Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pomarańczowy Majdan - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Kwiecień 2006
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pomarańczowy Majdan - ebook

We wrześniu 2000 roku zamordowano w makabryczny sposób Georgija Gongadze, opozycyjnego dziennikarza ukraińskiego. Cztery lata później świat obserwował wybuch pomarańczowej rewolucji, niezwykłego zrywu postradzieckiego ukraińskiego społeczeństwa, które zaprotestowało przeciwko skorumpowanym władzom. W jaki sposób śmierć dziennikarza i prowadzone wokół niej śledztwo mogły stać się motorem zmian, które ogarnęły całe państwo? Pomarańczowy majdan, owoc kilkuletnich podróży Marcina Wojciechowskiego na Ukrainę, to opowieść o długich narodzinach demokratycznego społeczeństwa. Zawiera nie tylko relację z najważniejszych wydarzeń, ale także portrety Leonida Kuczmy, Wiktora Juszczenki, Julii Tymoszenko oraz Georgija Gongadze, wzbogacone zapisami rozmów z bohaterami rewolucji i ich bliskimi. Książka opowiada także o zwykłych Ukraińcach, którzy w ciągu ostatnich pięciu lat przeszli ogromną przemianę: przełamali postradziecką apatię i obojętność na życie publiczne, nabrali odwagi, by walczyć w obronie demokracji.

Autor opisuje zróżnicowanie Ukrainy na wschód i zachód, próbuje wyjaśnić, dlaczego część mieszkańców poparła opozycję, gotowa nawet przelać krew za jej zwycięstwo, a część zdystansowała się od niej. Książka doskonale oddaje gorącą atmosferę tamtych dni, głęboko analizuje przyczyny wybuchu rewolucji, przedstawiając je w szerokim kontekście przemian społecznych.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-161-6
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

wstęp

Poma­rań­czo­wy nie jest ko­lo­rem Ukra­iny – wie­lo­krot­nie po­wta­rza! od­cho­dzą­cy pre­zy­dent Le­onid Kucz­ma, gdy ukra­iń­ska opo­zy­cja co­raz po­waż­niej szy­ko­wa­ła się do wy­bo­rów pre­zy­denc­kich roz­pi­sa­nych na je­sień 2004 roku, za­koń­czo­nych spon­ta­nicz­ną po­ko­jo­wą re­wo­lu­cją. Nie da się usta­lić po­nad wszel­ką wąt­pli­wość, dla­cze­go na bar­wę kam­pa­nii wy­bor­czej opo­zy­cji wy­bra­no ko­lor po­ma­rań­czo­wy. Na­wet w szta­bie Wik­to­ra Jusz­czen­ki jego naj­bliż­si współ­pra­cow­ni­cy wzru­sza­li ra­mio­na­mi, gdy ich o to py­ta­łem. Agen­cje re­kla­mo­we pro­po­no­wa­ły kil­ka wa­rian­tów ko­lo­ry­stycz­nych, z któ­rych wy­bra­no wła­śnie ten. Ale dla­cze­go? Bo to cie­pły ko­lor słoń­ca, bo do­brze się ko­ja­rzy i ład­nie wy­pa­da w te­le­wi­zji, bo ktoś zdo­był in­for­ma­cję, że ko­lo­rem prze­ciw­ni­ków Jusz­czen­ki bę­dzie chłod­ny błę­kit… Ktoś mi na­wet tłu­ma­czył, że po­ma­rań­czo­wy jest ko­lo­rem eu­ro­pej­skim, bo to prze­cież bar­wa re­pre­zen­ta­cji pił­kar­skiej Ho­lan­dii. Po­dob­nych wy­ja­śnień pew­nie da­ło­by się zna­leźć jesz­cze z tu­zin.

Na­wet naj­lep­si spe­ce od po­li­tycz­ne­go mar­ke­tin­gu nie prze­wi­dzie­li jed­nak tego, że je­sie­nią 2004 roku Ki­jów – a za nim po­wo­li spo­ry ka­wał kra­ju – sta­nie się do­słow­nie po­ma­rań­czo­wy. Ukra­iń­ski kon­flikt na­ra­stał od daw­na, lecz dłu­go po­zo­sta­wał pra­wie nie­wi­docz­ny. Z wszech­ogar­nia­ją­cej sza­rzy­zny wy­ła­nia­ły się za­ląż­ki spo­łe­czeń­stwa oby­wa­tel­skie­go.

A tym­cza­sem wła­dza po­peł­nia­ła błąd za błę­dem, udo­wad­nia­jąc, że nie wie, w ja­kim kra­ju żyje i nie zna praw­dzi­we­go cha­rak­te­ru swo­ich ro­da­ków. To ona czte­ry lata wcze­śniej spra­wi­ła, że u źró­deł po­ma­rań­czo­we­go zry­wu le­gła ża­łob­na czerń…-

***

Za­łatw go, jak na­le­ży – do­bie­ga z ta­śmy głos Le­oni­da Kucz­my, pre­zy­den­ta Ukra­iny w la­tach 1994-2004.

– Już ja mu po­ka­żę, gdzie jego miej­sce – od­po­wia­da Le­onid Der­kacz, je­den z naj­bar­dziej za­ufa­nych lu­dzi Kucz­my, wów­czas szef Służ­by Bez­pie­czeń­stwa Ukra­iny, spad­ko­bier­czy­ni ra­dziec­kie­go KGB.

Roz­mo­wa do­ty­czy­ła dzien­ni­ka­rza Geo­r­gi­ja Gon­ga­dze i mia­ła miej­sce w czerw­cu 2000 roku, trzy mie­sią­ce przed jego ta­jem­ni­czym znik­nię­ciem. Na­gra­nie do­ko­na­ne w ga­bi­ne­cie ukra­iń­skie­go pre­zy­den­ta ujaw­nił kil­ka mie­się­cy póź­niej li­der opo­zy­cyj­nych so­cja­li­stów Ołek­sandr Mo­roz. Sam do­stał ta­śmę od by­łe­go ochro­nia­rza Kucz­my, ma­jo­ra My­ko­ły Mel­ny­czen­ki, któ­ry pod­słu­chi­wał pre­zy­den­ta od wie­lu mie­się­cy. Miał to ro­bić z wła­snej ini­cja­ty­wy, nie go­dząc się z tym, że eki­pa Kucz­my co­raz bar­dziej się de­ge­ne­ru­je i trak­tu­je pań­stwo ni­czym wła­sny fol­wark.

– Mó­wię: wy­wieźć, wy­rzu­cić na ch…, od­dać Cze­cze­nom, a po­tem wy­ku­pić. Albo przy­wieźć tu, ro­ze­brać, zo­sta­wić bez spodni, niech sie­dzi – to inny frag­ment na­gra­nia ujaw­nio­ne­go przez Mo­ro­za, rów­nież do­ty­czą­cy Geo­r­gi­ja Gon­ga­dze. Tym ra­zem Kucz­ma po­na­glał swe­go ulu­bień­ca, by­łe­go sze­fa MSW Ju­ri­ja Kraw­czen­kę. Było to na dwa mie­sią­ce przed znik­nię­ciem dzien­ni­ka­rza.

– Po­my­śli­my. Zro­bi­my wszyst­ko jak na­le­ży. Już ja mam od­po­wied­nich or­łów. Oni się tym zaj­mą – od­po­wie­dział pre­zy­den­to­wi Kraw­czen­ko.Gruzin w szarawarach

Kim jest ten czło­wiek? I co to za fla­ga, bo prze­cież nie jest to ra­dziec­ki czer­wo­ny sztan­dar? Ta­jem­ni­cza po­stać w ukra­iń­skiej bia­łej ko­szu­li wy­szy­wa­nej czer­wo­nym ha­ftem, ma­cha­ją­ca nad gło­wą wiel­ką ma­li­no­wą fla­gą, za­dzi­wia­ła set­ki mło­dych lu­dzi, któ­rzy przy­je­cha­li na fe­sti­wal „Czer­wo­na Ruta” do Czer­nio­wiec w Kar­pa­tach. Był rok 1989. W Pol­sce za­koń­czy­ły się już ob­ra­dy „okrą­głe­go sto­łu”. Na ra­tu­szu we Lwo­wie wy­wie­szo­no nie­bie­sko-żół­tą fla­gę ukra­iń­ską. Po raz ostat­ni wi­sia­ła tam w cza­sie II woj­ny świa­to­wej, gdy ukra­iń­scy na­cjo­na­li­ści pró­bo­wa­li ogło­sić w Ga­li­cji swo­je pań­stwo u boku Nie­miec.

Pod ko­niec lat 80. na­dzie­je na nie­pod­le­głość Ukra­iny od­ro­dzi­ły się z nie­spo­ty­ka­ną siłą. Przy­wód­cy ukra­iń­skie­go ru­chu dy­sy­denc­kie­go do­sko­na­le wie­dzie­li, co dzie­je się w Pol­sce, gdzie opo­zy­cja wła­śnie za­war­ła z wła­dzą kom­pro­mis w spra­wie pierw­szych, jesz­cze nie do koń­ca wol­nych, ale jed­nak plu­ra­li­stycz­nych wy­bo­rów. Zo­li­bor­skie miesz­ka­nie Jac­ka Ku­ro­nia było punk­tem kon­tak­to­wym, przez któ­ry prze­wi­ja­li się dzia­ła­cze ukra­iń­skie­go Ru­chu na rzecz pie­re­stroj­ki, nie­le­gal­nej jesz­cze Ukra­iń­skiej Gru­py Hel­siń­skiej, ukra­iń­skiej Amne­sty In­ter­na­tio­nal, po­pu­lar­ne­go zwłasz­cza w Ga­li­cji Brac­twa Stu­denc­kie­go oraz in­nych bar­dziej i mniej spi­sko­wych or­ga­ni­za­cji, któ­re jak grzy­by po desz­czu wy­kieł­ko­wa­ły nad Dnie­prem pod ko­niec lat 80. W Ki­jo­wie i Lwo­wie mó­wio­no co­raz gło­śniej o tym, że naj­wyż­szy czas wy­rwać się spod ku­ra­te­li Mo­skwy.

Pół­le­gal­ny fe­sti­wal „Czer­wo­na Ruta” gro­ma­dził zwo­len­ni­ków pie­re­stroj­ki, od­ro­dze­nia ukra­iń­skiej kul­tu­ry, nie­skrę­po­wa­nej gor­se­tem cen­zu­ry twór­czo­ści ar­ty­stycz­nej. Przy­jeż­dża­ły tu nie­spo­koj­ne du­chy z ca­łe­go ZSRR: awan­gar­do­wi pi­sa­rze, mu­zy­cy nie­miesz­czą­cy się w ofi­cjal­nym nur­cie, lu­do­wi pie­śnia­rze śpie­wa­ją­cy za­bro­nio­ne od cza­sów woj­ny pio­sen­ki Ukra­iń­skiej Ar­mii Po­wstań­czej. Fe­sti­wal był ty­glem, w któ­rym mie­sza­ły się roz­ma­ite sty­le, po­łą­cze­niem Wo­od­stock z im­pre­zą pa­trio­tycz­ną. Sta­no­wił wy­zwa­nie rzu­co­ne drę­twej kul­tu­rze Ukra­iny ra­dziec­kiej. Dziś trud­no so­bie wy­obra­zić, jak te dwa świa­ty har­mo­nij­nie współ­ist­nia­ły ze sobą, ale wte­dy – gdy wiał wiatr wiel­kich prze­mian – wszyst­ko było moż­li­we.

Czło­wiek w ukra­iń­skiej wy­szy­wan­ce wy­wo­ły­wał sen­sa­cję, bo sła­bo mó­wił po ukra­iń­sku, ale ro­syj­ski tak­że ka­le­czył dziw­nym ak­cen­tem, in­nym jed­nak od ukra­iń­skie­go za­śpie­wu. Miał dwa­dzie­ścia lat, fa­lu­ją­cą ciem­ną czu­pry­nę, uśmiech­nię­tą twarz i bar­dzo duże nie­bie­skie oczy. Tak duże, ja­sne i wzbu­dza­ją­ce uf­ność, że pra­wie od razu za­ko­chi­wa­ła się w nich każ­da dziew­czy­na. Był przy tym szar­manc­ki, ca­ło­wał ko­bie­ty w rękę, ce­re­mo­nial­nie prze­pusz­czał je w drzwiach, bły­ska­wicz­nie na­wią­zy­wał przy­jaź­nie. Zna­jo­mi na­zy­wa­li go „dam­skim ugod­ni­kiem”, czy­li kimś, kto dla każ­dej ko­bie­ty ma uśmiech i miłe sło­wo.

Są­dzo­no, że to może Ko­zak z od­ra­dza­ją­ce­go się ru­chu ko­zac­kie­go, któ­ry uży­wał ma­li­no­wej fla­gi jako swe­go sym­bo­lu. Ale prze­cież Ko­zak nie może sła­bo mó­wić po ukra­iń­sku. Poza tym na jego fla­dze były w rogu dwa dziw­ne pa­ski: bia­ły i czar­ny. Spra­wa wy­ja­śni­ła się do­pie­ro wów­czas, gdy mi­li­cja na wszel­ki wy­pa­dek wy­le­gi­ty­mo­wa­ła ta­jem­ni­cze­go mło­dzień­ca, któ­ry co ja­kiś czas po­krzy­ki­wał „Wol­na Ukra­ina!”, cho­ciaż wo­kół trwał jesz­cze Zwią­zek Ra­dziec­ki. Na­wet na pół­le­gal­nym fe­sti­wa­lu ten okrzyk brzmiał jak pro­wo­ka­cja. Mi­li­cjant usta­lił, że Geo­r­gij Gon­ga­dze za­mel­do­wa­ny był w Tbi­li­si, gdzie miesz­kał z oj­cem. Ale rzu­cił uni­wer­sy­tet i przy­je­chał z Gru­zji do mat­ki miesz­ka­ją­cej we Lwo­wie, żeby być świad­kiem re­wo­lu­cji, któ­ra za dwa lata mia­ła przy­nieść Ukra­inie nie­pod­le­głość. Na kul­to­wym fe­sti­wa­lu „Czer­wo­na Ruta” w Czer­niow­cach, o któ­rym pi­sał w swo­jej książ­ce Re­kre­acje Ju­rij An­dru­cho­wycz, Gija Gon­ga­dze – pół-Gru­zin (o czym świad­czy­ła fla­ga) i pół-Ukra­iniec (co pod­kre­ślał wy­szy­wan­ką i pró­ba­mi mó­wie­nia po ukra­iń­sku) – po raz pierw­szy wzbu­dził praw­dzi­wą sen­sa­cję. Póź­niej przy­ku­wa­nie uwa­gi sta­ło się jego spe­cjal­no­ścią, sty­lem ży­cia, pro­fe­sją i pa­sją.

– Po­zna­łem się z Giją dwa lata póź­niej, pod­czas dru­giej edy­cji „Czer­wo­nej Ruty” w Za­po­ro­żu – opo­wia­da jego przy­ja­ciel Wach­tang Ki­pia­ni, z po­cho­dze­nia Gru­zin, tak jak Gija, ale z wy­bo­ru Ukra­iniec. – Tym ra­zem to ja nio­słem nie­ofi­cjal­ną jesz­cze fla­gę gru­ziń­ską, a Gija, tak samo jak dwa lata wcze­śniej, ubra­ny był w wy­szy­wan­kę, sza­ra­wa­ry i wy­so­kie czer­wo­ne buty. Spa­ce­ro­wał z pierw­szą żoną po Za­po­ro­żu. Na wi­dok mo­jej fla­gi pod­szedł do mnie i za­gad­nął po gru­ziń­sku, ale ja po­pro­si­łem, że­by­śmy prze­szli na ukra­iń­ski, bo gru­ziń­ski znam sła­bo.

Na tym zna­jo­mość się urwa­ła. Gija wró­cił do Lwo­wa, a Wach­tang do Mi­ko­ła­jo­wa nad Mo­rzem Czar­nym, ale po kil­ku la­tach mie­li się spo­tkać po­now­nie. We Lwo­wie Gija mo­men­tal­nie wpadł w śro­do­wi­sko mło­dych re­wo­lu­cjo­ni­stów sku­pio­nych wo­kół pi­sma „Po­stup”. Go­dzi­na­mi de­ba­to­wa­li, jaka ma być nie­pod­le­gła Ukra­ina, bo nie mie­li wąt­pli­wo­ści, że roz­pad ZSRR jest tyl­ko kwe­stią cza­su. Za­sta­na­wia­li się, jak przy­spie­szyć ten pro­ces. Straj­ka­mi? Ma­so­wy­mi pro­te­sta­mi? Wal­ką zbroj­ną? Zdo­by­wa­niem ko­mi­te­tów par­tyj­nych, urzę­dów, po­ste­run­ków mi­li­cji? I co zro­bić, żeby tym ra­zem się uda­ło, żeby ko­lej­ny ukra­iń­ski zryw nie za­koń­czył się klę­ską. Chcie­li tak­że, by już po uzy­ska­niu nie­pod­le­gło­ści nowa Ukra­ina prze­szła praw­dzi­wą kul­tu­ral­ną od­no­wę. Żeby jej miesz­kań­cy prze­sta­li wsty­dzić się swo­je­go ję­zy­ka, któ­re­mu przez dzie­się­cio­le­cia wła­dzy ra­dziec­kiej przy­le­pio­no łat­kę chłop­skie­go i pry­mi­tyw­ne­go. Dla­te­go w ukra­iń­skich mia­stach – z wy­jąt­kiem Ga­li­cji – mó­wio­no pra­wie wy­łącz­nie po ro­syj­sku. Mło­dzi re­wo­lu­cjo­ni­ści chcie­li to zmie­nić, stwo­rzyć żywą ukra­iń­ską li­te­ra­tu­rę, ga­ze­ty roz­cho­dzą­ce się w wiel­kich na­kła­dach i te­le­wi­zję, któ­ra – za­miast kal­ko­wać pro­gram emi­to­wa­ny z Mo­skwy – by­ła­by sa­mo­dziel­na.

O ile dla star­szych dzia­ła­czy nie­pod­le­gło­ścio­wych – pa­mię­ta­ją­cych jesz­cze przed­wo­jen­ną Pol­skę, par­ty­zant­kę UPA, po­wo­jen­ną wal­kę z NKWD, so­wiec­kie ła­gry i wię­zie­nia – nowa Ukra­ina mia­ła być przede wszyst­kim pro­jek­tem et­nicz­nym, re­ali­za­cją pra­wa na­ro­du do po­sia­da­nia wła­sne­go pań­stwa, o tyle dla mło­dych o toż­sa­mo­ści i sile ich kra­ju de­cy­do­wać mia­ła przede wszyst­kim kul­tu­ra.

– Geo­r­gij przy­cho­dził na na­sze spo­tka­nia, ale trzy­mał się z boku – opo­wia­da Wło­dek Paw­liw, je­den z lu­dzi dzia­ła­ją­cych od po­cząt­ku w krę­gu „Po­stu­pu”. – Być może od ak­tyw­ne­go udzia­łu w na­szych dys­ku­sjach po­wstrzy­my­wa­ło go to, że nie znał jesz­cze do­brze ukra­iń­skie­go. A może to, że bar­dziej niż na­sze roz­wa­ża­nia o re­wo­lu­cji in­te­re­so­wa­ły go dziew­czy­ny przy­cho­dzą­ce na spo­tka­nia. Cza­sem na­wet do­cho­dzi­ło mię­dzy nami do awan­tur na tym tle. My tu ro­bi­my re­wo­lu­cję, dys­ku­tu­je­my o naj­waż­niej­szych spra­wach, a on pod­ry­wa dziew­czy­ny! W jego za­cho­wa­niu było coś z kau­ka­skie­go ma­cho, co nas wte­dy bar­dzo wku­rza­ło.pięknoduch jedzie na wojnę

Na po­cząt­ku lat 90. Gon­ga­dze na­gle prze­padł – rów­nie nie­spo­dzie­wa­nie jak się nie­gdyś po­ja­wił we Lwo­wie. Być może uznał, że ukra­iń­ska re­wo­lu­cja wy­gra i bez nie­go, być może znu­dzi­ły go in­te­lek­tu­al­ne de­ba­ty i pra­gnął czy­nu. Wró­cił do Tbi­li­si do ojca. I, jak to on, zno­wu bły­ska­wicz­nie wpadł w wir wy­da­rzeń, bo gdy coś się dzia­ło, nig­dy nie po­tra­fił stać z boku. W Gru­zji to­czy­ła się aku­rat woj­na do­mo­wa; dwie pro­win­cje, Ab­cha­zja i Po­łu­dnio­wa Ose­tia pró­bo­wa­ły ode­rwać się od Tbi­li­si. Fa­na­tycz­ny gru­ziń­ski pre­zy­dent Zwiad Gam­sa­hur­dia – świet­ny po­eta, wy­bit­ny znaw­ca li­te­ra­tu­ry, ale kiep­ski po­li­tyk – pró­bo­wał siłą zdo­być nie­po­kor­ne pro­win­cje. Gru­bo się prze­li­czył: ma­leń­kie re­gio­ny, wspar­te przez Ro­sję, sta­wi­ły sku­tecz­ny opór. Sła­bo wy­po­sa­żo­na i fa­tal­nie wy­szko­lo­na, do­pie­ro nie­daw­no utwo­rzo­na ar­mia gru­ziń­ska nie była w sta­nie zdła­wić opo­ru. Woj­na do­mo­wa za­czę­ła się roz­le­wać ze zbun­to­wa­nych pro­win­cji na cały kraj.

Gam­sa­hur­dia wszedł w kon­flikt ze wszyst­ki­mi: z wła­snym na­ro­dem, z Za­cho­dem, z są­sia­da­mi, w tym z naj­waż­niej­szym – Ro­sją. Ale za­cza­dzo­ny wła­sną wi­zją wiel­kiej Gru­zji brnął w śle­pą ulicz­kę, co spra­wi­ło, że jego wczo­raj­si zwo­len­ni­cy prze­kształ­ca­li się w za­cie­kłych wro­gów. Jed­nym z po­li­ty­ków opo­zy­cji prze­ciw­ko Gam­sa­hur­dii był oj­ciec Geo­r­gi­ja. Gija po­je­chał go ochra­niać, i to w naj­bar­dziej do­słow­nym zna­cze­niu tego sło­wa. Ten pięk­no­duch i nie­po­praw­ny pod­ry­wacz jesz­cze przed upad­kiem ZSRR słu­żył w Afga­ni­sta­nie. W Gru­zji za­ło­żył mun­dur po raz dru­gi. Brał udział w cią­gną­cych się w nie­skoń­czo­ność mi­tyn­gach po­li­tycz­nych, któ­re cza­sa­mi prze­kształ­ca­ły się w re­gu­lar­ne wal­ki. Zo­stał ran­ny w rękę odłam­ka­mi gra­na­tu. Oprócz ka­łasz­ni­ko­wa miał tak­że ama­tor­ską ka­me­rę wi­deo. Gdy po­ka­zał zdję­cia z Gru­zji we Lwo­wie, jego daw­ni ko­le­dzy prze­ży­li szok. Oni tyl­ko roz­ma­wia­li o re­wo­lu­cji, a nie­pod­le­głość „za­ła­twio­no im” w za­ci­szu ga­bi­ne­tów, bez jed­ne­go wy­strza­łu. Na­to­miast Gija na wła­sne oczy wi­dział woj­nę do­mo­wą, krew, na­ra­żał ży­cie. Wo­jen­na le­gen­da mia­ła mu to­wa­rzy­szyć aż do śmier­ci.

Ze zdjęć na­krę­co­nych przez Giję zmon­to­wa­no dla te­le­wi­zji ukra­iń­skiej kil­ka re­por­ta­ży o wal­kach w Gru­zji. Geo­r­gij pi­sał też ko­re­spon­den­cje wo­jen­ne do lwow­skie­go „Po­stu-pu”. I choć jego zna­jo­mi wspo­mi­na­ją, że na po­cząt­ku nie były to tek­sty wy­bit­ne, trze­ba było je wie­lo­krot­nie po­pra­wiać i re­da­go­wać, to tak wła­śnie na­ro­dził się dzien­ni­karz Gon­ga­dze.dziennikarz Gongadze

Wieść o nie­ustra­szo­nym Geo­r­gi­ju szyb­ko do­tar­ła ze Lwo­wa do Ki­jo­wa. Świe­żo stwo­rzo­ne ukra­iń­skie te­le­wi­zje po­trze­bo­wa­ły re­por­te­rów z krwi i ko­ści. Ta­kich, któ­rzy do­trą wszę­dzie i do każ­de­go. Za­ry­zy­ku­ją wszyst­kim, żeby zro­bić cie­ka­wy ma­te­riał, mają nie­kon­wen­cjo­nal­ne po­my­sły, nie boją się za­da­wać na­wet naj­trud­niej­szych py­tań. Gija taki był, choć nig­dy nie uczył się dzien­ni­kar­stwa. Jego ko­le­dzy wspo­mi­na­ją, że nie miał warsz­ta­tu, ale ema­no­wa­ła z nie­go ogrom­na ener­gia i chęć do pra­cy. Swy­mi po­my­sła­mi cza­sem przy­pra­wiał współ­pra­cow­ni­ków o za­wrót gło­wy. Sta­wiał za­da­nie, żeby sfil­mo­wać ukry­tą ka­me­rą mi­li­cjan­ta bio­rą­ce­go ła­pów­kę, a po­tem cała eki­pa kom­bi­no­wa­ła, jak to zro­bić, bo Gija oczy­wi­ście nie wie­dział jak, tyl­ko miał taką wi­zję.

Wi­dzo­wie szyb­ko do­ce­ni­li jego bra­wu­rę. Bły­ska­wicz­nie stał się jed­ną z bar­dziej roz­po­zna­wal­nych po­sta­ci w dzien­ni­kar­stwie ukra­iń­skim. W 1997 roku spo­ra gru­pa dzien­ni­ka­rzy ze Lwo­wa do­sta­ła pra­cę w róż­nych te­le­wi­zjach w Ki­jo­wie.

– Kie­dy przy­je­cha­łem do sto­li­cy, Gija był już tam do­brze zna­ny – wspo­mi­na Wło­dek Paw­liw. Im bar­dziej Gija był po­pu­lar­ny, tym bar­dziej da­wał o so­bie znać jego buj­ny kau­ka­ski tem­pe­ra­ment. Na ko­le­giach cza­sem krzy­czał, rzu­cał krze­sła­mi, awan­tu­ro­wał się. Ko­le­gów to draż­ni­ło, ale wy­ba­cza­li mu, bo na ko­niec za­wsze oka­zy­wa­ło się, że choć współ­pra­ca z nim jest trud­na, a jego po­my­sły cza­sem wy­da­ją się nie­wy­ko­nal­ne, to je­śli już uda się je zre­ali­zo­wać, efekt jest olśnie­wa­ją­cy. – O Geo­r­gi­ju moż­na po­wie­dzieć, że jego za­wód po­le­gał na by­ciu „rów­nym go­ściem” – opo­wia­da Wach­tang Ki­pia­ni. – Miał taki styl ży­cia. Przy­jaź­nił się z ty­sią­ca­mi lu­dzi. Z do­pie­ro co po­zna­ny­mi oso­ba­mi od razu prze­cho­dził na ty, po­kle­py­wał po ple­cach, za­pra­szał do domu lub do knaj­py na piwo. Wo­bec ko­biet za­cho­wy­wał się tak, jak­by wszyst­kie na­le­ża­ły do nie­go. Mimo że by­wał draż­nią­cy, nie spo­sób było go nie lu­bić.

Sza­cun­ku do Geo­r­gi­ja na­bra­li tak­że po­li­ty­cy. Nie­któ­rzy zro­zu­mie­li, że le­piej z nim nie za­dzie­rać, bo jest bez­kom­pro­mi­so­wy, inni po­sta­no­wi­li wy­ko­rzy­sty­wać go do wła­snych roz­gry­wek, kom­pro­mi­to­wa­nia ry­wa­li, na­gła­śnia­nia pi­kant­nych plo­tek krą­żą­cych po par­la­men­cie, w sie­dzi­bie rzą­du, pa­ła­cu pre­zy­denc­kim. Gon­ga­dze oprócz sła­wy szyb­ko zy­skał sta­tus jed­ne­go z naj­le­piej po­in­for­mo­wa­nych dzien­ni­ka­rzy na Ukra­inie, czym się zresz­tą nie­sa­mo­wi­cie cheł­pił. Nie był to typ dzien­ni­ka­rza śled­cze­go ani ana­li­ty­ka po­li­tycz­ne­go. Nie pro­wa­dził wła­snych do­cho­dzeń – ca­ły­mi dnia­mi prze­sia­dy­wał w par­la­men­cie, roz­ma­wiał z de­pu­to­wa­ny­mi, z ich słów wy­ła­wiał plot­ki i strzę­py in­for­ma­cji, któ­re po­tem bez skru­pu­łów wy­ko­rzy­sty­wał w swo­ich ma­te­ria­łach. – W pew­nym mo­men­cie z pro­fe­sjo­nal­ne­go punk­tu wi­dze­nia jego ma­te­ria­ły za­czę­ły być iry­tu­ją­ce. Przede wszyst­kim cho­dzi­ło mu o wło­że­nie kija w mro­wi­sko, o pro­wo­ka­cję. Rze­tel­ność dzien­ni­kar­ska mia­ła dla nie­go zna­cze­nie dru­go­rzęd­ne – mówi jego ko­le­ga.

Geo­r­gij – po­dob­nie jak więk­szość zna­nych dzien­ni­ka­rzy ukra­iń­skich w tam­tych la­tach – wy­ko­ny­wał też roz­ma­ite „usłu­gi” na zle­ce­nie. – Ta­kie były wte­dy cza­sy, że dzien­ni­karz, by prze­żyć, mu­siał się zaj­mo­wać czar­nym pia­rem - opo­wia­da Ki­pia­ni. Gii zda­rza­ło się więc pro­sić ko­le­gów, by po­ka­za­li w wia­do­mo­ściach ja­kie­goś po­li­ty­ka czy biz­nes­me­na; cza­sem sam krę­cił ma­te­ria­ły na zle­ce­nie. Do­ra­biał so­bie tak­że jako do­rad­ca me­dial­ny kil­ku wpły­wo­wych po­li­ty­ków. Kie­dyś w par­la­men­cie roz­da­wał in­nym dzien­ni­ka­rzom ulot­ki re­kla­mu­ją­ce fir­mę Bi­zon, po­ten­ta­ta w im­por­cie pa­liw z Ro­sji. Nie było w tym nic szo­ku­ją­ce­go, bo pra­wie każ­dy ze zna­nych dzien­ni­ka­rzy do­ra­biał so­bie w ten spo­sób. Pro­sił ko­le­gów, żeby w mia­rę moż­li­wo­ści in­for­ma­cje z ulo­tek wy­ko­rzy­sta­li w swo­ich ma­te­ria­łach. Po kil­ku­na­stu mi­nu­tach do par­la­men­tu wpa­dła żona Geo­r­gi­ja, któ­ra w wiel­kim po­pło­chu od­bie­ra­ła od wszyst­kich owe ulot­ki. Była prze­ra­żo­na. Praw­do­po­dob­nie Gija o mały włos nie wpa­ko­wał się w awan­tu­rę, któ­ra mo­gła się dla nie­go skoń­czyć wiel­ki­mi nie­przy­jem­no­ścia­mi.

Rów­nie szyb­ko, jak Gija zro­bił ka­rie­rę w te­le­wi­zji, jego sze­fo­wie za­czę­li za­sta­na­wiać się, jak się go po­zbyć.Kuczma i jego ferajna

Rok 1999 miał być szcze­gól­ny. Po pię­ciu la­tach rzą­dów pre­zy­dent Le­onid Kucz­ma po­sta­no­wił sta­nąć w szran­ki o dru­gą ka­den­cję, ale nie­zbyt wie­le atu­tów prze­ma­wia­ło na jego ko­rzyść. Ukra­ina była już od ośmiu lat nie­pod­le­gła, a po­cząt­ko­wa eu­fo­ria zwią­za­na z uzy­ska­niem su­we­ren­no­ści opa­dła. Lu­dzie nie po­czu­li wy­mier­nych ko­rzy­ści ze­rwa­nia z Mo­skwą, na któ­re tak bar­dzo li­czy­li. Zy­ska­ła głów­nie wą­ska gru­pa osób zwią­za­nych z wła­dzą. Kucz­ma, choć sta­rał się zaj­mo­wać po­zy­cję ar­bi­tra, stał na cze­le sys­te­mu, w któ­rym naj­waż­niej­sze de­cy­zje po­dej­mo­wa­ło kil­ka kla­nów biz­ne­so­wo-po­li­tycz­nych, dzie­lą­cych mię­dzy sie­bie wpły­wy i ma­ją­tek kra­ju. Po­zo­sta­ła część miesz­kań­ców żyła w bie­dzie. W do­dat­ku dłu­żej już się nie da­wa­ło tego ukry­wać. Afe­ry za­czę­ły wy­pły­wać na wierzch, kom­pro­mi­tu­jąc pre­zy­den­ta i jego oto­cze­nie. O ukra­iń­skiej ko­rup­cji za­czę­ły krą­żyć le­gen­dy.

Naj­więk­szą wpad­ką Kucz­my było no­mi­no­wa­nie na pre­mie­ra Paw­ła Ła­za­ren­ki. Ten z po­zo­ru rzut­ki po­li­tyk i eko­no­mi­sta, któ­ry miał roz­bu­dzić go­spo­dar­kę, oka­zał się naj­więk­szym afe­rzy­stą w dzie­jach Ukra­iny. Ła­za­ren­ko był w la­tach 90. gu­ber­na­to­rem ro­dzin­ne­go mia­sta Kucz­my – Dnie­pro­pie­trow­ska. Za­ło­żo­ny przez Ka­ta­rzy­nę II Je­ka­tie­ri­no­sław nad Dnie­prem miał być trze­cią sto­li­cą im­pe­rium, po Mo­skwie i Pe­ters­bur­gu. W cza­sach ra­dziec­kich Dnie­pro­pie­trowsk stał się jed­nym z głów­nych ośrod­ków pro­du­ku­ją­cych ra­kie­ty do wy­no­sze­nia gło­wic ją­dro­wych.

– Dnie­pro­pie­trowsk był za­wsze mia­stem dość spe­cy­ficz­nym, niby ukra­iń­skim, ale jed­nak cią­żą­cym ku Ro­sji – mówi pro­fe­sor My­ro­sław Po­po­wycz, zna­ny fi­lo­zof. – W la­tach 70. by­łem tam w de­le­ga­cji. Opro­wa­dzał nas szef miej­skie­go ko­mi­te­tu par­tii. Od razu z lot­ni­ska po­je­cha­li­śmy pod cer­kiew wznie­sio­ną w cen­trum przez Ka­ta­rzy­nę II. By­łem wstrzą­śnię­ty, że miej­sco­wy par­tyj­niak nie tyl­ko wie, ja­kie pla­ny ca­ry­ca mia­ła wo­bec mia­sta, ale jesz­cze opo­wia­da o nich z ta­kim za­pa­łem, jak­by sam chciał uczy­nić z Dnie­pro­pie­trow­ska trze­cią sto­li­cę im­pe­rium.

Jesz­cze w Dnie­pro­pie­trow­sku Ła­za­ren­ko opra­co­wał pro­jekt spry­wa­ty­zo­wa­nia Ukra­iny bez ko­niecz­no­ści in­we­sto­wa­nia wiel­kiej go­tów­ki. Kon­tro­lu­jąc jako gu­ber­na­tor ceny ener­gii – przede wszyst­kim gazu – mógł dyk­to­wać wa­run­ki wszyst­kim przed­się­bior­stwom w re­gio­nie. Wpę­dzał je w dłu­gi, zmu­szał do sprze­da­ży pro­duk­tów po okre­ślo­nych ce­nach i wy­łącz­nie okre­ślo­nym part­ne­rom. Dzię­ki umie­jęt­nym kom­bi­na­cjom w krót­kim cza­sie pod­po­rząd­ko­wał so­bie pra­wie całą go­spo­dar­kę ob­wo­du dnie­pro­pie­trow­skie­go. Pań­stwo­we przed­się­bior­stwa prze­cho­dzi­ły w ręce lu­dzi zwią­za­nych z wła­dzą, któ­rzy przej­mo­wa­li je po mi­ni­mal­nej ce­nie, a po­tem czer­pa­li z nich zy­ski albo od­prze­da­wa­li z wie­lo­krot­nym prze­bi­ciem. Tak po­wsta­ły pierw­sze wiel­kie for­tu­ny daw­nych se­kre­ta­rzy par­tyj­nych, kom­so­mol­ców, czer­wo­nych dy­rek­to­rów. – To były zło­te cza­sy, moż­na było ła­two za­ro­bić na­praw­dę duże pie­nią­dze – opo­wia­da An­drij Sa­do­wyj, dziś je­den z naj­bo­gat­szych biz­nes­me­nów we Lwo­wie, któ­ry na po­cząt­ku lat 90. zaj­mo­wał się pry­wa­ty­za­cją mię­dzy in­ny­mi w Dnie­pro­pie­trow­sku.

Kucz­ma za­pew­nia, że nic nie wie­dział o ma­chi­na­cjach Ła­za­ren­ki w Dnie­pro­pie­trow­sku i że mia­no­wał go pre­mie­rem w do­brej wie­rze. Był rok 1997. Ła­za­ren­ko spra­wiał do­bre wra­że­nie, sta­rał się lan­so­wać swój wi­ze­ru­nek jako cen­tro­pra­wi­co­we­go po­li­ty­ka po­pie­ra­ją­ce­go wol­ny ry­nek, mo­der­ni­za­cję, współ­pra­cę z Za­cho­dem. W tym celu stwo­rzył par­tię Hro­ma­da, ja­ko­by pierw­szą no­wo­cze­sną par­tię w dzie­jach Ukra­iny. Ale w rze­czy­wi­sto­ści Ła­za­ren­ko prze­niósł me­cha­ni­zmy spraw­dzo­ne w Dnie­pro­pie­trow­sku na cały kraj.

– Nie za­po­mnę nig­dy jego oczu. On był cał­ko­wi­cie owład­nię­ty żą­dzą zy­sku. Zysk sta­no­wił jego ob­se­sję. Był go­tów sprze­dać wszyst­ko i wszyst­kich. Cza­sem mó­wił, że chce prze­kształ­cić Ukra­inę w jed­ną wiel­ką stre­fę wol­no­cło­wą – opo­wia­da daw­ny współ­pra­cow­nik pre­mie­ra. Więk­szość ki­jow­skich eks­per­tów wąt­pi, by Kucz­ma nie wie­dział nic o ma­chi­na­cjach Ła­za­ren­ki. Praw­do­po­dob­nie nie tyl­ko przy­zwa­lał na nie, ale i sam czer­pał z nich zy­ski. Pre­mie­ra zgu­bi­ła jed­nak chci­wość. Dy­rek­to­rzy przed­się­biorstw skar­ży­li się, że nie dano im żad­nych szans dzia­ła­nia poza siat­ką po­wią­zań go­spo­dar­czych, któ­re ni­czym mac­ki ośmior­ni­cy co­raz gę­ściej opla­ta­ły kraj. Po­więk­sza­ła się sza­ra stre­fa, obej­mu­ją­ca we­dług nie­któ­rych sza­cun­ków na­wet 60 pro­cent go­spo­dar­ki. W kra­ju, któ­ry do­pie­ro wy­cho­dził z kry­zy­su po upad­ku ZSRR i wła­śnie zwal­czył hi­per­in­fla­cję, bra­ko­wa­ło go­tów­ki. Fir­my roz­li­cza­ły się bar­te­ro­wo – to­war za to­war. Szyb­ko oka­za­ło się jed­nak, że ten sys­tem jest wir­tu­al­ny i nie­wy­dol­ny. Za­czę­ło bra­ko­wać pie­nię­dzy na wy­pła­ty pen­sji dla pra­cow­ni­ków, nie mó­wiąc już o pie­nią­dzach na po­dat­ki, któ­rych pra­wie nikt nie pła­cił. Więk­szość le­wych zy­sków tra­fia­ła do kasy pre­mie­ra i jego ko­le­gów.

Ła­za­ren­ko mu­siał gdzieś te zy­ski in­we­sto­wać – a szły one już w mi­liar­dy do­la­rów – bo nie był pew­ny, czy ju­tro jego pie­nią­dze będą bez­piecz­ne nad Dnie­prem. Ukra­ina za­mie­nia­ła się w gi­gan­tycz­ną spół­kę z ogra­ni­czo­ną od­po­wie­dzial­no­ścią, ale w bu­dże­cie bra­ko­wa­ło środ­ków na szpi­ta­le, pen­sje dla na­uczy­cie­li, mi­li­cjan­tów, woj­sko­wych. Rów­no­cze­śnie po­wta­rza­ją­ce się gi­gan­tycz­ne trans­fe­ry go­tów­ki z Ki­jo­wa za gra­ni­cę za­czę­ły bu­dzić po­dej­rze­nia wśród państw z roz­wi­nię­tym sys­te­mem ban­ko­wym. Do me­diów prze­do­sta­ła się in­for­ma­cja, że Ła­za­ren­ko, za­ra­bia­ją­cy ofi­cjal­nie jako pre­mier za­le­d­wie kil­ka­set do­la­rów mie­sięcz­nie, ku­pił od zna­ne­go hol­ly­wo­odz­kie­go ak­to­ra Ed­die­go Mur­phy’ego wil­lę w Ka­li­for­nii za ba­ga­te­la… dwa­dzie­ścia mi­lio­nów do­la­rów. Gdy tę wia­do­mość ujaw­nio­no na Ukra­inie, lu­dzie do­zna­li szo­ku. Har­to­wa­li po­sęp­nie, że żyją w naj­bo­gat­szym pań­stwie świa­ta, choć do­tych­czas nie mie­li o tym zie­lo­ne­go po­ję­cia.

Za­czę­to wy­wie­rać na­ci­ski na Kucz­mę, żeby od­wo­łał Ła­za­ren­kę, ale pre­zy­dent dość dłu­go się im opie­rał. Skan­dal wy­buchł do­pie­ro wów­czas, gdy w Szwaj­ca­rii oskar­żo­no Ła­za­ren­kę o pra­nie brud­nych pie­nię­dzy (cho­dzi­ło o kwo­ty idą­ce w mi­lio­ny do­la­rów), a w Sta­nach Zjed­no­czo­nych aresz­to­wa­no go, gdy – ra­tu­jąc się uciecz­ką przed ukra­iń­skim wy­mia­rem spra­wie­dli­wo­ści – przy­le­ciał do No­we­go Jor­ku. Pro­ces Ła­za­ren­ki o pra­nie pie­nię­dzy i gi­gan­tycz­ną ko­rup­cję cią­gnął się przed są­dem w Ka­li­for­nii przez kil­ka lat. Za­ska­ku­ją­ce jest to, że na Ukra­inie nie­wie­le o tym wie­dzia­no. Ba­rie­ra mię­dzy ży­ciem pu­blicz­nym a ga­bi­ne­ta­mi po­li­ty­ków była tak szczel­na, że na­wet do dzien­ni­ka­rzy do­brze po­in­for­mo­wa­nych, jak Geo­r­gij Gon­ga­dze, do­cie­ra­ły tyl­ko od­pry­ski afer. Na ich pod­sta­wie trud­no było wy­ro­ko­wać o ska­li, na jaką wła­dza pro­wa­dzi po­kąt­ne ma­chi­na­cje.

– W nor­mal­nym kra­ju sce­na po­li­tycz­na przy­po­mi­na te­atr. Po­li­ty­cy gra­ją coś na sce­nie, a wi­dzo­wie, czy­li spo­łe­czeń­stwo, wy­ra­ża co ja­kiś czas swój za­chwyt lub dez­apro­ba­tę dla nich, po­słu­gu­jąc się kart­ką wy­bor­czą – mówi zna­ny dzien­ni­karz te­le­wi­zyj­ny My­ko­ła We­re­seń. – Ale na Ukra­inie Kucz­my, po­dob­nie jak w in­nych kra­jach by­łe­go ZSRR, stwo­rzo­no cały sys­tem fil­trów mię­dzy po­li­ty­ka­mi i opi­nią pu­blicz­ną. Zu­peł­nie tak, jak­by ak­to­rzy gra­li przy za­sło­nię­tej kur­ty­nie, a do wi­dzów do­cie­ra­ły je­dy­nie frag­men­ty ich re­plik. Tyl­ko bar­dzo nie­licz­nym uda­ło się prze­bić przez tę kur­ty­nę.przykręcanie śruby

W 1999 roku Kucz­ma, chcąc prze­dłu­żyć swe rzą­dy o ko­lej­ne pięć lat, sta­nął przed ko­niecz­no­ścią chwi­lo­we­go uchy­le­nia kur­ty­ny. Jego do­rad­cy wpa­dli na po­mysł, jak wy­grać wy­bo­ry mimo afer, ko­rup­cji i bie­dy. Po­sta­no­wi­li do resz­ty zmar­gi­na­li­zo­wać re­al­ną opo­zy­cję, któ­ra i tak była wte­dy jesz­cze bar­dzo sła­ba, a do osta­tecz­nej roz­gryw­ki o pre­zy­den­tu­rę wpro­wa­dzić Kucz­mę i kan­dy­da­ta ko­mu­ni­stów. Sce­na­riusz był żyw­cem sko­pio­wa­ny z wy­bo­rów pre­zy­denc­kich w Ro­sji, któ­re w 1996 roku za­pew­ni­ły dru­gą ka­den­cję nie­po­pu­lar­ne­mu Bo­ry­so­wi­jel­cy­no­wi. Za­chód przy­mknął wte­dy oczy na licz­ne na­ru­sze­nia or­dy­na­cji wy­bor­czej, ko­rup­cję, sła­be stro­ny i grzesz­ki sa­me­go Jel­cy­na w oba­wie, że wła­dzę w Ro­sji przej­mie ko­mu­ni­sta i kraj za­cznie się co­fać w to­ta­li­tar­ną prze­szłość. Tego sa­me­go oba­wia­no się na Ukra­inie. Kucz­ma po­sta­no­wił więc sko­rzy­stać ze spraw­dzo­ne­go sche­ma­tu. Po­tem cheł­pił się wo­bec swo­ich współ­pra­cow­ni­ków, że „zwy­cięz­ców nikt nie są­dzi”. Oka­za­ło się, że to praw­da, ale do cza­su.

Wy­bo­ry z po­zo­ru były de­mo­kra­tycz­ne, ale za ku­li­sa­mi do­cho­dzi­ło do roz­ma­itych ma­ni­pu­la­cji. Za­czę­ło się od czyst­ki i przy­krę­ce­nia śru­by w me­diach. Lu­dzie tacy jak Gon­ga­dze – nie­prze­wi­dy­wal­ni, śmia­li, nie­pod­da­ją­cy się ste­ro­wa­niu – mu­sie­li zejść na dru­gi plan. Gdy­by Ukra­ina była nor­mal­na, Gija na­tych­miast do­stał­by pro­po­zy­cję od in­nej sta­cji niż jego ka­nał STB, któ­ry po­sta­no­wił się z nim roz­stać. Ale wła­ści­cie­le naj­więk­szych ki­jow­skich te­le­wi­zji do­sko­na­le wie­dzie­li, że je­śli nie za­sto­su­ją się do su­ge­stii władz, stra­cą re­kla­mo­daw­ców, a może na­wet kon­ce­sje. Wa­chlarz moż­li­wo­ści był zresz­tą szer­szy – od­wie­dzi­ny in­spek­to­rów skar­bo­wych, sa­ne­pi­du, stra­ży po­żar­nej, któ­rzy pod byle po­zo­rem mo­gli znisz­czyć ich biz­nes.

Gon­ga­dze stra­cił pra­cę w te­le­wi­zji i prze­szedł do po­pu­lar­ne­go ki­jow­skie­go Ra­dia Kon­ty­nent. Było ono zna­ne, ale za­się­giem nie wy­kra­cza­ło poza Ki­jów i oko­li­ce. Po­nie­waż tra­fia­ło do ogra­ni­czo­ne­go krę­gu od­bior­ców, mógł tam do woli zaj­mo­wać się po­li­ty­ką. Z re­por­te­ra prze­kształ­cił się w ko­men­ta­to­ra, twór­cę jed­no­oso­bo­wych, ale za to nie­zwy­kle za­cię­tych ma­ra­to­nów po­li­tycz­nych przed mi­kro­fo­nem. Być może wła­śnie zwol­nie­nie z te­le­wi­zji, przy­mu­so­wa zmia­na sta­tu­su gwiaz­dy na sta­no­wi­sko dzien­ni­ka­rza lo­kal­ne­go ra­dia spra­wi­ło, że wy­rósł na jed­ne­go z naj­więk­szych prze­ciw­ni­ków władz, zwłasz­cza pre­zy­den­ta Kucz­my.

– Ale to wca­le nie zna­czy, że Gon­ga­dze był kla­sycz­nym opo­zy­cjo­ni­stą, bo­jow­ni­kiem o de­mo­kra­cję. Nadal zaj­mo­wał się świad­cze­niem na rzecz roz­ma­itych po­li­ty­ków. Nie­któ­re jego kon­tak­ty były moc­no po­dej­rza­ne. My­ślę, że i opo­zy­cyj­ność wo­bec Kucz­my nie wy­ni­ka­ła z prze­ko­nań – Geo­r­gij po pro­stu ko­chał sła­wę i kre­ował w ten spo­sób swój ory­gi­nal­ny wi­ze­ru­nek – opo­wia­da Wach­tang Ki­pia­ni.

Sa­mot­na kam­pa­nia Geo­r­gi­ja wy­mie­rzo­na prze­ciw­ko po­now­ne­mu wy­bo­ro­wi Kucz­my skoń­czy­ła się cał­ko­wi­tą kla­pą. W cza­sie obu tur wy­bo­rów je­sie­nią 1999 roku Geo­r­gij pro­wa­dził w Ra­diu Kon­ty­nent ca­ło­dzien­ny ma­ra­ton wy­bor­czy. Choć nie agi­to­wał wprost, zmu­szał swo­ich roz­mów­ców do re­flek­sji. Słu­cha­czy dzwo­nią­cych do stu­dia py­tał, dla­cze­go chcą albo nie chcą gło­so­wać na Kucz­mę. Wcho­dził z nimi w dys­ku­sje, nie da­wał się zbyć slo­ga­na­mi. Uru­cho­mił też go­rą­cą li­nię, pro­sząc, by słu­cha­cze in­for­mo­wa­li go o na­ru­sze­niach wy­bor­czych. Choć na an­te­nie sta­rał się po­wstrzy­my­wać od wy­ra­ża­nia wła­snej opi­nii, wi­dać było, że ca­łym ser­cem jest prze­ciw­ko Kucz­mie. Prze­ko­ny­wał, że rzą­dy ko­mu­ni­sty wca­le nie mu­szą ozna­czać po­wro­tu ZSRR. Kry­ty­ko­wał ar­gu­men­ta­cję lan­so­wa­ną przez wła­dze, że gło­su­jąc na Kucz­mę, wy­bie­ra się mniej­sze zło, przy­po­mi­nał wszyst­kie wpad­ki pre­zy­den­ta.

Ukra­iń­cy dali się jed­nak uwieść Kucz­mie, któ­ry obie­cy­wał im, że w cza­sie dru­giej ka­den­cji zo­ba­czą zu­peł­nie in­ne­go pre­zy­den­ta niż pod­czas pierw­szej. Gdy Kucz­ma świę­to­wał zwy­cię­stwo, za­ła­ma­ny i roz­cza­ro­wa­ny Geo­r­gij znów za­padł się pod zie­mię. Po­je­chał na sty­pen­dium do USA. Spo­ty­kał się z eks­per­ta­mi i po­li­ty­ka­mi in­te­re­su­ją­cy­mi się Wscho­dem, od­wie­dzał roz­ma­ite fun­da­cje pro­mu­ją­ce de­mo­kra­cję i pra­wa czło­wie­ka.Jego prze­ciw­ni­cy roz­pusz­cza­li po­tem po­gło­ski, że dał się zwer­bo­wać Ame­ry­ka­nom. Ale on szu­kał po­my­słu, co ro­bić da­lej. Do­stał luź­ną obiet­ni­cę, że je­śli wy­my­śli i po­pro­wa­dzi pro­jekt stwo­rze­nia na Ukra­inie nie­za­leż­nej ga­ze­ty, może li­czyć na wspar­cie. Ga­ze­ta dru­ko­wa­na, z roz­bu­do­wa­ną re­dak­cją, masą sprzę­tu, z dużą sie­dzi­bą kosz­to­wa­ła­by kro­cie i pew­nie na­tych­miast zna­la­zła­by się na ce­low­ni­ku władz. Trze­ba by iść na ustęp­stwa, do­ga­dy­wać się, kto musi po­zo­stać nie­ty­kal­ny i ja­kich te­ma­tów le­piej uni­kać. In­a­czej ga­ze­ta nie zo­sta­ła­by do­pusz­czo­na do wciąż kon­tro­lo­wa­nej przez pań­stwo sie­ci kol­por­ta­żu i do mo­no­po­li­stycz­nej ki­jow­skiej dru­kar­ni Pre­sa Ukra­iny, gdzie po­wsta­wa­ły głów­ne dzien­ni­ki. Geo­r­gij nie chciał iść na ustęp­stwa, poza tym nie miał ani pie­nię­dzy, ani do­świad­cze­nia w kie­ro­wa­niu dużą re­dak­cją. Po­my­ślał więc o in­ter­ne­cie. Tak na­ro­dzi­ła się jego „Ukra­iń­ska Praw­da”.„ukraińska prawda”

Refor­ma­tor­ski na­strój Kucz­my na po­cząt­ku dru­giej ka­den­cji trwał nie dłu­żej niż kil­ka mie­się­cy. Prób­ką tego, jak wy­obra­ża on so­bie de­mo­kra­cję, było re­fe­ren­dum do­ty­czą­ce po­sze­rze­nia wła­dzy pre­zy­den­ta, prze­pro­wa­dzo­ne nie­speł­na pół roku po wy­bo­rach. Kucz­ma tłu­ma­czył, że po­trzeb­ne mu jest pra­wo do roz­wią­zy­wa­nia par­la­men­tu, żeby trzy­mać bat nad Radą Naj­wyż­szą, w któ­rej co praw­da po wy­bo­rach za­sia­da­ła więk­szość po­pie­ra­ją­ca pre­zy­den­ta, ale więk­szość nie dość sta­bil­na, by po­zwa­la­ła na dłuż­szą metę spo­koj­nie rzą­dzić kra­jem. Kucz­ma zno­wu za­sło­nił się ko­niecz­no­ścią wal­ki z chcą­cy­mi od­bu­do­wy Związ­ku Ra­dziec­kie­go ko­mu­ni­sta­mi, by zy­skać przy­zwo­le­nie na na­gię­cie de­mo­kra­cji do swo­ich ce­lów. Wy­ni­ki re­fe­ren­dum dały Kucz­mie po­na­do­siem­dzie­się­cio­pro­cen­to­we po­par­cie, ale tym ra­zem już nikt nie miał wąt­pli­wo­ści, że była to kpi­na z de­mo­kra­cji – i to kpi­na w żywe oczy. Po­li­to­lo­dzy za­sta­na­wia­li się, jak to moż­li­we, że fre­kwen­cja w mało czy­tel­nym dla prze­cięt­ne­go czło­wie­ka ple­bi­scy­cie była znacz­nie wyż­sza niż w ogrom­nie waż­nych wy­bo­rach pre­zy­denc­kich sprzed kil­ku mie­się­cy. Praw­do­po­dob­nie to wte­dy po raz pierw­szy na Ukra­inie ma­so­wo do­rzu­co­no gło­sy do urn, żeby po­pra­wić wy­nik na ko­rzyść wła­dzy. Na pro­win­cji sze­fo­wie władz lo­kal­nych za­stra­sza­li lu­dzi, żeby wzię­li udział w re­fe­ren­dum i po­par­li pre­zy­den­ta. Dy­rek­to­rzy fa­bryk i do­go­ry­wa­ją­cych koł­cho­zów gro­zi­li, że ci, któ­rzy nie za­gło­su­ją na „tak”, mogą stra­cić pra­cę. Po­tem tech­ni­kę fał­szerstw udo­sko­na­la­no, ale w re­fe­ren­dum po raz pierw­szy za­sto­so­wa­no ją w prak­ty­ce. Po­nie­waż świat nie pro­te­sto­wał, eki­pa Kucz­my uwie­rzy­ła, że ta­kie me­to­dy moż­na sto­so­wać bez­kar­nie.

Prze­ciw­ni­cy Kucz­my trium­fo­wa­li, spraw­dzi­ły się bo­wiem ich pro­gno­zy, że ten czło­wiek mimo obiet­nic nie jest w sta­nie przy­sto­so­wać się i za­ak­cep­to­wać de­mo­kra­tycz­nych re­guł gry. Za­chód mil­czał, jak zwy­kle ma­jąc na gło­wie waż­niej­sze spra­wy. Geo­r­gij Gon­ga­dze mó­wił w swo­ich au­dy­cjach o po­cząt­ku „łu­ka­szen­ki­za­cji” Ukra­iny. Zno­wu za­czął gwał­tow­ną kam­pa­nię prze­ciw­ko Kucz­mie, ale po raz dru­gi ją prze­grał. Po ci­chu zaś przy­go­to­wy­wał start no­wej in­ter­ne­to­wej ga­ze­ty.

„Ukra­iń­ska Praw­da” ru­szy­ła wio­sną 2000 roku. In­ter­net na Ukra­inie nie był wte­dy jesz­cze zbyt roz­po­wszech­nio­ny. – Pa­mię­tam, jak Geo­r­gij na­ma­wiał mnie, że­bym pi­sał do jego ga­ze­ty – opo­wia­da Wach­tang Ki­pia­ni, póź­niej je­den z głów­nych pu­bli­cy­stów „Ukra­iń­skiej Praw­dy”. – Obie­cy­wał, że za­mie­ści każ­dy ar­ty­kuł, że nie bę­dzie żad­nej cen­zu­ry. Za­py­ta­łem go, jaki ga­ze­ta ma na­kład, a on ro­ze­śmiał się, że dzię­ki in­ter­ne­to­wi mogą ją czy­tać mi­lio­ny lu­dzi na ca­łym świe­cie. Szcze­rze mó­wiąc, nie uwie­rzy­łem w to, bo jesz­cze nie ro­zu­mia­łem, czym jest in­ter­net. Wo­la­łem pi­sać do „Ukra­iny Mo­ło­dej”, któ­rej na­kład wy­no­sił sto ty­się­cy eg­zem­pla­rzy.

Na po­cząt­ku „Ukra­iń­ska Praw­da” mia­ła bar­dzo skrom­ną, sza­ro­czer­wo­ną sza­tę gra­ficz­ną. Stro­na wol­no się ła­do­wa­ła – co ozna­cza­ło dla czy­tel­ni­ka dużą stra­tę cza­su. W logo ga­ze­ty był Don Ki­chot na ko­niu, sym­bo­li­zu­ją­cy ide­alizm i nie­za­leż­ność dzien­ni­kar­ską.

„Ukra­iń­ska Praw­da” róż­ni­ła się od in­nych por­ta­li tym, że nie po­prze­sta­wa­ła na prze­dru­ku de­pesz z wszel­kich do­stęp­nych źró­deł. Mia­ła am­bi­cje, by stać się praw­dzi­wym pi­smem po­li­tycz­nym z wła­sny­mi ko­men­ta­rza­mi, po­waż­ną pu­bli­cy­sty­ką, sie­cią współ­pra­cow­ni­ków na Ukra­inie i za gra­ni­cą.

– Za­czy­na­li­śmy w kil­ka osób, ma­jąc tyl­ko kom­pu­te­ry, wy­na­ję­te miesz­ka­nie, grant na parę mie­się­cy i mnó­stwo en­tu­zja­zmu. Zu­peł­nie nie wie­dzie­li­śmy, czy nam się uda. Sła­bo zna­li­śmy tech­ni­ki in­ter­ne­to­we, ale po­sta­no­wi­li­śmy za­ry­zy­ko­wać – wspo­mi­na Ołe­na Pry­tu­ła, wte­dy pra­wa ręka i naj­bliż­sza przy­ja­ciół­ka Geo­r­gi­ja, dziś na­czel­na „Ukra­iń­skiej Praw­dy”. Ta nie­wy­so­ka, fi­li­gra­no­wa blon­dyn­ka o me­lan­cho­lij­nym uśmie­chu i du­żych błę­kit­nych oczach była przez wie­le lat dzien­ni­kar­ką agen­cji In­ter­fax. To­wa­rzy­szy­ła pre­zy­den­to­wi we wszyst­kich po­dró­żach, była jed­ną z osób, któ­re do­sko­na­le zna­ły Kucz­mę, rów­nież od stro­ny nie­ofi­cjal­nej, i mia­ły ła­twy do­stęp do jego oto­cze­nia. Przez wszyst­kie lata pra­cy z pre­zy­den­tem wie­le się na­pa­trzy­ła; wi­dzia­ła, jak Kucz­ma za­pra­szał dzien­ni­kar­ki do swo­je­go sa­lo­ni­ku w sa­mo­lo­cie. Jak pod­czas lo­tów na­le­wał żur­na­li­stom peł­ne szklan­ki whi­sky i ka­zał im pić dusz­kiem do dna z proś­bą, żeby do­brze pi­sa­li o pre­zy­den­cie. A je­śli się opie­ra­li, mó­wił: – Prze­cież ci na­le­wa pre­zy­dent!

W koń­cu Ołe­na po­wie­dzia­ła „dość” i ode­szła z In­ter­fak­su. Geo­r­gij ocza­ro­wał ją i za­ra­ził swo­ją pa­sją, żeby ro­bić coś prze­ciw­ko Kucz­mie. Ołe­na sta­no­wi­ła nie­oce­nio­ne źró­dło in­for­ma­cji, po­tra­fi­ła je zdo­by­wać i spraw­dzać; mia­ła też do­sko­na­łe wy­czu­cie dzien­ni­kar­stwa po­li­tycz­ne­go. Gdy do­dać do tego ener­gię, kau­ka­ski tem­pe­ra­ment i wro­dzo­ną prze­bo­jo­wość Gii, trze­ba przy­znać, że two­rzy­li zna­ko­mi­ty duet.

„Praw­da” na­sta­wia­ła się na smacz­ki i plot­ki do­ty­czą­ce lu­dzi z oto­cze­nia Kucz­my. In­for­mo­wa­ła, któ­ry z jego do­rad­ców ma udzia­ły w biz­ne­sie i w ja­kiej wy­so­ko­ści, nie bała się mó­wić o kon­tak­tach lu­dzi Kucz­my z sze­fa­mi ki­jow­skiej ma­fii, roz­ry­so­wy­wa­ła sche­ma­ty po­dzia­łu ma­jąt­ków i wpły­wów mię­dzy naj­po­tęż­niej­szy­mi kla­na­mi na Ukra­inie. Po­cząt­ko­wo ga­ze­ta mia­ła mi­ni­mal­ny od­dźwięk. Czy­ta­ło ją może kil­ka ty­się­cy osób, ale były to oso­by na­le­żą­ce do śro­do­wisk opi­nio­twór­czych: dy­plo­ma­ci, ana­li­ty­cy, po­li­to­lo­dzy, dzien­ni­ka­rze. W po­rów­na­niu z tym, co moż­na było prze­czy­tać w nud­nych do bólu ga­ze­tach ofi­cjal­nych, „Praw­da” oka­za­ła się sen­sa­cją. Bar­dzo szyb­ko za­czę­to ją cy­to­wać, po­wo­ły­wać się na jej in­for­ma­cje, choć spra­wy, o któ­rych pi­sa­ła, były czę­sto szo­ku­ją­ce i z po­zo­ru nie­wia­ry­god­ne.

Jed­nym z naj­częst­szych ce­lów ata­ków „Praw­dy” był Ołek­sandr Woł­kow, sza­ra emi­nen­cja ze świ­ty Kucz­my. Ofi­cjal­nie Woł­kow miał wów­czas tyl­ko sta­tus do­rad­cy, ale w rze­czy­wi­sto­ści to przez nie­go naj­ła­twiej moż­na było do­stać się do ga­bi­ne­tu pre­zy­den­ta, oczy­wi­ście nie za dar­mo. Po­noć Woł­kow in­ka­so­wał za swo­je usłu­gi od dwu­dzie­stu ty­się­cy do­la­rów w górę. Po­nie­waż je­dy­ną in­stan­cją mo­gą­cą wów­czas co­kol­wiek za­gwa­ran­to­wać na Ukra­inie był pre­zy­dent, wie­lu in­we­sto­rów ko­rzy­sta­ło z wpły­wów Woł­ko­wa, by zdo­być gwa­ran­cję nie­ty­kal­no­ści dla swe­go biz­ne­su, obro­nę przed pa­zer­no­ścią biu­ro­kra­tów, wy­mu­sza­ją­cy­mi ła­pów­ki wła­dza­mi lo­kal­ny­mi, mi­li­cją, cel­ni­ka­mi, in­spek­to­ra­mi skar­bo­wy­mi – całą rze­szą ni­sko opła­ca­nych urzęd­ni­ków, dla któ­rych pań­stwo­wy re­kiet (zdzie­ra­nie ha­ra­czy) był je­dy­ną szan­są do­ro­bie­nia so­bie do ni­skich pen­sji. Po Ki­jo­wie krą­ży­ły plot­ki o nie­for­mal­nych ukła­dach w kan­ce­la­rii Kucz­my, pa­da­ły na­wet kon­kret­ne sumy i na­zwy firm, któ­re sko­rzy­sta­ły z usług Woł­ko­wa, ale nikt poza „Ukra­iń­ską Praw­dą” nie od­wa­żył się o tym mó­wić gło­śno. Oka­zja nada­rzy­ła się, gdy Woł­ko­wa oskar­żo­no w Bel­gii o pra­nie brud­nych pie­nię­dzy i uzna­no go tam za oso­bę nie­po­żą­da­ną. Kucz­ma nie miał in­ne­go wyj­ścia niż od­wo­łać Woł­ko­wa ze sta­no­wi­ska do­rad­cy, ale za­cho­wał on swo­je mi­lio­ny i wpły­wy. Przez ko­lej­ne lata był de­pu­to­wa­nym do par­la­men­tu chro­nio­nym im­mu­ni­te­tem, miesz­kał w dro­giej wil­li pod Ki­jo­wem ze znacz­nie młod­szą od sie­bie żoną; do dziś jest jed­nym z bar­dziej barw­nych de­pu­to­wa­nych i nadal od­gry­wa nie­ma­łą rolę w ukra­iń­skiej po­li­ty­ce.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: