coś wyjąć. Wypakowałam wszystkie kosmetyki, sukienki i płyty, zostawiając ulubioną spódnicę i ukochaną płytę U2 „The Joshua Tree”. Dołożyłam za to zdjęcie mamy i pamiętnik, który pisałam w więzieniu. Psycholog polecił mi pisanie go w ramach terapii.

Spojrzałam na zegarek. Była punkt dwunasta, gdy pomyślałam o pieniądzach. Znowu dałam nura pod fotel i włożyłam trzy tysiące za stanik. Musiałam kupić nowy telefon, bo kiedyś od niego zaczynałam swój dzień i na nim się on kończył. Mama mówiła, że jesteśmy straconym pokoleniem epoplątanym, a ja mówiłam, że zrzędzi, no i że nie można cofnąć tego procesu.

Zamierzałam już wyjść, kiedy pomyślałam, żeby jakoś pożegnać się z tym domem. Przecież spędziłam w nim całe swoje życie. Najpierw weszłam do pokoju brata. Maleńkie pomieszczenie, a w nim ciemne meble, lakierowany plakat Roberta Kubicy na ścianie, rozmemłane łóżko i pełno kurzu jak to u faceta. „Z pewnością szybko zajmiesz mój pokój” – myślałam z goryczą. Nigdy nie mieliśmy za dobrych relacji. Jeśli czasem udało nam się trochę zbliżyć, wkraczał ojczym i torpedował ten nasz delikatny układ. Z czasem odpłynęłam w swój świat, a Janek tak się go bał, że tym bardziej się nie wychylał.

Wyszłam z pokoju brata i weszłam do pokoju ojczyma, który kiedyś dzielił razem z mamą. Mimo że zmarła ponad cztery lata temu, od razu poczułam jej obecność. Tym bardziej, że nic się nie zmieniło. Te same meble stały w tych samych miejscach i tylko kurzowe koty zawirowały w chocholim tańcu, kiedy weszłam. Mama była uczulona i choćby dlatego zawsze było tam idealnie czysto. Ostatni raz rzuciłam okiem na pokój. Po prawej stronie stała brązowa meblościanka z wypełnionym po brzegi, zamkniętym barkiem. Ojczym był urzędnikiem państwowym i zawsze mógł liczyć na wdzięczność obywateli. Kiedyś dobrałam się do tego barku i potem była awantura na cały blok. Dziś nie miałam czasu.

Już miałam wyjść, gdy na najwyższej półce meblościanki zauważyłam drewnianą szkatułkę z drobiazgami mamy. Zawsze stała wysoko, tak żebyśmy z Jankiem nie mogli jej sięgnąć, kiedy byliśmy mali. Wzięłam ją do ręki i usiadłam w rudym fotelu, tak jak kiedyś, kiedy żyła mama. Uwielbiałam w nim siedzieć, śmiać się i plotkować z nią. Albo fantazjować na temat ojczyma i tego, co by było, gdyby nagle rozpłynął się w nicości. Niestety ona nie była tym zachwycona.

Kiedy położyłam sobie szkatułkę na kolanach, natychmiast poczułam przenikliwe ciarki na plecach. Tak było, od kiedy popsułam unikatową broszkę ze srebra, wysadzaną kamieniami obsydianu i kalcytu. Broszka była bardzo cenna, przekazywana w rodzinie mamy od pokoleń. Bardzo mnie skrzyczała, bo potem musiała oddać ją do naprawy. Od tej pory mogłam dotykać szkatuły, jakby zawierała materiał nuklearny, tylko w jej obecności. Z namaszczeniem otworzyłam wieko pudełka. Miałam wrażenie, że mama stoi tuż przy mnie, patrzy mi na ręce i niemal poczułam zapach jej ulubionych perfum. Z rozrzewnieniem oglądałam poszczególne drobiazgi, których kiedyś dotykała. Obrączki ślubne, pierścionki, nowe kolczyki z brylantami. Pamiętałam, że dostała je od ojczyma na dziesiątą rocznicę ślubu. Było też kilka zdjęć, np. zapłakany i zasikany Janek przebrany za muchomora na przedstawieniu szkolnym.

Zupełnie straciłam kontrolę nad sobą, kiedy zobaczyłam swoje zdjęcie z mamą, kiedy byłyśmy na wczasach w Jantarze. Byłam taka szczęśliwa, że nie było z nami ojczyma, jakbym urwała się z łańcucha. Na zdjęciu stałyśmy nad brzegiem morza i w tym momencie poczułam ten sam ciepły piasek, który miałam wtedy pod stopami, delikatny, wręcz terapeutyczny szum wody. Nie wytrzymałam napięcia i rozryczałam się. Długo nie mogłam się opanować i zasmarkałam się jak dziecko. Wstałam, żeby sięgnąć po chusteczki, które leżały na stoliku i nagle szkatułka spadła mi z kolan. Była stara jak świat, więc klej ulotnił się, deszczułki powyginały i szkatułka rozpadła się na kilka części. Zdenerwowałam się, tak jakby mama rzeczywiście stała i patrzyła na mnie spod swoich subtelnie zarysowanych ciemnych brwi. Usiłowałam jakoś poskładać nieszczęsne pudełko, gdy zobaczyłam, że ma drugie dno i pomiędzy deseczkami obłożonymi aksamitnym materiałem wystaje jakiś papier. Mocowałam się, żeby go wyciągnąć, ale papier mocno się zaklinował, więc odrzuciwszy przesądy, grzmotnęłam resztką szkatułki o podłogę. To była pokerowa zagrywka, bo pudełko rozpadło się zupełnie, a pod nim leżał jakiś pożółkły, stary dokument. Rozwinęłam go, zaczęłam czytać i dobrze, że siedziałam, bo po raz drugi tego dnia osunęłabym się na podłogę. Czytałam kolejny i kolejny raz, ale nic nie mogłam zrozumieć. To był akt notarialny Małgorzaty Przybysz, czyli matki mojego zmarłego w dzieciństwie ojca. Mama niechętnie mi o niej opowiadała, bo się nie lubiły i nigdy nie utrzymywały ze sobą kontaktów.

Małgorzata Przybysz zapisuje swoim wnuczkom: Annie Przybyszi Blance Przybysz nieruchomość we wsi Przebłyski, przy ulicy Kosodrzewiny 13, w równych częściach, kiedy obie osiągną pełnoletniość…

„Cholera jasna, jakie wnuczki? O ile wiem, byłam jej jedyną wnuczką. Pierwsze słyszę o jakiejś Annie, chociaż z tego, co mama mówiła o ojcu, był w stanie rozsiać po świecie i setkę dzieci”. – Mama mawiała, że lubił dobrą wódkę, młode dziewczyny i szybkie samochody, dlatego zginął tragicznie w wymarzonym mercedesie. To on uparł się, żebym miała na imię Blanka, po jakiejś swojej arystokratycznej węgierskiej ciotce. Tyle że Blanka w starogermańskim znaczy biała, blada, a ja miałam śniadą cerę i gęste, ciemne włosy. Na szczęście lubiłam swoje imię. „Zaraz, zaraz” – coś zaczęłam kojarzyć. „Mama powiedziała mi kiedyś, że na osiemnastkę dostanę bardzo niecodzienny prezent. Taki, jakiego nie dostaje przeciętna nastolatka, bo i ja jestem nieprzeciętna”. – Już nie byłam nastolatką, ale z przyjemnością to sobie przypomniałam, zwłaszcza teraz, gdy kilka razy dziennie wyzywana byłam od dziwek. „Tylko że mama nie dożyła mojej osiemnastki i nie zdążyła mi przekazać testamentu, a po jej śmierci nie miałam głowy, żeby się nad tym zastanawiać. Bufon nie miał o niczym pojęcia, bo dawno by mnie wyekspediował do tej rodzinki”. – Przekręciłam kartkę testamentu, gdy spomiędzy papieru wypadło jakieś małe zdjęcie. Zerknęłam na nie i w pierwszej chwili pomyślałam, że to ja i babcia, ale szybko skorygowałam swoje spostrzeżenia. „Przecież nigdy się nie spotkałyśmy”. – Zaczęłam wpatrywać się w tę podniszczoną fotkę i przeżyłam szok, bo to wcale nie byłam ja. To jakaś kilkuletnia, wystrojona w koronki i tiule osóbka siedziała na kolanach babci, ale był jeden bardzo istotny szczegół. Była do mnie bardzo podobna. Miała takie same jak ja czarne przyciągające uwagę włosy i duże ciemne oczy. „To może to jest ta Anna, moja… siostra…” – myślałam gorączkowo, jednak ewolucja nie przygotowała mnie na tę wiadomość. Ręce zaczęły mi drżeć, a serce waliło jak oszalałe. Co prawda miałam brata, ale poza wykradaniem czekolady i kablowaniem do ojczyma niczym szczególnym się nie wyróżniał.

Wróciłam do rzeczywistości, gdy stary zegar nad moją głową wykukał piętnastą. Błyskawicznie upchnęłam zawartość szkatułki w torebce i wygooglowałam te Przebłyski na tablecie, który przywłaszczył sobie Janek. Okazało się, że to maleńka miejscowość gdzieś na południu Polski. Byłam rozgorączkowana, bo oto nieoczekiwanie jak Afrodyta z morskiej piany wyłonił się mój nowy plan. Zamierzam jechać w miejsce, które wyszczególniono w testamencie babci i poznać ludzi, którzy tam mieszkali, bo wyglądało na to, że to rodzina, a ja nie miałam nic do stracenia. „Z pewnością przyda mi się zmiana otoczenia, bo ostatnio moją specjalnością stał się rzut kłodą pod własne nogi i, jeśli tak dalej pójdzie, to wyląduję albo w szpitalu psychiatrycznym, albo na odwyku”.

Ubrałam się i, żeby ukryć siniaka, założyłam ciemne okulary. Z wypchanym kasą stanikiem i brylantami w torbie stanęłam przed lustrem i szminką narysowałam dłoń ze sterczącym palcem środkowym. Zastanawiałam się, jakie treści nanieść pod rysunkiem i w końcu napisałam: Bufon, ty skurwielu, zapłacisz mi za to! A gdy przechodziłam przez próg tego domu, wiedziałam, że palę za sobą ten most.

Rozdział 2Światełko, które zgasło

Stałam pod drzwiami Pauliny i modliłam się, by nie otworzyła mi jej gderliwa matka, która, niczym Syzyf, ciągle próbowała wskrzesić czyjeś przetrącone morale. Gdyby wiedziała, że wyszłam z więzienia, jej ambicja, by mnie nawrócić, wbiłaby mnie pewnie w betonową ścianę, o którą się właśnie opierałam. Na szczęście po krótkiej chwili wyłoniła się Paulina i od razu zasypała mnie gradem pytań.

– Już wyszłaś? Przecież miałaś zadzwonić? Dlaczego przestałaś do mnie pisać? – Wpatrywała się we mnie mądrymi, chabrowymi oczyma. – A gdzie ty się wybierasz? – Omiotła mnie wzrokiem, bo z tym plecakiem wyglądałam pewnie, jakbym się wybierała na zdobycie któregoś ośmiotysięcznika.

– Nie mogłam zadzwonić, bo ojczym zabrał mi komórkę… I pokłóciłam się z nim na zabój… A potem znalazłam testament i muszę wyjechać – mówiłam chaotycznie.

Zdjęłam okulary, więc wybałuszyła oczy i zakryła usta smukłą dłonią zakończoną czerwonymi pazurami.

– Jak ty wyglądasz, dziewczyno… Powinnaś iść na policję. – Wyraźnie nie była w stanie dojść do siebie.

– Wczoraj wyszłam z więzienia, a w tym domu nie ma już dla mnie miejsca. Paulino, mam prośbę… Muszę wyjechać. Czy możesz skontaktować się w moim imieniu

z Mariuszem i powiedzieć mu, że będę na dworcu kolejowym przez jakieś dwie godziny?

– Blanko… – przerwała mi, kierując wzrok ku górze na znak zniecierpliwienia. – Daj sobie z nim spokój.

– Jak to, daj spokój? – Zamrugałam oczyma, bo nie rozumiałam, o co jej chodziło.

– On miesiąc po twoim pójściu do więzienia zaczął chodzić z Karoliną. Też byłam w szoku, ale podobno na jesieni chcą się pobrać.

Zamarłam, patrząc na nią i jednocześnie nie widząc nic. „Zatem to jest ta chora mama, która niemal umarła w jego ostatnim liście. Złamas. Po prostu wredny, kłamliwy złamas. Wiem, że nasz związek miał fundamenty zbudowane z piasku i łączyła nas jedynie ułańska fantazja, ale żeby z Karoliną? Przecież szydził, że jest nudna i pozbawiona krzty urody”. – Po raz drugi tego dnia zobaczyłam wirującą konstelację ciał niebieskich, aż oparłam się o ścianę, a Paulina zmieniła temat, by odciągnąć mnie od tej żenującej rzeczywistości.

– Posłuchaj, nie wiem, co wymyśliłaś, ale ten wyjazd to jakiś totalny odjazd. Przenocujesz u mnie i pomyślimy, co dalej. Czy ty w ogóle masz jakieś pieniądze?

– Mam pieniądze i nie zostanę u ciebie…

Nie dokończyłam, bo zaskrzypiały drzwi i ukazała się w nich jej mama. Z papilotami na głowie i w żółtym, kudłatym szlafroku wyglądała jak mała kopka siana. Jak zwykle bez przywitania i bez obciachu zaczęła wyrzucać z siebie poszczególne słowa.

– Oooo! Nasza recydywistka wróciła! Trzeba przyznać, że długo cię nie było. – Patrzyła na mnie z niechęcią, wytrzeszczając oczy, jakby zobaczyła ducha któregoś z polskich królów. – Posłuchaj, gwiazdo zza żelaznych krat, nie chciałabym żebyś wciągnęła moją córkę w jakieś kłopoty.

– Mamo, przestań. Ty nie wiesz, co ona przeszła. Wczoraj wyszła z więzienia, a dzisiaj ojczym ją pobił – oponowała jak zawsze poczciwa Paulina.

– Nic z tego. – Nawet nie spojrzała na córkę, tylko założywszy krótkie ręce pod suty biust, zaczęła wykład:

– Pewnie miał rację, bo każdemu by nerwy puściły w takiej sytuacji. Ciągle tylko policja, prochy i wóda. Blanko, starałyśmy ci się pomagać po śmierci mamy, ale nie wykorzystałaś szansy i sama dobrze wiesz, dlaczego nie chcę żebyś tu przychodziła. Paulina musi skończyć studia i nie myśl, że dostaniesz jakiekolwiek pieniądze…

– Nie chcę żadnych pieniędzy, przyszłam się tylko pożegnać. – Cudem znalazłam lukę, by wcisnąć to zdanie i powoli zaczęłam się wycofywać. Tam też byłam nieproszonym gościem. Patrząc na Paulinę, dodałam szybko: – Twoja mama ma rację. Nie chcę, żebyś miała przeze mnie kłopoty. Dziękuję ci za wszystko. – Pocałowałam Paulinę w różowy, wypielęgnowany policzek i wyszłam, nie oglądając się za siebie, choć do końca czułam na sobie ich zdumiony wzrok.

Na zewnątrz musiałam szybko wciągnąć kilka haustów zimnego powietrza, by dojść do siebie. Szukałam kontaktu z kimś życzliwym, ale od każdego odbijałam się jak od kostropatej ściany, choć zdawałam sobie sprawę, że na to zapracowałam. Nie raz przychodziłam do Pauliny, gdy potrzebowałam pieniędzy na alkohol i okłamywałam ją, że to na taksówkę albo jedzenie. Czasami u niej spałam, a bywałam nawet w takim stanie, że pakowała mnie do łóżka w buciorach i wyrzucała nad ranem, tuż przed przebudzeniem domowników. „A co do Mariusza to i tak nie miało sensu, bo i tak by ze mną nie wyjechał” – myślałam, wlokąc się na dworzec PKP z usiłującym wcisnąć mnie w ziemię plecakiem. „Żadne z nas nie wypowiedziało nigdy wielkich słów, a chwile czułości zakrapialiśmy zwykle alkoholem, narkotykami albo trawką, w zależności od tego, co akurat było pod ręką. W łóżku też szału nie było, bo myślał tylko o sobie…” – pocieszałam się na wszystkie sposoby, żeby się znowu nie rozryczeć i z całych sił skupiłam się na tym, co przede mną.

Kupiłam bilet i błyszczący jak pojazd kosmiczny telefon komórkowy, po czym weszłam do podstawionego właśnie pociągu. Zanosiło się na długą podróż, więc postanowiłam wpisać w telefon wszystkie swoje kontakty. Jednak gdy tak pikałam wpatrzona w migający wyświetlacz, mój entuzjazm topił się szybko jak cherlawy sopel, bo uświadomiłam sobie, że nie mam z kim się kontaktować. Zamierzałam zerwać z przeszłością, a te telefony były głównie do kumpli, z którymi kombinowaliśmy, co ukraść albo czego się napić. Po chwili zastanowienia wykasowałam wszystko, co wpisałam. Potem odwiedziłam portale społecznościowe, na których miałam swoje konta, ale też nie poprawiłam sobie humoru. Ilość zdarzeń w moim życiorysie wychyliła się poza bezpieczne marginesy, a ten wirtualny świat odciągnął mnie jedynie na krótką chwilę od moich myśli.

Ludzie ciągle wchodzili i wychodzili z wagonu, deptali sobie po piętach, śmigali mi przed nosem walizami i dłubali w nosie, ale mnie to nie obchodziło. Miałam miejsce przy oknie i, mimo że była za nim tylko ciemność, gapiłam się, jakby puszczali w nim kinowy hit dekady. Niestety w szybie odbijały się jedynie dwie wypacykowane do granic możliwości dziewczyny, które wymieniały się doświadczeniami po jakiś zabiegach kosmetycznych. Dzięki nim wszyscy współpasażerowie przeszli kurs nasycania stóp bogactwem składników mineralnych i wyciskania wągrów. Pani siedząca naprzeciwko, szczelnie zasłaniająca chustką poplamioną bluzkę, była jedyną, która pilnie śledziła ich dialog. Reszta współpasażerów tylko wzdychała, nie mogąc wsłuchać się we własne myśli. Dodatkowo gnębił nas łomot kół i smród lizolu, bo przedział był tuż przy samym kiblu.

Na szczęście pociąg przybył na stację zgodnie z planem, ale musiałam jeszcze dojechać taksówką. Stałam i czekałam przy zgiętym jak przygaszony niedopałek papierosa znaku „Taxi”, rozglądając się po obcym mieście.

– Właściwie co to za miasto? – powiedziałam sama do siebie, bo ludzie dawno rozpierzchli się w ciemnościach.

Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, w co się wpakowałam, bo przecież nikt nie wiedział, gdzie jestem. Jednak było już za późno na takie dywagacje. Na dokładkę zaczął padać zimny, rzęsisty deszcz. Tym bardziej ucieszyłam się na widok rozklekotanego mercedesa, który wyłonił się zza zakrętu. Błyskawicznie zapakowałam do niego swój dobytek i wsiadłam. Taksówkarz okazał się gadającą głową o tłustych strąkach i ciągle o coś pytał, gdy ja siedziałam jak sparaliżowana.

Sama nie wiem, czy chciałam, czy nie chciałam dotrzeć na miejsce. Myślałam o jakiejś nieznanej mi rodzinie, o tajemniczej siostrze, ale im bliżej celu byłam, tym bardziej chciałam uciec. „Zdejmę okulary i co? Powiedzą, że jakaś poobijana przybłęda przyjechała w środku nocy i chce z brudnymi buciorami wpakować się w ich życie? A ta niby siostra dlaczego tyle lat się ze mną nie skontaktowała?” – zadawałam sobie pytania, na które na razie nie znałam odpowiedzi, choć było coraz bliżej. Wszędzie panowała ciemność, bo była druga w nocy, a domy oświetlały jedynie dyżurujące światełka na gankach. Nagle zobaczyłam dwa nowoczesne budynki rozjarzone kolorowymi neonami. Na jednym z nich widniał zielononiebieski napis: Warsztat i salon samochodowy Mieczysława Kosa „ Gaz do dechy”. Tuż obok nich stała tablica informacyjna, a na niej napis Przebłyski. Bardzo się zdenerwowałam, bo byliśmy prawie na miejscu, ale kluczyliśmy jeszcze kilkanaście minut.

– To tutaj – burknął obrażony taksówkarz, bo nie odpowiedziałam mu na żadne pytanie.

Jego słowa zabrzmiały dla mnie jak kolejny wyrok.

Zapłaciłam, wysiadłam, a taksówka zakręciła i odjechała. Nagle zostałam zupełnie sama. Wokół panoszyła się jedynie pozbawiona granic ciemność, którą ciął zimny deszcz. Stałam naprzeciwko jakiegoś dużego domu, ale widziałam tylko jego kontury ze złowieszczo czarnymi oknami. Zastanawiałam się, czy to na pewno właściwy adres. Niestety na zdewastowanej, metalowej tabliczce odczytałam: Kosodrzewiny 13, czyli byłam we właściwym miejscu. Obeszłam płot i zajrzałam w boczne okna. Z nich też ziało cmentarną czernią. W końcu była druga w nocy. Nacisnęłam klawisz dzwonka, ale nie wiem, czy zadziałał, bo żadne światło się nie zapaliło. Po chwili zauważyłam, że i brama i furtka okręcone były zardzewiałymi łańcuchami, a to był dom widmo. Wściekłam się i zrzuciłam plecak na napuchniętą deszczem ziemię. Zrezygnowana przysiadłam na nim i już po chwili zaczęły spływać po mnie kolejne natrętne krople wody. Znowu zachciało mi się ryczeć. „Niby co ja mam teraz ze sobą zrobić? Wracać? Gdzie i do kogo? Przecież jest środek nocy. Jak otworzyć butelkę z dżinem, który dawno wyparował? – myślałam, ale im więcej myślałam tym bardziej zawężała mi się perspektywa. Musiałam coś wykombinować i to szybko, bo z zimna i bezczynności zaczęłam już szczękać zębami. No i wykombinowałam…

Nie miałam dokąd wrócić, więc postanowiłam się włamać. Na usprawiedliwienie powtarzałam sobie w kółko, że przecież połowa tej chałupy była moja.

Rozejrzałam się uważnie. Wokół nie było żywej duszy. Tylko gdzieś w oddali ujadał jakiś pies, jakby miał misję do spełnienia. Przerzuciłam plecak przez bramę, a potem sama przez nią przeskoczyłam. Zaklęłam jak szewc, bo przewróciłam się i stłukłam kolano, aż dziura zrobiła mi się w dżinsach. Mokra, przemarznięta i sponiewierana przez ten niefortunny dzień jakoś dokuśtykałam do wejścia domu, które było od strony podwórka. Po kilku schodkach doszłam do drzwi, ale znowu zaklęłam, bo nie mogłam znaleźć zapalniczki. Wyrzuciłam na schody niemal całą zawartość plecaka. Znalazłam to, czego szukałam, ale nie mogłam jej odpalić. Zacinał deszcz i było zimno, więc zgrabiały mi całe dłonie. Udało mi się dopiero po kilku minutach. Maleńki ognik oświetlił podwójne, drewniane drzwi i nagle wszystko zrobiło się prostsze. Na szczęście to był stary dom i stary zamek z zapadkowym mechanizmem typu łucznik, który moi kumple otwierali zwykłym spinaczem. Ja nie doszłam do takiej wprawy, ale też poszło mi całkiem sprawnie. Zebrałam ze schodów wszystkie rzeczy, które wyjęłam z plecaka, upchnęłam je z powrotem, nacisnęłam klamkę i otworzyłam drzwi, które zaskrzeczały przeszywająco. Najpierw weszłam do jakiegoś mikroskopijnego przedsionka, potem do większego pomieszczenia i wymacałam włącznik światła.

Wreszcie zrobiło się jasno. Jednak widok był bardzo kiepski i nie pachniało najlepiej. Na pierwszy plan wysuwał się bardzo stary i chyba obrzygany dywan, choć pochodzenie wielkich, białych plam trudno byłoby w tym momencie ustalić bez laboratoryjnej analizy. Powycierane ściany były brudne i poplamione, a w oknach wisiały firanki ze zdziesiątkowanymi przez bliżej nieokreślone siły frędzlami, przypominające raczej wiązadła do sadomasochistycznych zabaw. Przeszłam przez salon, który zdobiła wklęsła kanapa i stół o zwalistych nogach, i znalazłam się kuchni. Tam było jeszcze gorzej. W zlewie kłębił się stos brudnych naczyń, a na kaflowej kuchni stał garnek przykryty poobijaną pokrywką. Być może była w nim jakaś kilkuletnia zupa. Byłam zdegustowana tym, co zobaczyłam, ale mimo to weszłam na piętro po bardzo trzeszczących, drewnianych schodach. Zdziwiłam się, bo tam z kolei było całkiem przyjemnie i w miarę czysto, a w jednym z pokoi wręcz uroczo, bo wszystkie meble i podłoga pomalowane były na jasno, tworząc jakiś zupełnie inny, równoległy świat. Baśniowy widok przyćmiewał jedynie kurz, zatęchłe powietrze i trupi orszak much na parapecie. Na nocnej szafce stała wybitnie tandetna, pozłacana ramka z jakimś zdjęciem. Podeszłam, wzięłam ją do ręki i odetchnęłam z ulgą. Na zdjęciu był tata oparty o niewielki świerk i jak zawsze chwalił się swoimi nieziemsko równymi zębami. Ta fotka przesądzała o tym, że trafiłam pod właściwy adres.

Przy oknie stała piękna, drewniana sztaluga z obrazem przedstawiającym jakiś pejzaż. W tle było kilka drzew, mała wijąca się rzeczka, jakieś bagna, a dalej las, ale nie było nieba ani ziemi… Jedynie pośrodku białej płaszczyzny zawisły, na chybił trafił, nienaturalnie lekkie, poranne mgły. Najwyraźniej obraz nie był skończony. W prawym, dolnym rogu widniały dwie litery AP ze śmiesznym zawijasem. Pomyślałam, że mogła go namalować moja przyrodnia siostra, bo to były jej inicjały.

Przypomniałam sobie, że ja też miałam kiedyś epizod z pędzlem i farbami, bo poczułam silną potrzebę namalowania swojego autoportretu. Kupiłam blok do malowania i wszelkie przybory i z zapałem wzięłam się za robotę. Niestety Mariusz skwitował moje dzieło jednym krótkim zdaniem, że to jakiś popierdolony Rembrandt, więc raz na zawsze dałam sobie spokój z malowaniem i innymi dziedzinami sztuki.

Nagle poczułam wielkie zmęczenie i zaczęłam gubić kontakt z rzeczywistością. Zapewne opadły emocje związane z niepewnością, co zastanę u celu podróży. Postanowiłam iść spać. Odkryłam kapę łóżka, w którym zamierzałam spędzić noc, ale to, co zobaczyłam, nie zachęcało do wypoczynku, choć nie byłam wybredna. W więziennej celi, gdzie minimalizm zredukowany był do minimum i zgodnie z ustawą musiały się zmieścić dwa taborety, łóżko i blat, od pościeli bił podobny zapach z lekko zakwaszoną nutą. Odechciało mi się spać w tych warunkach. Wyjrzałam przez okno i wypatrzyłam zarysy dwóch mniejszych zabudowań.

Olśniło mnie, bo po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że ta posiadłość mogła być sporo warta. „Gdybym ją sprzedała mogłabym kupić nowe mieszkanie, urządzić je i stać się samodzielną młodą kobietą”. – Pamiętałam jednak, że najpierw muszę odnaleźć swoją tajemniczą siostrę i namówić ją do tego pomysłu.

W tamtej chwili byłam zadowolona, że dom był niezamieszkany i że nikomu nie musiałam się tłumaczyć, kim jestem i skąd się tam wzięłam. Zajrzałam do łazienki i odkręciłam kurek przy umywalce. Humor popsuł mi się definitywnie, gdy poleciało kilka kropel rdzawej wody. Nie było szansy nawet na zimny prysznic. Zrzuciłam z siebie plecak i zaczęłam się rozpakowywać, gdy rozległo się łupanie do drzwi.

„To na pewno jakieś tutejsze zbiry” – myślałam przerażona, schodząc po schodach i postanowiłam im nie otwierać. Wzięłam do ręki pogrzebacz, który leżał przy kominku i z tłukącym sercem czekałam na rozwój wypadków.

Niestety zbiry nie odpuszczały i łupały w drzwi coraz mocniej, a po chwili usłyszałam zgrzytanie klucza w zamku i ktoś wszedł do środka. Na szczęście był to tylko jeden człowiek – niski, łysawy mężczyzna w średnim wieku, bardzo korpulentny, który zaczął biegać po kuchni i salonie i krzyczeć:

– Kto tu jest? Kto tu jest, do cholery?!! Proszę się odezwać!!

Wreszcie zobaczył mnie stojącą na schodach z pogrzebaczem w ręku i zbladł.

– Kim pani jest? Kim pani jest i skąd pani się tu wzięła w środku nocy? – powtarzał wyraźnie zdenerwowany.

Ściskając niezbyt profesjonalny sprzęt do samoobrony, powoli zeszłam.

– A kim pan jest? Co pan tu robi? I gdzie są właściciele tego domu? – też zarzuciłam go pytaniami.

Mężczyzna uspokoił się i patrząc na mojego siniaka, ze zrozumieniem pokiwał głową.

– Chyba masz kłopoty, dziecko, co?

– Ttttaak… – odpowiedziałam niepewnie, bo byłam zbyt zmęczona, by na poczekaniu wymyśleć jakieś sensowne kłamstwo.

– Jestem sąsiadem. Mieszkam tuż obok, a klucz dostałem od właścicielki. Nagle zobaczyłem zapalone światło, a pies to ujadał chyba z godzinę – tłumaczył się.

Spojrzałam na jego nogi. Był w samych klapkach, a spod grubego swetra, jak sukienka na dosadnej pannie, wystawała mu piżama w granatową kratę.

– Tutaj prawie nikt nie bywa, bo i kto miałby bywać… – Nie dokończył. – A ty jak tu weszłaś, dziewczyno? – zapytał i spojrzał uważnie, a jego otłuszczone oczka zastygły, czekając na każde moje słowo i gest.

– Mam swoje sposoby – odpowiedziałam krótko, przełykając nerwowo ślinę.

– To jest włamanie i powinienem zgłosić to na policję.

„Tylko tego mi brakuje, żeby z powrotem wrócić do zasyfiałej ciupy…” – pomyślałam i wyrzuciłam z siebie jednym tchem, żeby nigdy więcej nie przeszło mu to przez myśl:

– Jestem właścicielką połowy tego domu i mam na to dokument, a włamanie się do własnego domu to raczej niska szkodliwość społeczna czynu, prawda? Poza tym

to nie jest pana sprawa i może to ja zadzwonię na policję, bo ten klucz ma pan chyba bezprawnie, co?!

Zamurowało go na kilka sekund.

– To pokaż mi ten dokument, bo nie wiem, kim jesteś. Mam upoważnienie, żeby pilnować tego domu.

Nie było wyjścia. Przyniosłam mu akt notarialny. Patrzył i patrzył na pożółkły papier, nawet przyświecił sobie latarką, ale chyba niewiele widział, bo nie miał okularów. Nawet wysunął język, żeby sobie pomóc, ale w końcu zrezygnował.

– No dobrze, widzę, że wszystko w porządku. Ach ta dzisiejsza młodzież… – Pokręcił głową. – Bardzo nerwowa – dodał pod nosem, machając ręką, po czym obrócił się wokół swojej osi i wyszedł.

Miałam wrażenie, że mi uwierzył. Z ulgą zamknęłam za nim drzwi i poszłam do białego pokoju. Zdjęłam buty i tak jak stałam wsunęłam swoje długie, chude ciało pod lodowatą kołdrę pachnącą zgniłymi liśćmi z zeszłej jesieni. Nawet na rozmyślania o duchach nie miałam siły, bo to był zdecydowanie najdłuższy dzień w moim życiu.

Po raz pierwszy od kilku miesięcy obudziłam się sama. Nie postawił mnie na baczność ani przenikliwy gwizdek klawisza więziennego, ani kiepski oddech ojczyma. Byłam szczęśliwa, bo mimo że poprzedni dzień od bladego świtu po krańce nocy był przełomowy a dom brudny i zatęchły, miałam suwerenny wybór, co będę robić i dokąd mnie poniosą kolejne wydarzenia. Rozejrzałam się. Dzięki słońcu pokój wydawał się jaśniejszy i jeszcze większy niż nocą. Nie licząc obdrapanego lustra w gipsowych ramach, wszystko było białe. Na ścianie wisiał obraz w antyramie przedstawiający śliczną czarnoskórą dziewczynę w postrzępionym kapeluszu z trawy morskiej, w kącie stał wiklinowy fotel, na którym leżała drewniana misa w etniczne wzory, a obok fotela stał bielony pieniek, wdzięcznie udający stolik kawowy. Kiedyś czytałam w tygodniku o wystroju wnętrz o podobnej aranżacji. To styl boho, który łączy w sobie tradycje cyganeri z kulturą hipisowską i wpływami etnicznymi. Ten pokój prezentował zupełnie inny świat niż ten, w którym do tej pory żyłam. Zwłaszcza w więzieniu. Tam kolorem wiodącym był szarobury w kilku odcieniach, nie wspominając o przestrzeni do życia. Jeśli jedna wstała, to reszta dziewczyn musiała leżeć, bo nie było miejsca na drugą parę stóp, a w tym pokoju mogłabym tańczyć jak Greg Zorba, do utraty tchu.

Wstałam z łóżka i zerknęłam w okno. W rozległym sadzie zaczynały pączkować drzewa, a za nimi rozległe łąki zamykał las. Wszystko tonęło w słońcu, które wiadrami wlewało się przez szybę, jakby chciało powiedzieć, że nie ma nic wspólnego z wczorajszą ulewą.

Kiedy budziłam się w starym mieszkaniu, widziałam naprzeciwko szary blok, latem przeciągającego się sąsiada w gigantycznych gaciach i atakującą tysiącem bodźców ulicę. Były plusy takiej lokalizacji, bo kiedy moje nałogi zaczynały domagać się pożywki, biegłam do sklepu, który był w tym samym budynku.

Nagle zauważyłam, że niedokończony obraz tkwiący w sztalugach, oświetlony teraz nachalnymi promieniami słońca, przedstawiał widok z tego właśnie okna. Wijąca się rzeczka, bagna obrośnięte trzcinami i każde drzewo były odzwierciedlone w najmniejszym szczególe. Dałam sobie spokój z obrazem, bo było piekielnie zimno, więc z kosmicznym przyspieszeniem ubrałam się i poczułam okrutny głód. Mój skręcający się żołądek wyganiał mnie po jakieś zakupy, bo poprzedniego dnia wylądowały w nim zaledwie dwie kanapki popite kawą podaną w siermiężnym kubku z ekologicznych odpadów. Niestety w kuchni znalazłam jedynie zmumifikowany słoik dżemu i kulę cukru, którą można by uszkodzić niejedną istotę.

Tuż przed wyjściem zerknęłam w lustro w maleńkim przedsionku i stwierdziłam, że siniak pod okiem zmienił barwy i wygląda gorzej niż poprzedniego dnia, bo był w kolorze młodych jagódek. Znowu wklepałam tonę fluidu i założyłam ciemne okulary, zmieniając się w okamgnieniu w wiejską femme fatale o nieodgadnionym spojrzeniu. Kiedy wychodziłam, zauważyłam, że na parapecie leży jakiś klucz. Pasował do głównego zamka, co oznaczało, że sąsiad ostatecznie przełknął moje wczorajsze wtargnięcie i mi go zostawił. Wyszłam na podwórko.

– Cholera, jaka to wielka i porządna hacjenda… – mamrotałam do siebie oszołomiona, kiedy stanęłam przed domem, któremu mogłam się wreszcie przyjrzeć w dziennym świetle.

Z zewnątrz prezentował się lepiej niż w środku. Był z ciemnoczerwonej cegły, a w oknach i pod stropem dachu miał umocowane grube, ciemnobrązowe bale, które nadawały mu rustykalny wygląd. Na każdą stronę świata wychodził balkon obity pod stropem solidnymi deskami w kolorze bali. Natomiast duże podwórko ogrodzone było płotem, pod którym rosły świerki, jabłonki i wierzby, a pod jedną z nich stała ławeczka, przy której budził się do życia sztab różnokolorowych róż. Róże nie były przycinane od lat, a w plątaninie ich starych i nowych pędów panowała wielka niesubordynacja, co do dalszego kierunku rozwoju. Byłam oszołomiona otaczającą mnie przyrodą, ciszą, przestrzenią, aż zakręciło mi się w głowie.

Pozbierałam się, gdy zobaczyłam dwa drewniane domki, które nocą widziałam z okna sypialni. Domki były poszarzałe, ale urocze głównie dzięki minibalkonom i oryginalnym kształtom świetlików pod dachem. Przed nimi leżały posiwiałe deski i resztki jakiś niezużytych materiałów budowlanych. Znowu pomyślałam, że sprzedaż tej posiadłości pozwoliłaby mi na dobry start w samodzielne życie i była to dla mnie podstawowa kwestia do rozważenia, ale nie na tę chwilę. Postanowiłam o tym nie myśleć, tylko głęboko oddychać ostrym, wiejskim powietrzem i cieszyć się wolnością.

Wyszłam na piaszczystą dróżkę i z niedowierzaniem godnym mieszczańskiego ignoranta chłonęłam przestrzeń, wsłuchiwałam się w ciszę, aż doszłam do asfaltowej drogi. Po kilkunastu minutach dotarłam do sklepu, którego ścianę podpierało kilku niezbyt eleganckich panów z butelkami piwa zamiast śniadania. Wszyscy patrzyli na mnie z dużym zaciekawieniem. Kilka razy zdarzało mi się pić wódkę z podobnymi typami, ale w tamtej chwili przeszył mnie dreszcz na to wspomnienie.

Sprawnie zrobiłam zakupy i zapłaciłam za nie. W ostatniej chwili zobaczyłam na ladzie naleśnika wielkiego jak stodoła polanego czekoladą, ale okazało się, że zabrakło mi na niego pieniędzy. Zaczęłam nerwowo grzebać w torebce w poszukiwaniu jakiś drobniaków, jednak ich nie znalazłam, więc zrezygnowałam z zakupu. W pewnym momencie usłyszałam za sobą jakiś męski głos.

– Widzę, że potrzebujesz sponsora na tego naleśnika, maleńka…

Obejrzałam się. Za mną stał zabójczo przystojny szatyn w dżinsowej kurtce, nieogolony, o granatowych oczach, i patrzył na mnie z dużym zainteresowaniem.

– Uważaj, dziewczyno, to nasza lokalna kula testosteronu. Żadnej nie przepuści. A naleśniki dam ci na kreskę, bo chyba jeszcze tu u nas trochę zostaniesz, co? – wtrąciła się ekspedientka z piętrową blond fryzurą i przepastnym dekoltem, z którego wylewały się uciśnione piersi.

– Krysiu, psujesz mi wszystko. – Przystojniak skrzywił idealnie skrojone usta.

– Grzesiu, zostaw ją w spokoju. Nie widzisz, że ona dopiero przyjechała i musi się trochę rozejrzeć?! – powiedziała ostro Krysia.

Grześ, kupiwszy cztery grahamki i świeży jak poranna rosa pasztecik z kaczki, zniknął za przeszklonymi drzwiami z reklamą owego pasztecika.

– Bardzo pani dziękuję za to wsparcie, ale sama też dałabym sobie z nim radę – powiedziałam zaskoczona jej ostrą reakcją.

– Nie ma sprawy… Ale pamiętaj, dziecko, jego trzeba trzymać krótko, bo tu większość młodych dziewczyn ma z nim kłopoty. – Przyglądała mi się uważnie oczyma ze zbyt mocno wytuszowanymi rzęsami. – A czy ty przypadkiem nie jesteś z Przybyszów? – zapytała jeszcze bardziej wytrzeszczając oczy. – Jesteś bardzo podobna do Anny Przybysz… – Urwała, podając mi naleśnika, a kąciki jej ostro pomalowanych ust poddały się nagle silnej grawitacji.

– Tak, nazywam się Blanka Przybysz i jestem jej przyrodnią siostrą. – „Ot uroki życia w małej miejscowości… Wszyscy wszystko wiedzą…” – pomyślałam zirytowana tak szybkim rozszyfrowaniem mojego pochodzenia.

Na szczęście podszedł kolejny klient i sprzedawczyni musiała się nim zająć, a ja zabrałam naleśniki oraz dwie pękate siaty z zakupami i wyszłam.

Zdążyłam przejść kilkadziesiąt metrów, gdy zrównał się ze mną jakiś szary volkswagen i zagadał z niego znajomy głos.

– Naleśnika ci nie postawiłem, ale może cię podwiozę, bo widzę, że ledwo się ciągniesz, dziewczyno…

Z okna samochodu wychylał się świeżo poznany Grześ, którego ciemną czuprynę tarmosił kapryśny, wiosenny wiatr.

– Dziękuję, ale chciałabym poznać okolicę – odpowiedziałam niby lekceważąco, choć ręce od siatek wydłużyły mi się po same łydki. Pamiętałam jednak ostrzeżenie Krysi.

– Nie bój się, ja też tutaj mieszkam i wszyscy mnie znają. Gwałcę dopiero późnym popołudniem.

Nie uśmiechnęłam się na ten jakże taktowny żarcik, ale przestałam być taka sztywna i postanowiłam skorzystać z propozycji podwózki.

Ledwo wsiadłam, a Grześ ruszył z kopyta niemal setką, aż serek topiony uwolnił mi się z siatki i pomknął gdzieś między siedzeniami.

– Przestań, to teren zabudowany! Chcesz kogoś zabić?! – upomniałam go najostrzej jak umiałam w tej sytuacji.

– Przecież nikt nie idzie. Nie widzisz, że droga jest pusta? – Zaśmiał się i zamiast na drogę gapił się na mnie.

Miałam wrażenie, że zaraz się zaślini.

– Cymbał też im bardziej pusty, tym głośniej dzwoni – odpaliłam mu bez namysłu, bo nie miałam ochoty kończyć życia na miejscowym słupie.

– Ale jesteś ostra… Jak brzytwa… Takie też lubię. – Przestał łypać tak nachalnie, podnosząc nogę z gazu. – Myślisz, że nie zostaniemy przyjaciółmi? – zapytał po chwili, bo pojął, że trochę przeszarżował.

– Jeśli już, to będzie szorstka przyjaźń – burknęłam, nie patrząc na niego i resztę drogi przemilczeliśmy.

Bardzo się zdziwiłam, bo nie zapytał o to, jak się nazywam i gdzie chcę wysiąść, tylko od razu podjechał pod właściwy dom. Gdy wychodziłam z samochodu, cały czas odprowadzał mnie wzrokiem i patrząc spod swoich zabójczo ciemnych brwi, powiedział jakoś złowieszczo:

– Jeszcze się spotkamy i wtedy na pewno będziesz milsza.

Nie skomentowałam, tylko, podziękowawszy za podwiezienie, trzasnęłam drzwiami samochodu. „Przystojniaczek będący brakującym ogniwem ewolucji…” – pomyślałam, gdy znowu ruszył z piskiem opon, które, uruchamiając strumień piachu, obsypały mnie od stóp do głów. Jednak nie pozwoliłam mu popsuć sobie dobrego nastroju i ruszyłam w kierunku domu.

Przed moim nowym domem, a właściwie przed połówką mojego nowego domu zastałam jakiegoś czarnego, chudego kota siedzącego na wierzbie. Na mój widok zeskoczył i manewrując sprytnie ciałem, wślizgnął się do wnętrza domu. Znowu się zdziwiłam, bo zachowywał się, jakby był tam stałym bywalcem. Postanowiłam go nakarmić, ale żeby przygotować jakikolwiek posiłek, musiałam przetrzeć szlaki w zjełczałym tłuszczu i brudzie, który panoszył się w tej kuchni od lat. Po godzinie zawziętego szorowania garów, zlewu, blatów i starego, dębowego kredensu udało mi się przyrządzić pierwszy posiłek w tym domu. Przyniosłam kilka kawałków drewna, które znalazłam na podwórku, włożyłam je do kaflowej kuchni i podpaliłam. Na ogromnej, okopconej patelni podgrzałam naleśnika wielkiego jak stodoła, a w poobijanym, cynkowym kubku zaserwowałam sobie pioruńską kawę. Jednak po takim śniadaniu i tak krótkiej nocy błyskawicznie dopadła mnie senność. Przytuliliśmy się z kotem jak kochankowie i zasnęliśmy na starej, sprężynującej kanapie. Nagle ze snu wyrwało nas pukanie do drzwi.

Okazało się, że był to poznany nocą sąsiad, pan Kazimierz. Zaproponował, że przeczyści kominek, bo przecież były jeszcze przymrozki. Tym razem był bardzo elegancki, bo pocałował mnie w rękę, jakby jakąś niewidzialną krechą oddzielił wydarzenia ostatniej nocy. Rozespana paplałam coś o tym, że powinnam jakoś sama sobie radzić.

– Eeee tam, sama. Od razu widać, że panienka miastowa i niezwyczajna do robienia takich rzeczy. Zaraz się tym zajmę. – Zakasał rękawy, obnażając krótkie, owłosione ręce, po czym podszedł do lodowatego kominka i zaczął mówić, nie patrząc na mnie: – Rozmawiałem dzisiaj z panią Barbarą, jakby właścicielką… – Zrobił pauzę na sapanie.

– I poinformowałem ją, że przyjechała dziewczyna, która jest bardzo podobna do Anny i twierdzi, że też jest właścicielką tego domu… A ona powiedziała, że to ma sens. Pani jest wnuczką świętej pamięci Małgorzaty Przybysz, prawda? – Obrzucił mnie uważnym spojrzeniem.

– Tak. Zupełnie przypadkiem się o tym dowiedziałam, bo znalazłam testament babci i odkryłam, że mam siostrę. Jestem w szoku, ale bardzo się z tego cieszę.

Nic nie powiedział, mocując się z pogrzebaczem, aż posypało czarnymi farfoclami, które zawirowały niczym apokaliptyczne płatki śniegu.

– Bardzo chciałabym ją poznać – dodałam z entuzjazmem.

Mężczyzna nie podjął tematu.

– Cholera, wszystko się sypie, ale powinien zaskoczyć – mruknął i podpalił stertę drewna.

Udało mu się, bo po chwili ogień pląsał oraz wyginał się jak najsprawniejszy kochanek i zrobiło się bardzo przytulnie. Żeby go jakoś zatrzymać, zaproponowałam mu herbatę. Chciałam koniecznie dowiedzieć się czegoś o mojej siostrze, o tym domu i o tym, dlaczego stał pusty. Widać było, że nie był tym zachwycony, ale zasiadł przy kominku, który z zapałem pompował ciepłe powietrze w ten wystudzony dom.

– Od jak dawna w tym domu nikt nie mieszka? – zapytałam, siadając naprzeciwko niego. – Jest bardzo piękny, ale strasznie zaniedbany.

– Od dwóch lat stoi zupełnie pusty. Do remontu to już z pięć razy właścicielka podchodziła i się nie udawało. Ale wie pani, co? Najlepiej będzie, jeśli dam pani telefon do Basi, żebyście sobie porozmawiały. – Z kieszonki grantowego swetra w siwe romby wyjął kartkę z numerem jakiejś komórki.

– A kto to jest Basia? – zapytałam, patrząc na cyfry, które nic mi nie mówiły.

– Basia jest matką Anny, pani przyrodniej siostry. Powinnyście porozmawiać, choć ona nie ma za wiele czasu. To prawdziwa bizneswoman – odpowiedział z wyraźnym przekąsem.

– Tak. Oczywiście, oczywiście – przytaknęłam mu. – Ale chyba się nie pali, co?

– Nie, nie pali się… Ooooo! – zawołał nagle, patrząc na zapadłą kupkę czarnych kłaków, która wygrzebała się spod koca. – Widzę, że ten kot jeszcze żyje. Ona nazwała go Paradoks – powiedział, ale nie wyjaśnił, kto go tak nazwał i nie spróbowawszy herbaty, zaczął zbierać się do wyjścia. Wyraźnie nie zamierzał mi nic opowiadać i tylko dodał, stojąc już w drzwiach: – Przepraszam, że wczoraj byłem… – Szukał właściwego słowa. – Zbyt gorliwy… Ale bardzo mnie przestraszyłaś.

– Rozumiem. Ja też bym się wystraszyła, bo nie co dzień włamuję się do własnego domu – odpowiedziałam, bo przecież nie mogłam mu powiedzieć, że do cudzych domów też się włamywałam.

Patrzyłam na numer telefonu, który mi zostawił i postanowiłam, że zadzwonię następnego dnia, bo w tamtej chwili czułam się zbyt zmęczona na przeprowadzenie takiej poważnej rozmowy. Marzyłam o odrobinie spokoju i intymności, bo w więziennej celi nawet kwestia załatwienia się była wydarzeniem po części społecznym. Dlatego resztę dnia spędziłam na bezmyślnej obserwacji szczap syczących w kominku, odsypiając zaległości.

Niestety w nocy przyśnił mi się ojczym. Śniło mi się, że mnie znalazł i gonił po wszystkich pokojach, wywijając jakimś lśniącym toporkiem, a ja, uciekając, musiałam otwierać kolejne drzwi. Obudziłam się przerażona i spocona. Zaczęłam rozmyślać o swojej dość specyficznej sytuacji: „Oto pełna nałogów dziewczyna z wielkiego miasta, dzień po wyjściu z więzienia uciekła z domu, wylądowała na prowincji w wielkim, pustym domu, wśród obcych ludzi i nie ma pojęcia, co ze sobą począć ani tutaj, ani w całym swoim życiu”. – Nie była to zbyt krzepiąca myśl, ale kiedy chciałam ją zablokować czymś przyjemnym, wracała jak upierdliwy bumerang. Dałam za wygraną i wstałam.

Mimo że było jeszcze ciemno, przemyłam się lodowatą wodą, zrobiłam bardzo mocną kawę i zaczęłam dumać, co mam powiedzieć przez telefon matce Anny. Miałam nadzieję, że ta rozmowa zmieni coś na dobre w moim życiu i wyselekcjonowałam dwie wersje rozpoczęcia konwersacji z moją nieznaną siostrą: Wersja pierwsza bardziej elegancka: „Halo, Anna? Tu Blanka Przybysz. No wiesz, twoja przyrodnia siostra. Musimy się koniecznie poznać, bo mieszkam częściowo w twoim domu”. Wersja druga była bardziej konkretna: „Witaj, droga siostro, musimy się koniecznie spotkać, bo chciałabym upłynnić swoją część domu. Najlepiej spotkajmy się od razu w sądzie”.

Tak. Dostałam głupawki od tych wszystkich myśli, jednak czas jak na złość stanął w miejscu i tkwił sobie uparcie przy swoim, więc, żeby się czymś zająć, zaczęłam sprzątać salon. Starłam pierzynę kurzu z mebli i parapetów, zrolowałam w kąt obrzygany dywan i umyłam podłogę. Było bardzo brudno, ale każde pociągnięcie szmaty powodowało zaskakujący efekt. Pełne charakteru dębowe deski powoli odsłaniały swoje szorstkie piękno i zaczęły pachnieć świeżością. Na końcu zdjęłam bure zasłony i szare z brudu firanki ze wszystkich sześciu okien. Doszło do prawdziwej metamorfozy. Światem na dobre zawładnął dzień, więc przez odsłonięte okna wpadło światło, które ukazało przestrzeń i niezwykły charakter tego wielkiego, pięknego salonu. A kiedy znowu napaliłam w kominku, zrobiło się naprawdę przyjemnie. Na dokładkę połowa tej przyjemności należała tylko do mnie. Zmęczona, ale zadowolona, wystukałam numer telefonu, który dostałam od pana Kazimierza. Niespodziewanie szybko odezwał się jakiś niski, kobiecy głos. Byłam tak zaskoczona, że aż język ugrzązł mi w gardle i nic nie mogłam z siebie wydukać.

– Blanko, czy to ty? – zagadał głos.

Osłupiałam, że tak szybko zostałam zdemaskowana.

– Proszę, odezwij się, bo z utęsknieniem czekam na twój telefon.

– Tak, to ja… – odezwałam się i łzy stanęły mi w oczach, bo okazało się, że ktoś gdzieś czekał na mój telefon. – Skąd pani wie?

– Dzwonił Kazimierz. Wiem, gdzie jesteś i wiem, że ci się ostatnio w życiu trochę poplątało. Jak wiesz, jestem matką Anny, twojej przyrodniej siostry.

– Bardzo się cieszę, bo do przedwczoraj nie wiedziałam o jej istnieniu. Bardzo chciałabym ją poznać.

– Niestety to nie jest możliwe… – Głos Barbary jakby się załamał.

– Dlaczego? – zapytałam i zaczęło do mnie docierać, że coś jest nie tak, bo wszyscy albo milkli, albo dostawali wytrzeszczu oczu, kiedy była o niej mowa. – Czy coś się z nią stało? – Wstałam i zaczęłam nerwowo chodzić po pokoju.

– Anna dwa lata temu popełniła samobójstwo…– Głos Basi znowu się załamał, ale szybko dodała: – Posłuchaj, dziecko, musimy się koniecznie spotkać, bo muszę ci wszystko opowiedzieć. W twojej histori też zawiniło wiele osób i nikt ci niczego nie wyjaśnił.

Stałam nieruchomo, ale w mojej głowie trwała wielka gonitwa myśli.

– Tak, powinnyśmy się spotkać. Może w weekend? – zaproponowałam.

– Niestety nie mogę, dużo pracuję i często wyjeżdżam… Dopiero pod koniec miesiąca dam radę, ale przedtem zadzwonię. Teraz też muszę już kończyć… Do zobaczenia, kochanie.

– Do zobaczenia – odpowiedziałam szeptem, siadając tam, gdzie stałam, i ukryłam twarz w dłoniach.

„Wydawało mi się, że miałam jedyną w życiu szansę na poznanie swojej siostry, o której istnieniu dowiedziałam się dwa dni temu, ale gdy trochę przyzwyczaiłam się do tej myśli, właśnie przyszło mi się z nią pożegnać”.

 

 Koniec wersji demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok