10 minut do centrum - Izabela Sowa - ebook + książka
PROMOCJA

10 minut do centrum ebook

Izabela Sowa

5,0
12,81 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 25,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Dziesięć minut od centrum” – to siedem przeplatających się historii. Ich bohaterów spotykamy codziennie, na przystanku, w osiedlowym markecie czy przed blokiem. Są tuż obok nas, zbyt zwyczajni i szarzy, byśmy zwrócili na nich uwagę. Serwisant zakochany w lepszej partii, młoda matka zamknięta w czterech ścianach, wąsaty Wieśniak odrzucony przez rodzinę, emeryt, którego nie szanują własne dzieci, dziewczynka sprzedająca turystom obrazki... Żadne z nich nie znajdzie się w centrum zainteresowania plotkarskich portali, nie trafi na toplisty ani na okładki stylowych czasopism. Ale to właśnie oni, w przeciwieństwie do modnych celebrytów potrafią w porę wysiąść z pędzącego autobusu, by ocalić własne życie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 297

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Izabela Sowa

 

Wydawca: Wydawnictwo IS

www.wydawnictwois.pl

 

Warszawa 2016

ISBN 978-83-65718-15-0

 

Wydanie autorskie

Redakcja:Marcin Potrzeba

projekt okładki: Tomasz Argasiński

eBook maîtrisé par Atelier Du Châteaux

Rock and roll umarł, rock jest martwy, starypo co kończysz to piwo,masz karabin zamiast gitaryja – kieszenie pełne czereśni…

Pidżama Porno

Piątek

Dzie­sięć mi­nut od cen­trum kul­tu­ral­ne­go, ja­kim jest „Kra­ków, daw­na sto­li­ca Po­la­ków”, to cza­sem bar­dzo da­le­ko. Do­brze wie o tym Bru­sli, czy­li Bog­dan Prol, ka­ra­te­ka i ser­wi­sant, za­miesz­ka­ły na osie­dlu Wan­dy. Bog­dan po­sia­da wła­sny po­kój z wi­do­kiem na sta­cję ben­zy­no­wą, dwie­ście płyt me­ta­lo­wych, całą se­rię „Pana Sa­mo­cho­dzi­ka” oraz czar­ny pas ka­ra­te. Na ra­zie do­tarł do dru­gie­go dan, ale ma­rzy mu się dzie­sią­ty, we­dług Świa­to­wej Or­ga­ni­za­cji Ky­oku­shin Hon­bu To­kyo przy­zna­wa­ny zwy­kle po­śmiert­nie. Od cze­go jed­nak wi­zu­ali­za­cja? Dzię­ki niej Bog­dan ma na­dzie­ję zdo­być upra­gnio­ną „dzie­siąt­kę” za ży­cia. Ma też na­dzie­ję, że rand­ka z Wy­twor­ną Jo­an­ną za­owo­cu­je czymś pięk­nym i nie­ko­niecz­nie ulot­nym. Bog­dan oczy­wi­ście pa­mię­ta o od­le­gło­ści dzie­lą­cej wy­twor­ny świat Jo­an­ny od jego za­pusz­czo­ne­go osie­dla, ale po­sta­no­wił pod­jąć wy­zwa­nie. Ry­zyk–fi­zyk, jak ma­wia­ją Cze­si. By zwięk­szyć swo­je, mar­ne na ra­zie, szan­se Bog­dan już od wczo­raj pod­da­je się licz­nym za­bie­gom pie­lę­gna­cyj­nym. Za­czął od wy­rwa­nia nie­sfor­nych wło­sków na uszach, w no­sie i pod le­wym okiem. Przez trzy kwa­dran­se chło­dził zbo­la­łą twarz, a na­stęp­nie za­jął się szy­ją. Uda­ło mu się do­pro­wa­dzić de­pi­la­cję do koń­ca tyl­ko dzię­ki sil­nej woli sło­wiań­skie­go wo­jow­ni­ka. Po zde­zyn­fe­ko­wa­niu za­krwa­wio­nej grdy­ki uznał jed­nak, że wy­star­czy i resz­tę prac de­ko­ra­tor­skich prze­niósł na dzień na­stęp­ny. Dziś rano umył i na­że­lo­wał wło­sy, po prysz­ni­cu na­tarł tors sa­mo­opa­la­ją­cym bal­sa­mem oraz fe­ro­mo­na­mi za­ku­pio­ny­mi oka­zyj­nie na Al­le­gro, a przed chwi­lą za­brał się do pe­di­kiu­ru. Co praw­da Jo­an­na ra­czej nie bę­dzie mieć oka­zji do po­dzi­wia­nia Bog­da­no­wych stóp (roz­miar czter­dzie­ści pięć), ale war­to za­dbać o naj­drob­niej­sze szcze­gó­ły. W ra­zie cze­go. Cze­go do­kład­nie, tego Bog­dan na ra­zie nie po­tra­fi ani spre­cy­zo­wać, ani tym bar­dziej zwi­zu­ali­zo­wać. Ro­zu­mie jed­nak po­wa­gę sy­tu­acji i za­ja­dle po­le­ru­je pię­ty szli­fier­ką mat­ki.

No, pra­wie skoń­czo­ne. Te­raz wy­star­czy wsko­czyć w od­pra­so­wa­ną na bla­chę lnia­ną ko­szu­lę i naj­mod­niej­sze dżin­sy z To­me­xu. Kil­ka pro­wo­ka­cyj­nych spoj­rzeń w lu­stro, roz­cią­ga­ją­cy to i owo szpa­gat, parę do­da­ją­cych ener­gii wy­ma­chów nogą (do­brze, że star­sza nie wi­dzi, bo za­raz by za­czę­ła joj­czyć, że su­fit tyl­ko co po­ma­lo­wa­ny, a już dep­czesz, Bog­dan, nisz­czysz, ni­cze­go nie usza­nu­jesz w ro­dzin­nym gnieź­dzie), je­den bar­dzo głę­bo­ki wdech, po nim wy­dech i pra­wie go­to­we. Jesz­cze tyl­ko przy­gła­dzić ko­smyk ster­czą­cy nad uchem, roz­piąć gu­zik ko­szu­li… może dwa? Na dys­ko­te­ce w Skot­ni­kach roz­piął­by na­wet czte­ry, ale Jo­an­na mo­gła­by to uznać za nie­smacz­ną, ba, wul­gar­ną na­wet, pro­wo­ka­cję. Oso­by tak wy­twor­ne rzad­ko eks­cy­tu­je King–Kong z roz­czo­chra­ną świn­ką pe­ru­wiań­ską na tor­sie. Niech bę­dzie je­den gu­zik. Albo nie. Wło­ży zie­lo­ny pod­ko­szu­lek, nie­zbyt ob­ci­sły; żeby nie było, że się po­pi­su­je. Żad­nych ta­nich sztu­czek. Im­po­nu­ją­cą grę mię­śni Jo­an­na obej­rzy so­bie w sto­sow­nym miej­scu i cza­sie. Jesz­cze jed­no zer­k­nię­cie w lu­stro, i jak, Bog­dan? Na­praw­dę cool. Jak by po­wie­dzia­ła ciot­ka Hela z Rab­ki, in­te­li­gient­nie wy­glą­da ten nasz Bo­guś. Czy­li że się ubrał sto­sow­nie do oka­zji i wresz­cie ma rów­ny prze­dzia­łek.

Za­do­wo­lo­ny z efek­tu Bog­dan uspo­ko­ił mat­kę, że wró­ci na ko­la­cję, i w pod­sko­kach po­pę­dził do tram­wa­ju. Za dzie­sięć mi­nut znaj­dzie się w cen­trum kul­tu­ral­nym Ma­ło­pol­ski. Za trzy kwa­dran­se zaś – nie­mal w sa­mym cen­trum kul­tu­ral­ne­go cen­trum, czy­li przy Po­czcie Głów­nej. Jo­an­na obie­ca­ła, że po­cze­ka w Ba­sty­lii, a po­tem pój­dą gdzieś na spa­cer. Może nad Wi­słę? Tam mógł­by jej po­ka­zać, że wbrew po­zo­rom trosz­czy się o przy­ro­dę, i za­pro­po­no­wać kar­mie­nie ła­bę­dzi. Ale czy będą żar­ły, roz­pusz­czo­ne cho­le­ry? A jak Jo­an­na uzna, że to nie­po­trzeb­ne in­ge­ro­wa­nie w na­tu­rę? Już kie­dyś rzu­ci­ła tek­stem o… jak to było… in­wa­zyj­nej na­tu­rze bia­łe­go czło­wie­ka. Cze­mu aku­rat bia­łe­go, Bog­dan nie wie; wsty­dził się za­py­tać. A je­śli Jo­an­na jego wła­śnie uzna za inwa… inwa… zora?…dera? no za ta­kie­go, co się nie­po­trzeb­nie wtrą­ca i za­bu­rza na­tu­ral­ny po­rzą­dek świa­ta? Nici ze związ­ku. Więc po­ka­zo­we­go kar­mie­nia nie bę­dzie. Zresz­tą głu­pio tak przy­być na rand­kę z boch­nem czer­stwe­go chle­ba w tor­bie. Co in­ne­go z wią­chą, zna­czy z bu­kie­tem kwia­tów. Naj­le­piej po­lnych, w żad­nym ra­zie pre­ten­sjo­nal­nej róży na dłu­ga­śnym trzon­ku. Tak mu pod­po­wie­dzia­ła Pau­la, ko­le­żan­ka z pra­cy Jo­an­ny. Róże są nud­ne, ba­nal­ne, ob­no­szo­ne. Po pro­stu pas­sé. Co jest za­tem tren­dy w cen­trum? Nie „tren­dy”, Bog­dan, tyl­ko „dże­zi end fre­szi”. „Tren­dy” jest już z lek­ka pas­sé. Dże­zi zaś są hor­ten­sje, bia­łe łu­bi­ny i pach­ną­cy gro­szek, ale naj­bar­dziej po­lne kwia­ty, zry­wa­ne o zmierz­chu z grzbie­tu ga­lo­pu­ją­ce­go ko­nia. Po­nie­waż Bog­dan w ży­ciu nie je­chał na­wet na osioł­ku, bu­kiet kupi po dro­dze u dy­żur­nej baby, tuż przy Plan­tach. Przy­naj­mniej do­nie­sie kwia­ty w ca­ło­ści; wia­do­mo, jak wy­glą­da po­dróż za­pcha­nym tram­wa­jem w pią­tek, w go­dzi­nach szczy­tu. Na ple­cach drze­mie ci utru­dzo­ny dwu­na­sto­go­dzin­ną szych­tą ma­ga­zy­nier, do brzu­cha klei się sta­rusz­ka i jej ska­jo­wa tor­ba peł­na mięk­kich owo­ców se­zo­no­wych, w lewe ucho dy­szy zzia­ja­ny wiel­bi­ciel „su­per­moc­nych”, a pra­wym bawi się bla­dy przed­szko­lak, co chwi­la mę­cząc mat­kę i po­dróż­nych py­ta­niem: „Kie­dy wy­sia­da­my, no kie­dy?” Do­brze, że nie za­ło­ży­łem lnia­nej ko­szu­li, cie­szy się Bog­dan, przy­był­bym na spo­tka­nie zmię­ty jak wczo­raj­sza ga­ze­ta. A tak wej­dę świe­ży i gład­ki, i… co da­lej? No… wrę­czy bu­kiet, po­tem za­py­ta o pla­ny… A je­śli Jo­an­na każe mu za­de­cy­do­wać? To naj­pierw spa­cer, po­tem kok­tajl w któ­rymś z ogród­ków. Tyl­ko nie w oko­li­cach Sza­rej, ostrzegł go Maks, kum­pel z tre­nin­gów ka­ra­te.

– Przy­sia­dłem na chwi­lę z taką jed­ną, po­wiedz­my że ko­le­żan­ką. Go­rąc jak fiks, to za­mó­wi­łem dwa na­parst­ki mi­ne­ral­nej bez gazu. I wiesz, sta­ry, ile nam po­li­czy­li? Rów­no dwie dy­chy. By­ła­by za to cała bu­tla po­rząd­ne­go wina. Wy­pi­ło­by się w spo­ko­ju nad Wi­słą i gi­tes, a tak? Naj­droż­sze la­nie wody, sta­ry.

Bog­dan obie­cał, że bę­dzie uwa­żał. Z dru­giej stro­ny nie może stra­szyć dziew­czy­ny wę­żem ukry­tym w kie­sze­ni. Nie po to tyle się szy­ko­wał, żeby ją zra­żać już na pierw­szej rand­ce. Je­śli Jo­an­na wy­bie­rze oko­li­ce Sza­rej, to pój­dą. Prze­cież jej nie po­wie, że tam nie, bo za dro­go. Zresz­tą jest przy­go­to­wa­ny na róż­ne eks­tra wy­dat­ki. Przy­naj­mniej przez pierw­szy ty­dzień. A po­tem? Po­tem może być skrom­niej, bo przy pen­sji ty­siąc sześć­set na rękę trud­no za­sy­py­wać uko­cha­ną ko­ko­sa­mi, na­wet je­śli się tra­fią w pro­mo­cji, po dwa dzie­więt­na­ście za sztu­kę. Do­brze, że dzię­ki ro­dzin­nym ukła­dom może Bog­dan li­czyć na roz­ma­ite pro­mo­cje: w piz­ze­rii wuja ma co trze­cią piz­zę z sa­la­mi gra­tis, Jó­zek zaś, chrzest­ny z Rab­ki, gwa­ran­tu­je Bog­da­no­wi upust na so­sno­wą trum­nę. Nie wia­do­mo, czy Jo­an­nę taka zniż­ka za­in­te­re­su­je, ale za­wsze to coś. Na ra­zie kasa na go­do­we tań­ce wy­py­cha mu port­fel, a po­tem się zo­ba­czy. Może Jo­an­na za­pa­ła mi­ło­ścią, ta zaś, jak wszy­scy wie­my, bywa śle­pa i wte­dy, kto wie, może Bog­da­no­wi spo­ro się upie­cze. Na przy­kład kiep­ski wi­dok z po­ko­ju, brak szer­szych per­spek­tyw, bie­głej zna­jo­mo­ści fran­cu­skie­go i wy­twor­nych ma­nier. Oby, wzdy­cha Bog­dan i pró­bu­je się sku­pić na tym, co tu i te­raz. Tak mu po­ra­dził Zyg­munt Ban­cha Mung, sprze­daw­ca maj­tek, tre­ner ka­ra­te i osie­dlo­wy mistrz zen. Nie mar­twi się o ju­tro, Bog­dan, bo ono psi­no­si wła­sne zmar­twie­nia. Mar­twi się tym, co tu i te­raz, po­wie­dział mistrz, i ka­zał wzmoc­nić wy­kop pra­wą nogą.

Więc się Bog­dan sku­pia na te­raź­niej­szo­ści, zwłasz­cza że już przy­sta­nek przy Po­czcie, więc pora wy­siąść. Strzą­sa z ple­ców utru­dzo­ne­go ma­ga­zy­nie­ra, od­kle­ja brzuch od sta­rusz­ki i jej tor­by, a po­tem prze­ci­ska się mo­zol­nie przez zmik­so­wa­ny tłum. Zdą­żył w ostat­niej chwi­li, lek­ko tyl­ko szczyp­nię­ty przez drzwi, i już pę­dzi na przej­ście, bo aku­rat miga mu zie­lo­ne. Plan­ty. Plan­ty są, ale dy­żur­nej baby nie ma. Może pchnę­ła to­war szyb­ciej lub zwia­ła przed straż­ni­ka­mi. I co te­raz? Do Su­kien­nic nie ma sen­su le­cieć, bo wła­śnie ze­gar wy­bił pią­tą i Bog­dan już po­wi­nien być w Ba­sty­lii, na Sto­lar­skiej. Chy­ba że po­tem ku­pią, pod­czas spa­ce­ru. Po­dej­dą do kwia­cia­rek, Jo­an­na wy­bie­rze, a Bog­dan za­pła­ci. Mógł­by też na­kła­mać, że mu w tram­wa­ju po­tar­ga­li i wy­rzu­cił. Ale je­śli Jo­an­na każe mu po­ka­zać, do któ­re­go ko­sza? I wyj­dzie szy­dło z wor­ka, a z Bog­da­na – ściem­ka? To już le­piej przyjść z go­ły­mi rę­ka­mi, za to pra­wie na czas. Bo mi­nu­ta spóź­nie­nia chy­ba Jo­an­ny nie zra­zi?

Wła­śnie miał wrzu­cić pią­ty bieg, kie­dy na ław­ce po le­wej za­uwa­żył sta­rusz­ka. Drob­ny, ły­sa­wy, w pod­nisz­czo­nej twe­edo­wej ma­ry­nar­ce. Sie­dzi wspar­ty na za­ko­piań­skiej la­sce i drze­mie z pół­przy­mknię­ty­mi ocza­mi. Niby wszyst­ko w po­rząd­ku, a jed­nak coś Bog­da­na tknę­ło. Przez dwa lata spę­dzo­ne na po­go­to­wiu zro­bił się taki po­dejrz­li­wy. Na­dźwi­gał się wte­dy no­szy i na­pa­trzył. Na roz­kwa­szo­ne sar­mac­kie no­cha­le, na pod­bi­te oczy go­spo­dyń do­mo­wych, po­ła­ma­ne nie­mow­lę­ce most­ki, na spo­co­ne twa­rze za­wa­łow­ców i si­no­żół­te umie­ra­ją­cych. Na­oglą­dał się też sta­rusz­ków za­bie­ra­nych o świ­cie w ostat­nią po­dróż. Dziw­nie po­dob­nych do tego tam, na bocz­nej ław­ce. Nic, po­dej­dzie, spraw­dzi, i oby się my­lił.

– Pro­szę pana? – Na­chy­lił się nad sta­rusz­kiem, de­li­kat­nie do­ty­ka­jąc jego ra­mie­nia. – Do­brze się pan czu­je? Wszyst­ko w po­rząd­ku?

Wła­ści­ciel twe­edo­wej ma­ry­nar­ki, za­ko­piań­skiej la­ski i pięt­na­stu moli w bu­to­nier­ce z tru­dem otwo­rzył za­czer­wie­nio­ne, bez­rzę­se po­wie­ki. Od­kaszl­nął, pró­bu­jąc coś po­wie­dzieć.

– Może po­go­to­wie za­we­zwać albo cho­ciaż do domu pana pod­pro­wa­dzę…

Sta­ru­szek pod­niósł drżą­cą dłoń na znak, że nie.

– Już, już – wy­mam­ro­tał.

Więc Bog­dan przy­kuc­nął obok i cier­pli­wie cze­kał. W tym wie­ku po­wrót z drzem­ki trwa nie­co dłu­żej. Czło­wiek musi od­kaszl­nąć, od­chrząk­nąć, roz­ru­szać za­rdze­wia­łą szczę­kę, od­ce­dzić za­spa­ne my­śli od mgli­stych snów i ko­lo­ro­wych wspo­mnień. Do­pie­ro wte­dy jest go­to­wy do po­ga­węd­ki.

– Ja prze­pra­szam, prze­pra­szam – ode­zwał się wresz­cie, po­pra­wia­jąc ży­la­stą dło­nią zmierz­wio­ne nad usza­mi kęp­ki sza­ra­wych wło­sów. – Ale wy­sze­dłem so­bie na spa­cer, pierw­szy raz od mie­sią­ca, usia­dłem, bo tak tu ład­nie i… przy­drze­ma­łem. – Za­wsty­dzo­ny spu­ścił gło­wę.

– No i zdro­wo – skwi­to­wał Bog­dan. – Tyl­ko po­my­śla­łem, że może pod­pro­wa­dzić albo…

– Ja, pro­szę pana, sam wró­cę do domu… dam jesz­cze radę…

– Pew­nie, że pan da, i po­go­to­wia nie wzy­wa­my, tak?

– Bez po­go­to­wia, bez. Tyl­ko nie szpi­tal, nie szpi­tal…

– Żad­ne­go szpi­ta­la – za­pew­nił Bog­dan.

On sam też by wo­lał za­snąć na par­ko­wej ław­ce niż gnić w szpi­tal­nym za­du­chu. A już naj­le­piej, jak­by go ścię­ło pod­czas tre­nin­gu. Ale to nie te­raz, oczy­wi­ście, tyl­ko za ja­kieś dwie­ście, trzy­sta lat.

– Ja, pa­nie, tyl­ko trosz­kę przy­drze­ma­łem, bo taka pora…. ale nie chcę do szpi­ta­la. Ja so­bie sam wró­cę do domu.

– Żona nie bę­dzie się mar­twić?

– Żona już cze­ka, cze­ka. – Uśmiech­nął się do wła­snych my­śli sta­ru­szek. – Ale na ra­zie jesz­cze po­sie­dzę chwil­kę. Jesz­cze się na­pa­trzę na drze­wa, na te kasz­ta­ny i na pie­ski też. Jesz­cze z go­dzin­kę, do­brze? – Rzu­cił Bog­da­no­wi za­pła­ka­ne spoj­rze­nie czte­ro­lat­ka, któ­ry pro­si o ulu­bio­ną za­baw­kę.

– To nie będę prze­szka­dzać. – Bog­dan pod­niósł się z ku­cek. – Uda­ne­go po­wro­tu i… w ogó­le wszyst­kie­go do­bre­go! – rzu­cił, po­kle­pu­jąc sta­rusz­ka po ma­ry­nar­ce. Ale de­li­kat­nie, żeby nie wy­pło­szyć sta­rusz­ko­wej du­szy, któ­ra już wy­glą­da­ła przez ob­strzę­pio­ną dziur­kę po gu­zi­ku. Jesz­cze raz się uśmiech­nął, i cóż było zro­bić, po­szedł.

*

Do­tarł do Ba­sty­lii dzie­sięć mi­nut po pią­tej. Od razu po­go­nił na naj­wyż­sze pię­tro. Tam mia­ła cze­kać, już od sie­dem­na­stej. Ro­zej­rzał się po sto­li­kach. Ani śla­du Jo­an­ny. Chy­ba się nie ob­ra­zi­ła o spóź­nie­nie i nie po­szła? Prze­cież to tyl­ko głu­pie dzie­sięć mi­nut. Zresz­tą wie chy­ba, ja­kie są kor­ki o tej po­rze. Pew­nie za­trzy­ma­li ją w pra­cy albo po­pra­wia ma­ki­jaż. Przy ma­lo­wa­niu rzęs czas po­noć pły­nie trzy razy szyb­ciej, wy­ja­śnił mu kie­dyś Maks, do­świad­czo­ny w tych spra­wach, bo co se­zon ma nową ko­bie­tę. Prze­te­sto­wał chy­ba każ­dy mo­del i za­uwa­żył jed­no:

– Żad­nej, ale to żad­nej, sta­ry, nie uda­ło się zejść z wie­czor­nym ma­ki­ja­żem po­ni­żej kwa­dran­sa. A cze­mu? To po­myśl, skąd się bio­rą u la­sek ta­kie po­tęż­ne rzę­sy? Z sa­me­go tu­szu? Nie, sta­ry. Ja ci po­wiem, skąd. W tu­szach jest spe­cjal­ny po­chła­niacz cza­su. Wy­ła­pu­je za­błą­ka­ne mi­nu­ty i za­mie­nia je na for­mu­łę wy­dłu­ża­ją­cą rzę­sy na­wet o sześć­dzie­siąt pro­cent.

Coś za coś, jak w ży­ciu, wes­tchnął Bog­dan. Trud­no, zej­dzie na sam par­ter, bo (nie wie­dzieć cze­mu) tyl­ko tam ła­pie za­sięg, i cier­pli­wie po­cze­ka. Za­mó­wi piw­ko, ochło­nie i spo­koj­nie się za­sta­no­wi, o czym tu z Jo­an­ną po­kon­wer­so­wać. Bo wcze­śniej ja­koś nie miał do tego gło­wy. No więc o czym? O pra­cy nie, bo na­wet jego sa­me­go ten te­mat bar­dzo nuży. Trud­no się pa­sjo­no­wać sta­no­wi­skiem ser­wi­san­ta bez żad­nych szans na awans. Pra­ca jak pra­ca. Od ósmej do szes­na­stej, poza piąt­ka­mi, kie­dy ma wol­ne za nie­dzie­le.

A z nie­dzie­la­mi było tak, że wy­bra­li Bog­da­na jed­no­gło­śnie, bo, choć naj­star­szy, to bez­dziet­ny (przy­naj­mniej nikt się na ra­zie nie zgło­sił po ali­men­ty). Resz­ta ser­wi­san­tów nie dość, że dzie­cia­ta, to jesz­cze każ­dy po roz­wo­dzie albo w se­pa­ra­cji. Co ozna­cza, że, zgod­nie z usta­le­niem sądu, kon­tak­tu­ją się z po­tom­stwem w na­stę­pu­ją­cych po­rach: nie­dzie­le od dzie­sią­tej do sie­dem­na­stej, po­ło­wa wa­ka­cji, dru­gi dzień świąt (tyl­ko do dwu­dzie­stej dru­giej) i ewen­tu­al­nie ty­dzień zi­mo­wych fe­rii. Niby mógł­by się któ­ryś kum­pel kop­snąć do fir­my i za­stą­pić Bog­da­na choć przez je­den nie­dziel­ny wie­czór, ale szef uznał, że nie ma sen­su. Po emo­cjo­nu­ją­cym spo­tka­niu z peł­ną za­sta­łej żół­ci eks–żoną bar­dzo spa­da wy­daj­ność, za to dra­stycz­nie ro­sną stra­ty w sprzę­cie. Niech już le­piej od­sap­ną chło­pa­ki, od­re­agu­ją stre­sy w do­mo­wym za­ci­szu, a w po­nie­dzia­łek mają się sta­wić w ro­bo­cie spraw­ni jak żoł­nie­rze. Niby to uczci­we roz­wią­za­nie, a jed­nak cza­sem Bog­da­no­wi żal, zwłasz­cza gdy wi­dzi przez fir­mo­we okno pary prze­cha­dza­ją­ce się le­ni­wie po su­tym nie­dziel­nym obie­dzie. Też by tak kie­dyś chciał, na przy­kład z Jo­an­ną. Bę­dzie to mu­siał usta­lić z sze­fem. Jed­na nie­dzie­la wol­na albo niech mi kie­row­nik za­pła­ci ze dwie stó­wy wię­cej. Tak mu po­wie, jak sy­tu­acja z Jo­an­ną nie­co się wy­kla­ru­je. Za mie­siąc, może dwa, roz­ma­rzył się Bog­dan, ale za­raz mu się przy­po­mi­na, że musi wy­my­ślić te­mat roz­mów. Tyl­ko jaki?

Na pew­no Jo­an­na za­py­ta go o ka­ra­te. I nie może się wy­głu­pić tak jak za pierw­szym ra­zem, kie­dy przy­szedł do jej biu­ra pod­piąć dru­kar­kę. Zu­peł­nie się wte­dy jesz­cze nie zna­li. Bog­dan za­pu­kał, zer­k­nął na Jo­an­nę i aż mu mrocz­ki przed ocza­mi za­la­ta­ły. Dru­gi raz w ży­ciu.

– Pan do kogo? – za­py­ta­ło zja­wi­sko w tra­wia­sto­zie­lo­nym ża­kie­ci­ku. Wska­zał na dru­kar­kę i bez sło­wa za­jął się ro­bo­tą.

No a co miał ro­bić? Flir­to­wać? Tak od razu? Na su­cho? I jesz­cze w pra­cy? Nie, tego Bog­dan zu­peł­nie nie uwa­ża. Wie, kie­dy utrzy­mać sto­sow­ny dy­stans, żeby po­tem nikt mu nie wy­rzu­cił, że się wrze­pia. Całe szczę­ście, że pierw­sza za­gad­nę­ła go Pau­la, wte­dy jesz­cze da­le­ka zna­jo­ma ze stro­ny Mak­sa. Naj­pierw spy­ta­ła o spra­wy sprzę­to­we, a po­tem o sport. Czy Bog­dan coś tre­nu­je, bo tak pro­fe­sjo­nal­nie robi przy­sia­dy tuż za jej biur­kiem. Ka­ra­te, aż czte­ry razy w ty­go­dniu? – nie mo­gła się na­dzi­wić, więc jej wy­tłu­ma­czył, że trze­ba dbać o cia­ło, bo du­sza, wia­do­mo, nie­śmier­tel­na. Spoj­rzał ukrad­kiem na Jo­an­nę i od razu po­ża­ło­wał, że mu przy­szy­li ję­zyk po zgru­po­wa­niu w dwa ty­sią­ce trze­cim.

Do­stał wte­dy ta­kie­go kopa, że dol­ne trzo­now­ce wy­mie­sza­ły mu się z gór­ny­mi sie­ka­cza­mi. A że nie zdą­żył cof­nąć ję­zy­ka, to po­la­ła się krew, po­la­ła ciu­rem. Za­raz za­nie­śli Bog­da­na do za­bie­go­we­go, gdzie za­afe­ro­wa­ny le­karz za­ło­żył mu trzy­na­ście nie­zgrab­nych szwów. Re­kon­wa­le­scen­cja trwa­ła gru­bo po­nad mie­siąc, a jak Bog­dan wró­cił do pra­cy, na sto­li­ku w kan­tor­ku zna­lazł wy­po­wie­dze­nie. Komu po­trzeb­ny nie­spraw­ny ochro­niarz, co nie umie utrzy­mać ję­zy­ka za zę­ba­mi? Do­brze, że na Pia­skach szu­ka­li ser­wi­san­tów, to się za­ła­pał. W samą porę, bo już nie miał na­wet na tre­nin­gi, kasy miesz­ka­nio­wej nie chciał ru­szać, a prę­dzej by za­czął strip­tiz ro­bić w CK Bro­wa­rze niż po­pro­sił ro­dzi­ców o wspar­cie. Już i tak wy­słu­chu­je od star­szej, że ży­cie trwo­ni na głu­po­ty, że inni się po­bu­do­wa­li, a on nic. Na­wet miesz­ka­nia nie od­ma­lo­wał, bo aku­rat za­chcia­ło mu się Biesz­czad. Mu­sia­ła eki­pę wzy­wać, fa­chow­ców prze­pła­cać. Żad­nych za­sad mło­dzi nie mają, żad­ne­go celu, ech.

– Wszyst­ko przez to ka­ra­te­ko­wa­nie – wzdy­cha star­sza.

A prze­cież jest do­kład­nie na od­wrót. Dzię­ki ka­ra­te Bog­dan zno­si to wszyst­ko. Brak per­spek­tyw i ogól­ny za­stój, tak­że w kwe­stii uczuć. Oczy­wi­ście tego Jo­an­nie nie po­wie. Może kie­dyś, ale na pew­no nie te­raz. Nie chce wyjść na ma­zga­ja. Już i tak spo­ro błę­dów po­peł­nił. Na przy­kład z eko­lo­gią. Aku­rat in­sta­lo­wał w biu­rze Jo­an­ny nowy ska­ner, kie­dy roz­mo­wa ze­szła na te­mat śro­do­wi­ska. Tru­je­my, bru­dzi­my, żad­ne­go re­spek­tu, iry­to­wa­ła się Jo­an­na, ner­wo­wo sku­biąc swój zie­lo­ny swe­te­rek. Nikt nic nie robi, tyl­ko pa­trzy jak cie­lę. Cze­ka bier­nie, aż inni za­ła­twią pro­blem za nie­go.

– A ty, Bog­dan? – za­gad­nę­ła go znie­nac­ka Pau­la. – Też cze­kasz? Nie wie­rzę.

Bog­dan wy­ba­łu­szył oczy. Mógł­by się wpraw­dzie przy­znać, że sprzą­ta wor­ki i bu­tel­ki z osie­dlo­wych traw­ni­ków, ale to ra­czej z ner­wów. Szlag go tra­fia, że tak leżą, a jesz­cze więk­szy, jak po­my­śli, że jego, Bog­da­na, daw­no już nie bę­dzie, a wor­ki na­dal będą stra­szyć na osie­dlu Wan­dy. Więc zbie­ra i sam już nie wie, czy to do­brze. Bo może przez tę jego aler­gię na pla­stik do­zor­czy­ni stra­ci kie­dyś pra­cę?

– Nie wstydź się, Bog­dan – na­ci­ska­ła Pau­la. – Maks mi prze­cież opo­wia­dał, że do­kar­miasz piw­nicz­ne koty.

A, o to bie­ga! No, do­kar­mia, ale bez żad­nych tam ide­olo­gii. Po pro­stu szko­da mu tych sy­ka­czy prę­go­wa­nych. I chy­ba na­wet je lubi, więc do­kar­mia, zwłasz­cza zimą. Okien­ko też otwie­ra piw­nicz­ne, żeby nie umar­z­ły, to wszyst­ko. Już miał się z tych ko­tów wy­tłu­ma­czyć, kie­dy Jo­an­na wy­sko­czy­ła z oskar­że­nia­mi wo­bec bia­łe­go czło­wie­ka i jego in­wa­zyj­nej na­tu­ry. Cze­mu bia­łe­go, wsty­dził się za­py­tać. Więc wci­snął się głę­biej pod biur­ko i sku­pił na roz­plą­ty­wa­niu ka­bli. Tym­cza­sem Jo­an­na prze­szła do pro­ble­mu od­pa­dów elek­tro­nicz­nych. Te do­pie­ro mie­sza­ją w eko­sys­te­mie. Ale oczy­wi­ście ni­ko­go to nie ob­cho­dzi, ni­ko­go. Na przy­kład taki ska­ner, wska­za­ła pal­cem, cie­ka­we, co się z nim sta­nie. Pew­nie tra­fi na śmiet­nik jak po­przed­nie. No i co miał Bog­dan od­rzec? Że obie­cał ska­ner zna­jo­me­mu Wieś­ko­wi z Pła­szo­wa? W ży­ciu tego nie po­wie; od razu by wy­szedł na zło­dzie­ja i gów­no­ja­da, czy­li cwa­niacz­ka, któ­ry wy­no­si z fir­my, co tyl­ko się da. Na­wet reszt­ki my­dła i jed­no­ra­zo­we dłu­go­pi­sy. Nie, bez­piecz­niej bę­dzie zo­stać pod biur­kiem, tam, gdzie jego miej­sce.

– Same wi­dzi­cie – cią­gnę­ła Jo­an­na. – Ska­ner tra­fi do śmie­ci, po­dob­nie jak dru­kar­ka i ze­psu­ty mie­siąc temu mo­ni­tor. Tym­cza­sem Ame­ry­ka­nie mają spe­cjal­ny pro­gram rzą­do­wy za­po­bie­ga­ją­cy za­nie­czysz­cza­niu…

Tu jed­nak Bog­dan nie wy­trzy­mał i wy­chy­lił się zza biur­ka.

– Mają pro­gram, fest. Cały zde­ze­lo­wa­ny sprzęt na sta­tek i do Afry­ki. Pre­zent od bia­łe­go czło­wie­ka! – wy­pa­lił i od razu po­ża­ło­wał. Zno­wu wy­lazł z nie­go hu­cia­ny łor.

A prze­cież Pau­la tyle mu tłu­ma­czy­ła, jak ma się za­cho­wać i jaką rolę dziś od­gry­wa od­po­wied­ni imidż. Pau­la świet­nie się zna na ko­mu­ni­ka­cji, bo jest spod Bliź­nia­ka. Z każ­dym umie za­ga­dać i każ­de­go oswoi. Już po dwóch wi­zy­tach Bog­da­na wy­cza­iła, na czym po­le­ga jego pro­blem. Otóż Bog­dan Prol zu­peł­nie nie po­tra­fi się za­pre­zen­to­wać.

– Zu­peł­nie nie umiesz się za­pre­zen­to­wać. Wy­wa­lasz kawę na ławę, a tu trze­ba sub­tel­nie. Pew­ne rze­czy wy­ostrzyć, inne scho­wać w cie­niu. Do­bry re­tusz to po­ło­wa suk­ce­su, więc po­sta­raj się tro­chę, a nie sie­dzisz sku­lo­ny pod biur­kiem jak ten pies.

Te­raz na pew­no się po­sta­ra, nie ma wy­bo­ru. No, na­praw­dę nie ma. My­ślisz, że gdy­by Bog­dan miał wol­ną wolę, to by star­to­wał do Jo­an­ny? W ży­ciu! Po pierw­sze wie, gdzie leży jego pół­ka: sto pię­ter ni­żej od pół­ki Jo­an­ny. Po dru­gie gu­stu­je w cał­kiem in­nych ko­bie­tach. Ta­kich ra­czej w ty­pie An­dże­li, żony sze­fa. Może ostat­nio przy­ga­szo­na, tro­chę nie­obec­na, i przede wszyst­kim za­ję­ta, ale ogól­nie swój czło­wiek. Nie stre­su­je tak Bog­da­na jak Jo­an­na. Bo przy Jo­an­nie to Bog­dan od razu się na­pi­na i cią­gle cze­goś wsty­dzi. Za du­żych stóp, nie­zgrab­nych ru­chów, głu­pich min, każ­de­go zda­nia się wsty­dzi i ana­li­zu­je, czy do­brze po­wie­dział. Tak się czu­je jak na nie­wy­god­nej ka­na­pie u chrzest­ne­go z Rab­ki. Niby ele­ganc­ko, bar­dzo miło i kawa wspa­nia­le pach­nie, a cały czas się czło­wiek wier­ci i ma­rzy, żeby już było po wszyst­kim. Żeby już wró­cić do sie­bie, zdjąć przy­cia­sne mo­ka­sy­ny i wresz­cie się wy­cią­gnąć na mięk­kim fo­te­lu. Zu­peł­nie to samo czu­je przy Jo­an­nie. Dzie­sięć mi­nut spę­dzo­ne w jej po­ko­ju i już ma ocho­tę zwie­wać, gdzie pieprz ro­śnie. Ale nie mija go­dzi­na od roz­sta­nia i już by Bog­dan je­chał z po­wro­tem. Krę­ci się nie­spo­koj­nie po fir­mie i kom­bi­nu­je, co by tu jesz­cze Jo­an­nie za­in­sta­lo­wać. Wy­mie­nić ka­bel albo to­ner, prze­czy­ścić dy­sze od dru­kar­ki, co­kol­wiek, byle choć przez chwi­lę po­pa­trzeć spod biur­ka na jej wy­twor­ne sto­py. Bog­dan wcze­śniej so­bie nie wy­obra­żał, że za­ko­cha­nie to taka udrę­ka. Ale sko­ro go już do­pa­dło, to nie ma wy­bo­ru. Musi pod­jąć wy­zwa­nie i zro­bić wszyst­ko, żeby się uda­ło. Dla­te­go wła­śnie tak głów­ku­je nad te­ma­tem do roz­mów. Żeby nie był zbyt kon­tro­wer­syj­ny i nie ob­na­żał in­for­ma­cyj­nych bra­ków. Co praw­da Bog­dan pró­bu­je to i owo nad­ro­bić, ale, po­wiedz­my so­bie szcze­rze, ma­te­ria jego wie­dzy przy­po­mi­na zde­ze­lo­wa­ną ry­bac­ką sieć. Co i rusz spo­ra dziu­ra, na przy­kład w miej­scu, gdzie po­win­ny być wia­do­mo­ści o roz­mna­ża­niu ob­leń­ców. Bog­dan zła­pał wte­dy pa­skud­ną an­gi­nę, a jak wró­cił, to już za­czę­li oma­wiać bu­do­wę sta­wo­no­gów. Albo try­go­no­me­tria. Kar­lic­ka po­szła wte­dy ro­dzić, dali na za­stęp­stwo po­lo­nist­kę, któ­ra za­miast o funk­cjach opo­wie­dzia­ła im o upodob­nie­niach fo­ne­tycz­nych. Te­raz Bog­dan wie, kie­dy za­cho­dzi per­se­we­ra­cja, a kie­dy roz­su­nię­cie ar­ty­ku­la­cyj­ne, na­to­miast nie ma nic do po­wie­dze­nia na te­mat tan­gen­sa.

W ra­zie cze­go za­wsze mogą po­ga­wę­dzić o po­go­dzie. Albo o ka­ra­te. Tu już Bog­dan może się wy­ka­zać peł­ną wie­dzą. Hi­sto­ria, tech­ni­ki, pasy, stop­nie. A je­śli Jo­an­na ze­chce wie­dzieć, skąd taki wy­bór? Jak za­czą­łeś, Bog­dan? Nor­mal­nie, za­pi­sał się jesz­cze w tech­ni­kum. Był naj­chud­szy i naj­mniej­szy w kla­sie. Prze­zy­wa­li go „Su­chy” albo „Gruź­lik” i trak­to­wa­li jak chłop­ca na po­sył­ki. Te, Gruź­lik, skocz nam po faj­ki, po­tem ci od­da­my. Su­chy, po­proś Żab­czyń­ską, żeby nie ro­bi­ła kla­sów­ki. Tyl­ko po­sta­raj się, chło­pie, bo do­sta­niesz wy­cisk. W dru­giej kla­sie miał już dość, ale nie mógł się zde­cy­do­wać, któ­re wyj­ście wy­brać. Zmie­nić szko­łę, zwiać z domu na Ma­zu­ry, jed­nak zo­stać, i w któ­ryś piąt­ko­wy wie­czór pod­ciąć se żyły, czy po pro­stu sko­czyć do rze­ki? Na roz­my­śla­niach zle­ciał mu cały se­mestr, a kie­dy wresz­cie pod­jął de­cy­zję, w dro­dze nad Wi­słę zo­ba­czył pla­kat in­for­mu­ją­cy o na­bo­rze do sek­cji ka­ra­te. Pierw­sze za­ję­cia gra­tis, na­stęp­ne za po­ło­wę ceny, war­to spró­bo­wać. Tro­chę się Bog­dan wsty­dził, bo wia­do­mo: mi­krus i do tego su­chy, ale kie­dy uj­rzał in­nych za­in­te­re­so­wa­nych, od razu mu prze­szło. W ką­cie obok ka­lo­ry­fe­ra stło­czy­ło się stad­ko bla­dych ane­mi­ków, szkie­le­to­rów, cher­la­ków i dzie­ci Etio­pii. Zde­spe­ro­wa­ne ofia­ry kla­so­wej i nie tyl­ko prze­mo­cy. Po­ło­wa już mia­ła zwiać do domu, kie­dy do sali wkro­czył sam Zyg­munt Ban­cha Mung, mistrz w bia­łym jak far­tuch mły­na­rza ki­mo­nie. Ob­rzu­cił uważ­nym wzro­kiem prze­ra­żo­ne stad­ko i wy­po­wie­dział sło­wa, któ­re na­tchnę­ły Bog­da­na na­dzie­ją, a może, kto wie, ura­to­wa­ły mu ży­cie:

– Psi­sli, bo do­sić upo­ko­zień? Do­bzie tra­fi­li, ale – prze­rwał ra­do­sne po­pi­ski­wa­nia wą­tla­ków z pierw­sze­go rzę­du – niech nie lici, po roku kaź­dy jest dru­gi Cheng Ling, co ska­cie po so­śnie jak ruda wie­wiór­ka. Ani po roku, ani po dzie­sięć. Nie mogę teś obie­cać, zie dzię­ki ka­ra­te ko­niec drę­ci­ciel.

– To co nam pan może obie­cać? – ode­zwał się drżą­cym gło­sem bla­do­si­ny bą­bel przy­cza­jo­ny obok spróch­nia­łych dra­bi­nek.

– Mogę obie­cać, zie – Zyg­munt prze­rwał na chwi­lę, a w sali zro­bi­ło się ci­cho, jak­by ktoś na­gle po­za­my­kał wszyst­kie okna – po­ko­na naj­więk­si wróg, jaki zią­dzi wa­sie zi­cie: wła­sny strach.

Tych zaś, któ­rzy wo­le­li efek­tow­ną ka­rie­rę Strong­ma­na żon­glu­ją­ce­go opo­na­mi od TIR–ów, mistrz za­pro­sił na tre­nin­gi pię­tro wy­żej. Bog­dan zo­stał, bo nie o ze­mstę mu cho­dzi­ło, ale wła­śnie o strach. Strach przed bar­czy­sty­mi kum­pla­mi z kla­sy, przed osie­dlo­wym Rum­caj­sem po­lu­ją­cym na sła­bych i ka­le­kich, strach przed tre­se­rem z WF–u i strach naj­waż­niej­szy: przed Mie­czy­sła­wem Pro­lem, pa­nem i wład­cą czte­ro­oso­bo­wej ro­dzi­ny, wli­cza­jąc ka­nar­ka. Bog­dan trząsł się, sły­sząc jego cięż­kie kro­ki na scho­dach. Drżał pod­czas wspól­nych ko­la­cji, dy­go­tał przed każ­dą wy­wia­dów­ką. A kie­dy oj­ciec py­tał, jak mu po­szedł spraw­dzian, chło­pak le­d­wo mógł od­po­wie­dzieć przez kur­czo­wo za­ci­śnię­te zęby. Czy Prol se­nior ka­to­wał syna? Otóż nie. Pac­nął go może ze dwa razy, nie­groź­nie, wierz­chem dło­ni. Ni­g­dy też nie zbił pani Prol. A jed­nak bu­dził wśród naj­bliż­szych pa­ra­li­żu­ją­cy lęk. Cze­mu? Bo le­piej niż sam Hitch­cock bu­do­wał na­strój su­spen­su? Bo za po­mo­cą kil­ku słów i paru min po­tra­fił po­ka­zać, kto rzą­dzi w miesz­ka­niu na osie­dlu Wan­dy? A może wy­ro­bił so­bie mar­kę groź­ne­go kata za­raz na po­cząt­ku i po­tem nie mu­siał na­wet pal­cem kiw­nąć, żeby inni kła­nia­li mu się w pas. Wy­star­czy­ło, że po­pa­trzył albo rzu­cił roz­kaz. Na przy­kład „sól” i od razu drżą­ca dłoń pod­su­wa­ła mu sol­nicz­kę pod sa­miuś­kie wąsy. „Gdzie ga­ze­ta?” ozna­cza­ło, że trze­ba sko­czyć do kio­sku i ku­pić, ale mi­giem. Jed­no ma­gicz­ne sło­wo „pi­lot” wzbu­dza­ło po­płoch u wszyst­kich do­mow­ni­ków, na­wet ka­na­rek mio­tał się ner­wo­wo po klat­ce w po­szu­ki­wa­niu zgu­by. Kie­dy za­do­wo­lo­ny z obia­du Mie­czy­sław burk­nął: „do­bre”, żona roz­pły­wa­ła się ze szczę­ścia ni­czym zbyt rzad­ki ki­siel. A gdy wark­nął do syna: „de­bil je­steś”, Bog­da­no­we po­czu­cie war­to­ści zjeż­dża­ło dwa­dzie­ścia pię­ter w dół. To wła­śnie jego wark­nięć i min Bog­dan bał się bar­dziej niż kop­nia­ków hoj­nie roz­da­wa­nych przez kum­pli z kla­sy. I dla­te­go był jed­nym z pię­ciu, któ­rzy zo­sta­li na tre­nin­gu u mi­strza Zyg­mun­ta.

Czy ża­ło­wał swo­jej de­cy­zji? Ni­g­dy, choć to nie dzię­ki ka­ra­te po­ko­nał strach przed oj­cem. Po­ko­nał go cał­kiem przy­pad­ko­wo, w pe­wien upal­ny ma­jo­wy dzień, rok po ma­tu­rze. Mie­li je­chać z kum­plem do Kry­spi­no­wa. A oprócz nich dwie la­ski, jed­na na­praw­dę ład­na.

– Do­słow­nie i z na­zwi­ska – za­chwa­lał kum­pel. – Zresz­tą zo­ba­czysz: ide­al­nie w two­im ty­pie. Tyl­ko się nie spóź­nij. Zbiór­ka punkt dzie­sią­ta u mnie.

Bog­dan ze­rwał się tuż przed ósmą, tak się nie mógł do­cze­kać. A poza tym mu­siał wcze­śniej ogar­nąć miesz­ka­nie, jak zwy­kle w so­bo­tę. Od­ku­rzyć wy­kła­dzi­ny, prze­trzeć ście­rą fli­zy i wy­szo­ro­wać wan­nę, żeby cze­ka­ła go­to­wa na wie­czor­ną ką­piel. Po dro­dze do kum­pla, sko­czył jesz­cze pod Halę Tar­go­wą na Grze­górz­kach, ku­pić parę sta­rych krzy­żó­wek dla mat­ki. Tak go pro­si­ła, już dru­gi ty­dzień, że nie mógł od­mó­wić. Tyle star­sza ma ra­do­ści z ży­cia, jak se po ko­la­cji za­sią­dzie i po­wy­peł­nia. Więk­szość ha­seł zna już na pa­mięć, więc je­dzie au­to­ma­tycz­nie, ale za­wsze to ja­kaś roz­ryw­ka. A nie tyl­ko te­le­wi­zor i te­le­wi­zor. Więc ku­pił Bog­dan cały pa­kiet „Jo­lek” z zimy, i już miał po­biec na sió­dem­kę, kie­dy przy jed­nym ze sto­isk zo­ba­czył ojca. Przy­gar­bio­ny, dziw­nie po­si­wia­ły i w ogó­le dużo mniej­szy niż w zie­lo­nym po­ko­ju. Bo w po­ko­ju to Prol se­nior wy­da­wał się po­tęż­niej­szy od sa­me­go Pana Boga. A może to nie on? Bog­dan ostroż­nie pod­szedł bli­żej. Jed­nak oj­ciec, tyle że ja­kiś taki skur­czo­ny i zmię­ty. Stoi nie­śmia­ło z boku i zer­ka na tan­det­ne świersz­czy­ki. Wresz­cie uda­ło mu się do­pchać do sa­me­go sto­łu, drżą­cą dło­nią chwy­cił pierw­sze­go z brze­gu Cat­sa i kart­ku­je. Skoń­czył, ner­wo­wo się­gnął po dru­gie pi­sem­ko, a po­tem po na­stęp­ne.

– Bie­rzesz, pan do domu czy wo­lisz się pan śli­nić pu­blicz­nie? – wark­nął wy­jąt­ko­wo nie­cier­pli­wy sprze­daw­ca. Zwy­kle po­zwa­la­ją mię­to­sić ga­zet­ki do woli, a ten pew­nie nowy ja­kiś albo co.

– Nie, nie ja tyl­ko… tyl­ko… prze­pra­szam – wy­mam­ro­tał oj­ciec nie­na­tu­ral­nie cien­kim gło­sem i od­sko­czył do tyłu, a jego miej­sce na­tych­miast za­jął pod­eks­cy­to­wa­ny ren­ci­sta w gru­bych ro­go­wych oku­la­rach.

Bog­dan za­mknął za­wsty­dzo­ne oczy. Kie­dy je otwo­rzył, ojca już nie było. Znikł też cały na­gro­ma­dzo­ny przez lata strach, a jed­nak chło­pak wca­le nie po­czuł ulgi. Na­gle zro­bi­ło mu się nie­do­brze, jak­by ktoś go owi­nął wil­got­nym od cu­dze­go potu ple­dem. Nie, w ta­kim sta­nie nie może je­chać do Kry­spi­no­wa. Tyl­ko po­psuł­by za­ba­wę in­nym. Z au­to­ma­tu na po­czcie za­dzwo­nił do kum­pla i po­wie­dział, że jed­nak nie da rady, a po­tem po­szedł się po­włó­czyć na bul­wa­ry.

Wró­cił do domu wcze­snym wie­czo­rem. Star­sza wła­śnie do­ko­ny­wa­ła ry­tu­ału so­bot­niej ką­pie­li, oj­ciec zaś oglą­dał swój ulu­bio­ny te­le­tur­niej. Cały na­pię­ty, chęt­nie by za­ku­rzył, jak to zwy­kle przed de­cy­du­ją­cym star­ciem, a tu ni­g­dzie za­pa­łek. „Ogień” – wy­dał roz­kaz sy­no­wi. Bog­dan na­wet nie drgnął. „Ognia, mó­wi­łem” – po­wtó­rzył gło­śniej, aż się star­sza mało nie za­chły­snę­ła pia­ną o za­pa­chu so­sno­wych szy­szek. Bog­dan po­wo­li pod­niósł się z fo­te­la i spoj­rzał ojcu pro­stu w oczy, wy­trzy­mał mi­nu­tę, a po­tem wy­szedł do kuch­ni po za­pał­ki. Rzu­cił mu pu­deł­ko na brzuch i po­czła­pał do swo­je­go po­ko­ju.

Od tam­tej pory nie wcho­dzi­li so­bie w dro­gę. A rok póź­niej po­ką­sał ojca ten, co do tyłu cho­dzi. Tak do­tkli­wie, że nie było sen­su za­czy­nać z che­mią. W trzy mie­sią­ce było już po ojcu. Na­wet nie zdą­ży­li się z Bog­da­nem po­że­gnać. Do­brze że choć mat­ce się uda­ło. Pła­ka­ła przez ty­dzień po po­grze­bie, po­tem zro­bi­ła re­mont ge­ne­ral­ny i wresz­cie za­czę­ła żyć jak czło­wiek. Ale cza­sem pusz­cza­ją jej ner­wy na­de­rwa­ne za mło­du i wte­dy umie Bog­da­no­wi do­piec do ży­we­go mię­sa. A że tra­fia cel­niej niż sam Zyg­munt Ban­cha Mung, to Bog­dan my­śli o prze­pro­wadz­ce. Ostat­nio co­raz czę­ściej, zwłasz­cza od kie­dy po­znał Jo­an­nę. Już by chciał być na swo­im, a nie cią­gły mo­ni­to­ring. Ani szpa­ga­tu w ła­zien­ce zro­bić, ani po­czy­tać ko­mik­sy w ki­blu, bo za­raz zo­sta­je ostrze­la­ny gra­dem py­tań.

– Zno­wu się za­tru­łeś? Jak to nie, prze­cież sły­szę. Coś ty jadł? Pew­nie za­pie­kan­ki? Jak to nie? Za­wsze po za­pie­kan­kach cię gnie­cie. A ja tyle mó­wi­łam, że­byś nie jadł na mie­ście. Pie­nią­dze tyl­ko trwo­nisz. To po co ja ko­tle­ty sma­ży­łam? Żeby kuch­nię świe­żo od­re­mon­to­wa­ną tłu­ścić?

Zresz­tą już nie cho­dzi o słow­ne prze­py­chan­ki. Trud­no ma­rzyć o Jo­an­nie, kie­dy za ścia­ną ci chra­pie ro­dzo­na mat­ka. Dla­te­go Bog­dan od paru lat od­kła­da do ban­ku po czte­ry stó­wy mie­sięcz­nie. Ma już na kon­cie gru­bo po­nad dzie­sięć ty­się­cy. Gdy­by z Jo­an­ną coś wy­szło, to by się sta­rał o kre­dyt. Od razu. Tyl­ko jak ma wyjść, sko­ro Jo­an­na jesz­cze nie przy­szła? A już wpół do szó­stej. Może by za­dzwo­nić i spraw­dzić, czy wszyst­ko w po­rząd­ku? Niby po­wi­nien, ale tro­chę się boi. Nie­ste­ty na ten ro­dzaj lęku ka­ra­te nie po­ma­ga. Moż­na po­ko­nać strach przed osie­dlo­wym Rum­caj­sem, ale na wi­dok Jo­an­ny Bog­da­no­wi i tak robi się sła­bo, zu­peł­nie jak przed ust­nym na ma­tu­rze. Pew­nie dla­te­go, że ma cią­gle wra­że­nie, jak­by zda­wał przed nią eg­za­min z ca­łe­go ży­cia. Zwy­kle ob­le­wa, nie­ste­ty. Aż dziw, że się Jo­an­na zgo­dzi­ła na tę rand­kę. Co praw­da, do­da­ła za­raz, że to cał­kiem nie­zo­bo­wią­zu­ją­ce spo­tka­nie, ale każ­da tak mówi, coby zmo­ty­wo­wać męż­czy­znę do go­do­we­go tań­ca. Tyl­ko że jak na ra­zie nie ma przed kim Bog­dan tań­czyć. Może jed­nak za­dzwo­ni i spraw­dzi? Nie­ste­ty, wy­łą­czo­ne, i co te­raz? Musi cze­kać do opo­ru. A tym­cza­sem przy­go­tu­je się do ze­sta­wu stan­dar­do­wych py­tań z kwe­stio­na­riu­sza rand­ko­we­go.

Py­ta­nie pierw­sze: „O czym ma­rzysz, mi­siu?” Broń Boże, żeby miś od­po­wie­dział: „O su­per tu­nin­gu”. Od razu ma kre­chę, na sa­mym star­cie. Bo ma­rze­nia po­win­ny lek­ko uno­sić się nad zie­mią. Od­sła­niać bo­ga­te wnę­trze i ro­man­tycz­ną na­tu­rę ich au­to­ra. Na przy­kład ma­rze­niem Jo­an­ny jest wy­je­chać gdzieś da­le­ko. Ty­sią­ce mil stąd, żeby raz na za­wsze uciec od tego wszyst­kie­go. Od cze­go kon­kret­nie? No, od ca­łej tej cho­rej cy­wi­li­za­cji chcia­ła­by się Jo­an­na uwol­nić. Od kon­for­mi­zmu, fał­szu, za­wi­ści, bez­względ­ne­go wy­ści­gu szczu­rów. Za­szy­ła­by się, na przy­kład, w Hi­ma­la­jach, le­pi­ła­by garn­ki, plo­tła dy­wa­ny z sier­ści ja­ków, me­dy­to­wa­ła o świ­cie. Wte­dy na pew­no od­na­la­zła­by utra­co­ny spo­kój, ach. Spo­kój na pew­no, przy­znał Bog­dan, bo raz już prze­ro­bił uciecz­kę od cy­wi­li­za­cji. Nie, nie do Ne­pa­lu, tyl­ko nad So­li­nę.

Wy­je­chał po śmier­ci ojca, żeby so­bie prze­my­śleć to i owo. Nadać ży­ciu ja­kiś kie­ru­nek. No i na­jął się w Biesz­cza­dach do wy­cin­ki drzew. Po­bud­ka pią­ta pięt­na­ście, a po­tem wszyst­ko jak na przy­śpie­szo­nym fil­mie. Le­d­wo czło­wiek ochla­pał skle­jo­ne snem po­wie­ki, wsko­czył w dre­lich i łyk­nął tro­chę wczo­raj­szej lury, a już mu­siał pę­dzić do lasu. Tam przez czte­ry go­dzi­ny krę­ce­nie od­cin­ka te­le­no­we­li „Biesz­czadz­ka ma­sa­kra piłą elek­trycz­ną”. A po obie­dzie dla od­mia­ny pra­ce ręcz­ne. Sie­kie­ra i wiś­ta wio. Trzy mie­sią­ce zle­cia­ły jak z bi­cza, Bog­dan na­wet nie za­uwa­żył, kie­dy mi­nę­ło mu lato. Zo­stał jesz­cze do zimy, żeby spró­bo­wać ży­cia bli­sko na­tu­ry. Wy­na­jął od maj­stra stu­let­nią cha­łu­pę z bali i za­kosz­to­wał. Cen­tral­ne­go brak, woda ze stud­ni, ki­bel za sto­do­łą. Do naj­bliż­sze­go spo­żyw­cza­ka trzy ki­lo­me­try la­sem. A wy­bór w sam raz dla oso­by znu­żo­nej sze­ro­ko po­ję­tą kon­sump­cją. Bog­da­no­wi chwi­la­mi bra­ko­wa­ło ke­fi­ru z Wan­dy i pa­sty do zę­bów. Ale nie to wy­go­ni­ło go z cha­łu­py, tyl­ko zi­mo­we noce. Mimo że wie­czo­ra­mi roz­pa­lał piec do czer­wo­no­ści, o świ­cie bu­dzi­ło go roz­pacz­li­we szczę­ka­nie wła­snych zę­bów. Ma­so­wa­nie zgra­bia­łych koń­czyn za­bie­ra­ło mu tyle cza­su i ener­gii, że na­wet nie po­my­ślał o po­ran­nej me­dy­ta­cji. Le­d­wie roz­pa­lił w pie­cu, na­grzał dwa li­try wody do my­cia, zjadł śnia­da­nio­obia­do­ko­la­cję, wy­ko­pał w śnie­gu ko­ry­tarz pro­wa­dzą­cy do wy­chod­ka, zro­bił swo­je i po­ska­kał przez chwi­lę na trza­ska­ją­cym mro­zie, od pusz­czy już nad­cią­gał po­nu­ry zmierzch i trze­ba było zwie­wać pod pie­rzy­nę. Tam Bog­dan miał tro­chę cza­su, żeby się za­sta­no­wić nad ży­ciem. I do­szedł do wnio­sku, że biesz­czadz­ka krio­te­ra­pia zu­peł­nie mu nie słu­ży. Po­dob­nie jak pę­czak ze smal­cem i pry­ta. Po­sta­no­wił za­tem, że pora wra­cać do sie­bie. Za­wi­tał na osie­dle Wan­dy tuż po No­wym Roku. Mat­ka na wi­dok jego bro­dy zła­pa­ła się za swo­ją i wy­bie­gła po­ża­lić się do są­siad­ki. Bog­dan zo­stał sam. Na­pu­ścił so­bie do wan­ny wrząt­ku i przez go­dzi­nę od­mra­żał or­ga­ny we­wnętrz­ne. Przez na­stęp­ną zmy­wał, ści­nał i ze­skro­by­wał śla­dy kon­tak­tu z nie­ujarz­mio­ną biesz­czadz­ką na­tu­rą. Aż wresz­cie wy­gła­dzo­ny do ró­żo­wo­ści wsko­czył w pi­ża­mę i po­szedł prze­pra­szać star­szą, któ­ra osten­ta­cyj­nie chli­pa­ła w zie­lo­nym po­ko­ju. Ze­szło mu dwa ty­go­dnie, ale wresz­cie się uda­ło i w do­mo­stwie Pro­lów za­pa­no­wał względ­ny spo­kój.

Co mu dała uciecz­ka w góry? Na pew­no ra­dość z po­wro­tu. No i róż­ne prze­my­śle­nia do­ty­czą­ce wol­no­ści. Le­żąc oku­ta­ny pu­cho­wą pie­rzy­ną w zim­nej izbie Bog­dan uświa­do­mił so­bie, że peł­na wol­ność jest fik­cją. Za­wsze coś nas ogra­ni­cza i krę­pu­je. A ucie­ka­jąc, tyl­ko za­mie­nia­my jed­ną klat­kę na inną.

– Krót­ko mó­wiąc, jak nie urok, to sracz­ka – skwi­to­wał teo­rię Bog­da­na Maks. I za­raz do­dał, że jego brak wol­no­ści wca­le nie fru­stru­je, wręcz prze­ciw­nie. Jak ma za duży wy­bór, to wła­śnie wte­dy się za­wie­sza. I po za­wo­dach. – Dla­te­go ni­g­dy się nie spo­ty­kam z trze­ma la­ska­mi na raz. Bo po­tem trud­no się zde­cy­do­wać na tę wła­ści­wą.

Na­to­miast Bog­da­na obec­na sy­tu­acja nie­co iry­tu­je i przy­gnę­bia. Wie­rzy jed­nak, że kie­dyś się uwol­ni z cia­snej hu­cia­nej klat­ki. I prze­pro­wa­dzi do in­nej, któ­ra nie bę­dzie tak uwie­rać. Zna­czy, znaj­dzie swo­je miej­sce w ko­smo­sie i w Zjed­no­czo­nej Eu­ro­pie. Ma też na­dzie­ję, że za­miesz­ka ra­zem z Jo­an­ną. Żeby tyl­ko nie ze­chcia­ła szu­kać har­mo­nii tak da­le­ko od cen­trum. I żeby wresz­cie przy­szła, bo ileż moż­na sie­dzieć przy jed­nym pi­wie. Na dru­gie Bog­dan się nie sku­sił; chce za­cho­wać trzeź­wość my­śli i tak już zmą­co­ną stre­sem ocze­ki­wa­nia. Kawa tyl­ko po­głę­bi stres, a praw­dzi­wej her­ba­ty nie ma, jest tyl­ko lip­ton. Więc za­mó­wi szklan­kę wody, żeby nie pa­trzy­li na nie­go jak na Ru­mu­na, i przej­dzie do py­ta­nia nu­mer dwa z kwe­stio­na­riu­sza rand­ko­we­go.

„Co lu­bisz ro­bić”. Otóż w wol­nym cza­sie Bog­dan lubi ćwi­czyć ka­ra­te. Czte­ry razy w ty­go­dniu po dwie go­dzi­ny. Lubi też mek­sy­kań­ski ze­spół roc­ko­wy Mo­lo­tov. Ostra mu­zy­ka i do­sad­ne sło­wa, praw­dzi­wy kok­tajl. Roz­ryw­ki in­te­lek­tu­al­nej do­star­cza mu pro­gram Di­sco­ve­ry. Dzię­ki nie­mu Bog­dan do­wie­dział się nie­daw­no, że ośmior­ni­ce mają kil­ka mó­zgów i że co roku zni­ka z po­wierzch­ni Ama­zo­nii coś koło ty­sią­ca ga­tun­ków ro­ślin i zwie­rząt. Na­dal jed­nak nie wie, jak wy­glą­da pro­kre­acja ob­leń­ców. Co jesz­cze lubi? Piw­nicz­ne koty o zie­lo­nych oczach, ta­kie same ma Jo­an­na…lubi też… we­szła. Tak na­gle, że od razu za­po­mniał, o czym my­ślał przez ostat­ni kwa­drans. Za­nim do­bie­gła do jego sto­li­ka, Bog­dan już stał na bacz­ność, go­to­wy do eg­za­mi­nu.

– Strasz­nie cię prze­pra­szam, że tyle cze­ka­łeś! – za­czę­ła Jo­an­na. Mach­nął ręką, że nie szko­dzi, ale cią­gnę­ła prze­pro­si­ny. – Na­wet nie wiesz, jak mi głu­pio i wstyd, i… ale mu­sie­li­śmy zo­stać po go­dzi­nach w biu­rze, bo dziś, wła­śnie dziś mia­ła za­paść de­cy­zja, co z do­fi­nan­so­wa­niem do kam­pa­nii spo­łecz­nej. A na­wet się nie do­my­ślasz, Bog­dan, ja­kie to waż­ne i dla nas, i dla re­gio­nu i dla ty­się­cy ofiar prze­mo­cy, któ­re dzię­ki tej kam­pa­nii za­czną nor­mal­nie funk­cjo­no­wać….

Czy to ozna­cza, że będą też nor­mal­nie żyć? Jak­by nic złe­go ni­g­dy im się nie przy­da­rzy­ło? Czy da się zma­zać daw­ne ura­zy, za­sta­na­wiał się Bog­dan, głów­nie w kon­tek­ście wła­snej mat­ki i jej moc­no po­szar­pa­nych ner­wów. Gdy­by dzię­ki kam­pa­nii się uda­ło, to by­ło­by coś. Na­praw­dę.

– Po­waż­ne przed­się­wzię­cie – przy­znał.

– Co oczy­wi­ście nie zmniej­sza mo­je­go po­czu­cia winy wo­bec cie­bie. Tak mi wstyd, że cię roz­cza­ro­wa­łam, że prze­ze mnie nie­po­trzeb­nie tra­ci­łeś swój cen­ny czas, pod­czas gdy mo­głeś świet­nie się ba­wić gdzie in­dziej albo…

Za­sy­pa­ła Bog­da­na ku­lecz­ka­mi słów. Słów mięk­kich jak chu­s­tecz­ki ve­lvet, ła­god­nych jak dzia­ła­nie xen­ny, słów peł­nych sło­dy­czy, a jed­nak nie­tu­czą­cych. Niby po­wi­nien się po­czuć do­piesz­czo­ny, ale… no wła­śnie. Po­czuł się tak, jak po zje­dze­niu wa­fli ze sło­dzi­kiem. Brzuch pe­łen tro­cin, a w gło­wie głod­ne my­śli.

– Na do­miar złe­go nie mo­głam cię uprze­dzić te­le­fo­nicz­nie, bo ro­zu­miesz: nie wy­pa­da dzwo­nić przy Naj­wyż­szym. Na­wet on wy­łą­czył ko­mór­kę. W ta­kich de­cy­du­ją­cych chwi­lach nie mo­że­my się roz­pra­szać de­ta­la­mi. To zna­czy – po­pra­wi­ła się – wte­dy wszyst­ko scho­dzi na dal­szy plan. Na­wet rze­czy tak istot­ne jak spo­tka­nie z…

– Ro­zu­miem. Nie ma spra­wy – rzu­cił Bog­dan, sta­ra­jąc się, by Jo­an­na nie do­strze­gła jego zde­ner­wo­wa­nia. Czuł, po pro­stu czuł, że za­raz po­wie mu coś nie­do­bre­go. Ni­g­dy prze­cież nie była aż tak miła. – To gdzie idzie­my? Może nad Wi­słę? Czy wo­lisz zo­stać w Ryn­ku, albo może zmie­ni­my knaj­pę… zna­czy pub?

– Mo­że­my po­dejść ra­zem… ka­wa­łek. – Za­kło­po­ta­na po­tar­ła ró­żo­wy po­li­czek. – Bo wi­dzisz, Bog­dan, za kwa­drans mamy waż­ną ko­la­cję ze spon­so­rem. Spe­cjal­nie przy­je­chał do nas z War­sza­wy już wczo­raj.

– To zna­czy kto ma? – Oj, tro­chę się za­ga­lo­po­wał. A nie po­wi­nien, nie po­wi­nien. Żad­na wy­twor­na oso­ba nie zno­si prze­cież na­chal­nej kon­tro­li.

– To zna­czy za­pro­sił tyl­ko mnie jako… – Jo­an­na szu­ka­ła od­po­wied­nich słów – jako Oso­bę Pro­wa­dzą­cą Waż­ny Pro­jekt. Ale to ko­la­cja wy­łącz­nie służ­bo­wa. Bę­dzie­my usta­lać szcze­gó­ły kam­pa­nii, do­pra­co­wy­wać kon­spekt i…

– Czy on ma żonę, ten spon­sor? – Na­praw­dę nie chciał o to py­tać. Wszyst­ko przez cho­ler­ne geny po ma­mu­si, spe­cja­list­ki od prze­słu­chań do­mo­wych.

– To py­ta­nie nie na miej­scu – od­par­ła ostrym to­nem, ner­wo­wo po­pra­wia­jąc oliw­ko­wo­zie­lo­ną bluz­kę. – Teo­dor jest wpraw­dzie nie­zwy­kle cza­ru­ją­cym męż­czy­zną o wspa­nia­łym gu­ście i nie­ska­zi­tel­nych ma­nie­rach, na­wet jego do­ber­man Ce­zar…

…cho­dzi w gar­ni­tu­rze, i za­pew­ne ukoń­czył czte­ry fa­kul­te­ty, w tym re­no­mo­wa­ną szko­łę tań­ca. A w so­bo­ty Teo­dor za­pra­sza go do ope­ry, gdzie Bog­dan ni­g­dy nie był, bo w ki­mo­nie nie wy­pa­da. Zresz­tą po co miał­by tam cho­dzić, sko­ro i tak nie za­ła­pał­by pro­ste­go li­bret­ta, w prze­ci­wień­stwie do psa Ce­za­ra. Tego, oczy­wi­ście nie po­wie Jo­an­nie, bo wie, że od za­wi­ści zwią­zek kru­sze­je jesz­cze szyb­ciej niż od nad­mia­ru kon­tro­li.

– Ro­zu­miem, a do któ­rej masz tę ko­la­cję? – prze­rwał, nie­co po­iry­to­wa­ny.

– To za­le­ży od Teo­do­ra, sko­ro mnie za­pra­sza…

Oczy­wi­ście, jak Bog­dan mógł o tym nie wie­dzieć. Wście­kły na sie­bie ro­zej­rzał się za ja­kimś mur­kiem z ce­gieł, w któ­ry mógł­by przy­ła­do­wać z ca­łej siły.

– A może prze­ło­ży­li­by­śmy nasz spa­cer na ju­tro? – za­py­tał, sta­ra­jąc się, by za­brzmia­ło to jak luź­na pro­po­zy­cja, nie proś­ba de­spe­ra­ta.

– Pro­blem w tym, że ju­tro świę­tu­je­my kon­trakt z gra­fi­ka­mi i… no sam wiesz, jacy oni są.

Wie, głów­nie od Pau­li, bez­na­dziej­nie za­ko­cha­nej w jed­nym z nich. Stu­dia na ASP ukoń­czo­ne z wy­róż­nie­niem, lek­cje an­giel­skie­go w Bri­gh­ton, wa­ka­cje na Do­mi­ni­ka­nie, a nar­ty wy­łącz­nie w Szwaj­ca­rii. Za­gu­bie­ni, sfru­stro­wa­ni, sa­mot­ni. Za­głu­sza­ją ból ist­nie­nia pierw­szo­rzęd­ną fetą lub im­pul­syw­ny­mi za­ku­pa­mi w Ber­li­nie. Roz­dar­ci mię­dzy prze­sła­niem Da­laj­la­my a naj­now­szą ko­lek­cją Hugo Bos­sa. Zro­zu­mia­łe, że nie­skom­pli­ko­wa­ny Bog­dan Pe ze swo­imi dżin­sa­mi z To­me­xu zu­peł­nie do nich nie pa­su­je. Gdy­by jesz­cze tre­no­wał qi gong, ale ka­ra­te? Rów­nie do­brze mógł­by ćwi­czyć kro­ki do lam­ba­dy. Albo no­sić fry­zjer­ski wą­sik. Więc so­bo­ta też nie, w nie­dzie­lę on pra­cu­je, a w po­nie­dzia­łek? Jo­an­na musi się sku­pić na pro­jek­cie. Po­dob­nie we wto­rek, śro­dę i tak da­lej, aż do urlo­pu. No chy­ba że w po­ło­wie lip­ca. Tak, wte­dy mo­gła­by wy­sko­czyć na kil­ka go­dzin. To co, Bog­dan, może wte­dy?

– Po­wiedz mi, ale tak z ręką na ser­cu – nie wy­trzy­mał. – Cze­mu w ogó­le zgo­dzi­łaś się ze mną spo­tkać? Tyl­ko szcze­rze, bez ście­my.

– No bła­gam, Bog­dan! Pew­nie że szcze­rze!

Prze­cież Jo­an­na już ci mó­wi­ła, jak nie­na­wi­dzi kłamstw. Po co zmy­ślać i krę­cić, kie­dy moż­na po­wie­dzieć praw­dę? Waż­ne tyl­ko, żeby do­brać od­po­wied­nie sło­wa.

– Z li­to­ści się umó­wi­łaś czy jak? – drą­żył Bog­dan, co­raz bar­dziej sfru­stro­wa­ny bra­kiem ce­gieł, któ­re mógł­by prze­ciąć dło­nią na pół. Siek­nął­by i od razu by mu prze­szło na­gro­ma­dzo­ne przez ostat­nie mi­nu­ty na­pię­cie.