Młodszy księgowy. O książkach, czytaniu i pisaniu - ebook
Młodszy księgowy. O książkach, czytaniu i pisaniu - ebook
Kiedy miałem lat sześć, nie chciałem być strażakiem ani żołnierzem, ale gdyby mnie kto spytał, czy chciałbym zostać krytykiem literackim, to z pewnością też bym zaprotestował - pisze Jacek Dehnel we wstępie do swej najnowszej książki. I w rzeczy samej, Młodszy księgowy nie jest tomem krytycznoliterackim, choć znalazło się tu kilka recenzji. To fascynująca opowieść o literaturze pojmowanej najszerzej jak tylko można; zbiór komentarzy, dygresji, anegdot i, last but not least, wyznań estetycznej wiary. Dehnela interesuje prawie wszystko - obyczaje poetów w podróży służbowej, grafomania, perły znalezione w stuletnich sztambuchach, korespondencja pisarzy wielkich i małych. Pisze głównie o innych, ale nie zapomina o sobie - czytelnik będzie mógł towarzyszyć mu w spotkaniach i wyprawach i podejrzeć go przy biurku. Błyskotliwość, rozległa wiedza i swoboda łączenia spraw, zdawałoby się, odległych, dystans do siebie i znakomite poczucie humoru - Dehnel jest równie dobrym felietonistą, jak prozaikiem i poetą.
Dotychczasowym dorobkiem Jacek Dehnel mógłby obdzielić kilku mniej pracowitych i mniej przez los obdarowanych kolegów.
Jan Zieliński, „Rzeczpospolita"
Kategoria: | Felietony |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-013-1 |
Rozmiar pliku: | 886 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy miałem lat sześć, nie chciałem być strażakiem ani żołnierzem, ale gdyby mnie kto spytał, czy chciałbym zostać krytykiem literackim, to z pewnością też bym zaprotestował. Nie żebym nie cenił tej profesji – przeciwnie, cenię ją bardzo wysoko. I dlatego właśnie uważam, że nie mam do niej najmniejszych kwalifikacji. Do „Łossskotu” nająłem się jako użytkownik, a nie krytyk kultury, i tak samo przyjmując rubrykę w Wirtualnej Polsce, widzę siebie nie jako krytyka, ale czytelnika, który chce się od czasu do czasu podzielić kilkoma nieprofesjonalnymi uwagami o książkach, które przeczytał.
Zdrowy rozsądek podpowiada, że poeci i prozaicy nie powinni brać się do krytyki literackiej, podobnie jak malarze nie powinni się parać krytyką artystyczną, a muzycy – muzyczną. Choćby dlatego, że środowisko artystów, bez względu na uprawianą sztukę, składa się w sporej części z ludzi niebywale ambitnych, łaknących sławy, nadwrażliwych, obrażających się łatwo o każdą recenzję, która nie jest hymnem pochwalnym, a do tego połączonych w rozmaite jawne i niejawne związki, koterie, stronnictwa, grupy wsparcia. Dlatego artysta-krytyk w ciągu dwóch sezonów straci prawie wszystkich znajomych, narobi sobie zaciekłych wrogów i zaprzepaści wszelkie szanse na serdeczny odbiór dzieł własnych przez środowisko w następnych dwóch czy trzech dziesięcioleciach.
Urażony twórca jest jak zraniony słoń: dekadę będzie cierpiał w milczeniu, co najwyżej wyżali się kumplom po piórze nad piwem w czasie jakiegoś pisarskiego festiwalu – ale przyjdzie ten czas, oj, przyjdzie, kiedy będzie miał okazję odkuć się na przeciwniku... i oj, odkuje się!
Stąd te wieloletnie vendetty, zwarcia całych stronnictw, prawdziwe literackie ustawki na łamach pism; redaktor Pytlasiński zjedża doktorowi Pituszkiewiczowi jego powieść w „Pypciu Prozy”, w następnym miesiącu w dziale recenzji „Pępucha Ducha” dr Pituszkiewicz wykpiwa eseje red. Pytlasińskiego. Albo subtelniej: Pytlasiński zjeżdża wiersze Aldony Pipkiewicz, o której wszyscy wiedzą, że jest kochanką Pituszkiewicza, za co Pituszkiewicz namawia Gerwazego Pupawę, żeby objechał Pikne poszwędy Stasia Polipa, lansowanego umiejętnie przez Pytlasińskiego.
Z drugiej jednak strony trzeba przyznać z niejakim wstydem, że przemieszanie środowiska pisarzy, krytyków i akademików jest odwieczne i właściwie nieuniknione. Po pierwsze: trudno zabronić poetom publikowania recenzji, a krytykom i doktorom polonistyki – pisania wierszy czy opowiadań, a wielu ma po temu inklinacje. Po drugie: mało kto zna się na literaturze tak dobrze, jak część wspólna tych trzech zbiorów, czyli piszący wykładowcy parający się krytyką literacką. I po trzecie wreszcie: obok krytyków, którzy zarzucili własną twórczość, mamy również znakomite przykłady poetów i prozaików piszących wspaniałe recenzje, studia, eseje krytyczne. Nic w tym dziwnego – z krytykami jest jak z szewcami, architektami czy mechanikami samochodowymi: zdarzają się i wybitni, i fatalni, a między nimi cały wachlarz średniaków. Czytelnik recenzji staje więc przed takim samym wyborem jak wtedy, kiedy kupuje warzywa czy wędliny – patrzy, kto jest uczciwy i wystawia dobry towar, a kto kantuje. W sklepiku naprzeciwko weźmie szynkę, bo świeża, i gruszki, bo prosto z drzewa, a w sklepiku na rogu za żadne skarby nie tknie niczego, bo albo zjełczałe, albo zsiadłe, albo zgliwiałe, albo transgeniczne.
Problem tyleż większy, że sklepy są przynajmniej sprawdzane, istnieją jakieś tam urzędy konsumenckie i inspekcje pracy. A krytykiem, podobnie jak poetą, może zostać każdy – opublikuje w niskonakładowym piśmie recenzję, i już wpisuje do CV „krytyk literacki”. I ktoś mu coś zrobi? Nikt. Całkowita bezkarność, zero strachu – no chyba, że chodzi o strach środowiskowy. Że jak on Pituszkiewiczowi, to Pytlasiński... wiadomo. Więc dla świętego spokoju zawsze wyważy: trochę posłodzi, trochę nosem pokręci, a najchętniej zejdzie w rejony nieocenne: streści książkę, użyje przymiotników: „interesujące”, „śmiałe”, „kontrowersyjne”, a także zwrotów: „może się niektórym podobać” i „może się niektórym nie podobać”. Mięciutko i nijako.
Co innego krytyk z prawdziwego zdarzenia, ten boi się co rusz, jak to człowiek odpowiedzialny. Krytyk prawdziwy czyta wszystko, co wyszło, wychodzi i wyjdzie w obiegu głównym, podziemnym i offowym. Pewna internautka napisała mi kiedyś, że współczuje Panu Bogu, który musi czytać wszystko, co jest publikowane – cóż, przynajmniej jeśli chodzi o literaturę polską, to z pewnością wyręcza go w tym Karol Maliszewski (nieprzypadkowo piszący teksty w cyklu „Maszyna do czytania”). Ale i tak kanon literatury polskiej, europejskiej i światowej jest w zasadzie nie do ogarnięcia w czasie jednego czytelniczego życia, a co dopiero pobocza i bezdroża literatury, trzeciorzędne tomiki wydawane nakładem, powiedzmy, Zakładu Inseminacji w Starej Miłosnej. Boi się zatem krytyk, że coś pominął. Kontekst jakiś, ułomek. Boi się, że przegapił perłę, co to wyszła w dwudziestu egzemplarzach na ksero w Mońkach. Albo w domu kultury na Bemowie. Boi się, że strzegąc niezawisłości sądów, tak bardzo będzie się starał nie pochwalić książki znajomego, że mu tę książkę przesadnie zjedzie; za to z tych samych powodów zbytnio pochwali tomik napisany przez kogoś, do kogo czuje osobistą antypatię. Boi się, że jeśli poleci czytelnikom powieść debiutanta Pipkiewicza, to Pipkiewicz następną powieść napisze byle jaką, a szkoda by było; jeśli zgani – to Pipkiewicz zarzuci pisanie, a szkoda by było. Też. Bo wokoło, wiadomo, łaknący sławy artyści, z wielkimi ambicjami, a wszyscy, co do jednego – nadwrażliwi.
Nie to co czytelnik. Czytelnik sobie czyta książkę powoli, nieprofesjonalnie, bez goniących terminów. Nie musi znać dzieł wszystkich Turgieniewa, Balzaka i Pereca, żeby powiedzieć coś o właśnie przeczytanej powieści. Może użyć słów ostrych i gwałtownych, zarówno w pochwałach, jak i w przyganach. Może wreszcie, jeśli mu przyjdzie ochota, odłożyć książkę na bok w połowie i pójść na spacer. Dlatego też, jako człowiek leniwy, skłonny do wygodnictwa i szanujący krytykę literacką, będę dla państwa pisał nie jako krytyk, ale jako czytelnik, amen.Po raz setny, czyli o żonie, kochance i przelotnych romansach
Jako osoba uporządkowana trzymam wszystkie felietony dla Wirtualnej Polski w osobnym folderze i sumiennie je numeruję, dzięki czemu wiem, że piszę właśnie felieton nr 100. Oczywiście, cała wrzawa wokół „okrągłych rocznic”, jubileuszów itp. wynika tylko z przyjęcia systemu dziesiętnego, jest zatem całkowicie uznaniowa – gdybyśmy używali innych systemów, to inne rocznice byłyby okrągłe – ale zakorzeniona przecież tak głęboko w naszym myśleniu, że nie umiałem się powstrzymać przed skomentowaniem tej setki.
Bo sto znaczy „dużo”. Kiedy dziecko uczy się liczb, przez jakiś czas „sto” to dla niego „niepoliczalne mnóstwo”, jak potem „tysiąc”, „milion”, „kwadrylion kwadrylionów”. Sto pociech. Tysięczne kłopoty. Miriady gwiazd. Dużo. Sto felietonów to, biorąc pod uwagę częstotliwość (dwa miesięcznie), ponad cztery lata siedzenia nad tekstami o książkach – „siedzenia”, bo pisanie to przede wszystkim siedzenie właśnie; mięsień pisarski nie mieści się w okolicach dłoni, ale tam gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę. Pisałem tu o tomikach poezji, albumach fotografii, powieściach i esejach, a nawet ulotkach i prospektach reklamowych; o książkach polskich i tłumaczonych na polski, a także na polski nietłumaczonych, o nowościach i starych szpargałach, o literaturze w necie i literaturze na festiwalach, o pisaniu i przekładaniu, o lekturach dzieciństwa i lekturach chorobowych, o pisarzach genialnych i sztandarowych grafomanach; były wreszcie i te felietony, które są właściwie recenzjami: zapisem rozmaitych czytelniczych fascynacji, wzruszeń, irytacji; czytelniczych właśnie, nie krytycznych, bowiem, jak pisałem w pierwszym z tych tekstów, nie jestem krytykiem literackim i nigdy nim, jak sądzę, nie będę; uważam jednak, że jedną z czytelniczych frajd jest dzielenie się z innymi tym, co nas zachwyciło.
Dziwna sprawa z takim pisaniem co dwa tygodnie, w równych odstępach: czasem temat znalazł się już dawno i tylko czeka na zapisanie, kiedy indziej zapadam na okresowo powracającą chorobę, znaną jako „szukanie tematu” – o tyle ciekawą, że jeśli występuje w formach ekstremalnych, cierpi na nią nie tylko sam felietonista, ale i jego bliscy. Tylko życzliwości działu „Książki” zawdzięczam, że mogę od czasu do czasu pozwolić sobie na opóźnienie; w papierowych wydaniach to po prostu niemożliwe. W ogóle: felieton do internetu a felieton do gazety to dwie różne bajki. Papier jest cierpliwy, ale internet jest cierpliwszy: tutaj nie muszę zmieścić się w tylu a tylu znakach. Fraza swobodniej może się rozlewać; to, co zapowiadało się na stronę, może mieć i cztery strony, niebo mi z tego powodu na głowę nie spadnie. W ogóle rozmaite są związki z miejscami, w których się publikuje (a zatem i z właściwymi im czytelnikami).
Są felietoniści stali, monogamiczni, którzy piszą tylko dla jednej redakcji; najwyżej po dziesięciu latach biorą rozwód i przechodzą do innego pisma, co przecież monogamistom zdarza się i w życiu uczuciowym. Są także otwarci bigamiści, którzy regularnie publikują w dwóch miejscach, są wreszcie donżuani, którzy nigdzie łamów nie zagrzeją, tylko skaczą ze szpalty na szpaltę. Ja pod tym względem jestem wyznawcą dziewiętnastowiecznego trybu życia: owszem, mam stałą żonę (Wirtualną Polskę), z którą związałem się przed czterema laty, mam bardzo atrakcyjną kochankę („Politykę”), która jednak, jeśli pozostawać przy dziewiętnastowiecznym porównaniu, jest balzakowską kurtyzaną, gości bowiem na swych łamach kilku zacnych starych wyjadaczy i całą gromadkę młodzieży w dziale „Kawiarnia Literacka”, jestem zatem tylko jednym z wielu, a i to nie z tych najpocześniejszych. A od czasu do czasu to tu, to tam trafi się jakaś urocza okazja na boku: czy to papierowa, czy internetowa, zasadniczo: one night stand. Co pozwoliło mi poznać specyfikę rozmaitego typu publikacji.
Felietony jednorazowe zazwyczaj zamawiane są na konkretny temat; to coś jak randka z fetyszystą czy fetyszystką: „Proszę napisać o szczęściu” „...o przestrzeni” czy „...o ulubionej potrawie”, oczywiście z zastrzeżeniem: „ma pan pełną dowolność”. Ale wiadomo, że fetyszyści żadnej dowolności nie tolerują. Ma być tak, nie siak. But taki, maska taka, myziaj mnie w tę stronę, nie w tamtą, a piórko ma być koniecznie pawie, a nie srocze, bo wtedy nie mam orgazmu. To trudne i nie zawsze można sprostać oczekiwaniom. Acz, z drugiej strony: zawsze ma się ostatecznie jakąś frajdę ze spełniania cudzych fantazji.
Ze stałą kochanką można o tym i o owym. Eksperymentować, poznawać granice. Dlatego na łamach „Polityki” piszę to o flatulistach, to o hałaśliwej publiczności festiwalu muzyki dawnej, to o pewnym zabawnym homofobie, to o podróżach w ponure rejony cesarsko-królewskiej monarchii; kochanka jednak jest wybredna, trzeba ją przy sobie utrzymać świecidełkami; należy mówić krótko (szpalta to szpalta, więcej niż sześć tysięcy znaków na stronę nie wejdzie), efektownie, nie wdawać się w zawiłe dygresje. W dodatku ma tylu galantów, że można się do jej buduaru dopchać najwyżej raz na miesiąc.
I wreszcie jest żona (czy też mąż, co kto lubi): dział „Książki” Wirtualnej Polski – z nią widuję się najczęściej, mam nawet swój własny pokoik (kiedyś dzieliłem go z drugim mężem mojej drogiej bigamistki, Jackiem Dukajem, ale jakoś go od dawna nie widziałem). Tutaj mam się trzymać ściśle ustalonej tematyki, zawsze musi być o szeroko pojętych książkach – choć mogę sobie pozwolić na pewne urozmaicenia; to proza, to poezja, to pisarze, to dzieje jakiegoś rękopisu... ostatecznie: każde udane małżeństwo daje sobie jakiś margines swobody, jakiś wentyl bezpieczeństwa. Bywa, że się spóźniam, bywa, że gadam, gadam, gadam i rozgaduję się na dwanaście tysięcy znaków (a to, proszę mi wierzyć, bardzo dużo).
Kiedy wreszcie skończę pisać, zachodzę w głowę, co by tu można jeszcze o książkach powiedzieć? Chyba nic. A jednak, jak przyjdzie co do czego, przynoszę co trzeba – może nie od razu pierwszego, razem z wypłatą, ale przynoszę. Bo jednak – co też częste w udanych małżeństwach – mamy z żoną wspólną pasję, jaką jest literatura: ta dziwna, mieszcząca się pomiędzy pisarzem a czytelnikiem, niezgłębiona rzecz (w obu słowa tego znaczeniach: przedmiotu i mowy). O niej można mówić bez końca.O natchnieniu
Spotkanie z czytelnikami ma swoje niezbywalne części składowe: czytanie fragmentów, rozmowę z prowadzącym, pytania z sali (na koniec jeszcze podpisywanie książek, które zawsze uważałem za miłą i łagodną formę społecznego fetyszyzmu i któremu zresztą sam niekiedy ulegam). Pytania na ogół krążą wokół tych samych tematów, powtarzają się, nawracają, i każdy chyba pisarz ma pośród nich takie, które szczególnie lubi, i takie, których szczególnie nie lubi – czy to dlatego, że wydają mu się banalne, czy dlatego, że nie ma na nie dobrej (a przynajmniej: efektownej) odpowiedzi.
Mnie zawsze wyprowadza z równowagi: „A skąd pan czerpie natchnienie?”, „Co pana inspiruje?”, nieodmiennie zadawane uroczystym tonem (natchnienie to świętość). Bo i jak na to można odpowiedzieć? „Życie”? „Wszystko”?
„Natchniony” znaczyło kiedyś „nadmuchany”, „nadęty”; natchniony mógł być na przykład pęcherz rybi, czyli poprzednik baloników (a także prezerwatyw, ale to inna sprawa) – i rzeczywiście, w mówieniu o natchnieniu trudno uniknąć nadęcia. Bo od razu staje nam przed oczami Mickiewicz na Judahu skale z obrazu Wańkowicza, wpatrzony okiem błyszczącem w dale i składający sonet, linijka po linijce. Albo Dante w ciemnej komnacie, któremu zwiduje się nadobna Beatrycze. I cały ten (dziewiętnastowieczny głównie) bagaż, surmy i koturny, i głos słowiczy nad polem rozbrzmiewający.
Często odpowiadam zatem, że natchnienie nie istnieje, jest tylko chęć do pracy (tak mawia moja matka, malarka, która z jakichś tajemniczych przyczyn przez lata była, jak się zdaje, wyznawczynią raczej protestanckiej etyki pracy niż romantycznych koncepcji artystowskich). Ale to nieprawda. Można bardzo, bardzo chcieć zabrać się do pracy i nie mieć o czym pisać, można też mieć ogromną potrzebę napisania tekstu całkowicie niemal ułożonego w głowie, a nie móc przysiąść za biurkiem czy choćby zaszyć się gdzieś z kartką.
Natchnienie jest, jak się zdaje, pewną formą pracy mózgu czy może raczej: współpracy jednej funkcji mózgu z drugą. Kojarzącej z przetwarzająco-rozbudowującą. Bo każdemu chyba przychodzą do głowy tak zwane głupie myśli: siedząc bezproduktywnie w metrze czy tramwaju, zastanawiamy się mimowolnie, jak wygląda życie osobiste pani z lewej, brunetki z zaciśniętymi ustami, w długim do kolan, wściekle czerwonym płaszczyku, albo do kogo pisze esemesa starszy pan z prawej i jak to się stało, że pisze tak szybko, co praktycznie nie zdarza się wśród ludzi w jego wieku. Wystawiamy sobie, co by się stało, gdyby wagon nagle stanął w ogniu, jak zachowałyby się w takiej sytuacji różne osoby: siedmiolatka, staruszka z gazetą, bysio w skórzanej kurtce. Jeśli jesteśmy strachliwi, wyobrażamy sobie kogoś rosłego i silnego, kto się nami zaopiekuje i nas ochroni. Jeśli mamy w sobie tęsknotę do bohaterstwa, potrafimy szczegółowo wyobrazić sobie nas samych, obejmujących dowództwo nad grupą spanikowanych pasażerów i wyprowadzających ich w bezpieczne miejsce; jeśli natomiast łakniemy honorów, nie skupiamy się na samej akcji, ale na przypinaniu nam orderów i na nagłówkach w gazetach. Komuż nie zdarzyło się, że pokłócony z kimś, przez godzinę siedział nad stygnącą kawą lub herbatą, odgrywając w głowie kolejne rozmowy, słowo po słowie, zdanie po zdaniu, riposta po ripoście (gdzie wszystkie jego riposty były celne i ostre, a wszystkie riposty żony, męża, szefa czy przyjaciółki tak słabe, że już w momencie wypowiadania wstydziły się same za siebie)? Komu, kiedy się właśnie zakochał, nie zdarzyło się obmyślać szczegółowych scenariuszy pierwszej randki, pierwszego pocałunku, pierwszego razu – im mniej możliwych, tym bardziej rozbudowanych, bo wymagających bardziej skomplikowanych zbiegów okoliczności?
Wszystko to, w pewnym sensie, jest literaturą czy raczej: mierzwą, magmą, z której literatura może dopiero powstać. Czasami wystarczy nawet drobne skojarzenie – abstrakcyjny kształt zacieku czy chmury, który nagle przypomina zająca goniącego wielbłąda (Czemu zając goni wielbłąda? Ha, to gotowy scenariusz do opowieści z Pańczatantry!); kiedy indziej czyjś obraz (jak w przypadku wierszy Miłosza z cyklu „O!”), książka (jak w licznych tekstach Borgesa) albo powtórzenie na żywo jakiegoś gestu czy sceny, którą znamy skądinąd: czy ta kobieta, współpasażerka nocnego lotu, z przepaską zsuniętą z oczu na czoło, wpatrzona w ciemnościach w mały ekran z błahym filmem, oświetlający ją niebieskim blaskiem, nie przypomina Marii Magdaleny de La Toura, tyle tylko że w alternatywnej wersji kolorystycznej? A słowa? Ich jawne i sekretne pokrewieństwa? Zamek błyskawiczny i zamek warowny. Twierdza zamknięta na zamek błyskawiczny czy może zamek błyskawiczny, który staje się twierdzą? Przez kogo bronioną, w jakich okolicznościach, zaciekle czy tylko przekornie? Ale i całe rodziny słów! Weźmy takie zdanie: Dominikanin gra w domino z dominą w dominie. Zakonnik, staromodna gra, pracownica specyficznego sektora usług i strój karnawałowy w jednej scenie; rzeczywiste pokrewieństwo tych słów zatarło się niemal całkowicie, każde z nich należy do innego świata i żeby się ze sobą spotkały, trzeba zawiłej historii. Dlaczego domina siedzi akurat w dominie, a nie w popularniejszym w jej zawodzie stroju, czymś w czerniach i czerwieniach, w obrożach nabijanych ćwiekami i kabaretkach? A może domino tylko je przykrywa? Czy to jakaś forma konspiracji? Czy dominikanin wie, w co się wpakował? Czy domina wie, w co się wpakowała? Czemu grają ze sobą akurat w domino, a nie w grę pani–niewolnik albo nawracający–nawracana? A może każde z nich gra w co innego, a domino jest tylko pretekstem? I wreszcie: od razu widać, że domino (gra) i domino (strój) są tylko dodatkowymi rekwizytami; najbardziej kontrastują ze sobą domina i dominikanin – i należy sobie zadać pytanie, czy nie jest to kontrast zbyt tani, czy nie jest to prostackie efekciarstwo, najbanalniejsze zderzenie sacrum z profanum? I co możemy zrobić, jak ograć rekwizyty, jakimi zawiłymi technikami językowymi i konceptami narracyjnymi możemy zmienić efekty tanie w efekty literacko cenne?
I tu, jak się zdaje, dochodzimy do sedna: natchnienie, które jest po prostu efektem dobrze działającej wyobraźni, właściwej wszystkim dzieciom, a przez większość dorosłych ludzi (niesłusznie, jak sądzę) traktowanej jako zbędne rojenia, „głupie myśli” – to dopiero początek. To, co wielu czytelnikom wydaje się jakimś otoczonym romantyczną, nadprzyrodzoną aurą cudem, niedostępnym „zwykłemu śmiertelnikowi”, jest właściwe w zasadzie wszystkim, leży na wyciągnięcie ręki. To natomiast, co często się pomija machnięciem ręki, cały „warsztat”, mało widowiskowe literackie wkręcanie śrubek, oliwienie łożysk, heblowanie zadziorów, stanowi właśnie o jakości tekstu; to właśnie wprowadza nas, czytelników, w metafizyczne dreszcze nad porażająco celnym zdaniem czy poruszającym rozdziałem powieści. „Co”, czyli zdanie o dominie i dominikaninie, jest jeszcze niczym, błahym zaczątkiem, igraszką wyobraźni – dopiero „jak” może stworzyć literaturę.Pan G. i inni
Bawi nas nieco, że Instytucja podzieliła nas płciami – pisarki mieszkają w domu przerobionym pięknie ze starej stodoły (co widać tylko w centralnym holu, otwartym w górę na siedem, może osiem metrów – tam, gdzie kiedyś zrzucano siano, wiszą teraz ogromne obrazy, kupione do zbiorów Instytucji od artystów przyjeżdżających tu na plenery); pisarze po sąsiedzku – na górze dwa pokoje i łazienka, na parterze cztery pokoje i dwie łazienki, szare wykładziny, proste, ładne meble: stół do pracy, krzesło, szafa, wygodny fotel i ogromne łóżko, bo Amerykanie pojedynczych łóżek nie uznają. Po obu stronach stołu rozsuwane okna do samej ziemi, przez które stópką bosą, stópką bosą można sobie ranną rosą, ranną rosą wyjść na trawnik i pójść dalej, w las albo na łąki, albo w rozległy park z rzeźbami. Za oknami przez cały dzień widać biegające sarny, pogryzające coś króliki, pręgowce przemykające pod liśćmi i polatujące nad kwiatami kolibry.
Główny dom to stara, dziewiętnastowieczna jeszcze farma: od przodu ganek, od tyłu taras nakryty daszkiem na białych kolumnach, wycinanych we frymuśne wzory. Brak tylko siwego brodacza w kapeluszu, siedzącego na bujanym fotelu ze strzelbą w rękach i z myśliwskimi psami, wylegującymi się obok w resztkach popołudniowego słońca (po kilku dniach dowiaduję się, że dawni właściciele tu zostali – w parku, między rzeźbami widać ich groby z polerowanego kamienia; rodzina zjeżdża co roku na Święto Dziękczynienia, ponoć w pięćdziesiąt osób). W głównym domu jest biblioteka, salon z kominkiem, pralnia z amerykańskimi pralkami, które wyglądają jak franie utuczone na hormonach wzrostu do rozmiarów pułkowo-fabrycznych, dalej kuchnia z obfitymi, uzupełnianymi na bieżąco zapasami i jadalnia, do której codziennie o siódmej wieczór wszyscy schodzą się na wspólną kolację, przygotowywaną przez dojeżdżających z okolicy mistrzów kuchni. Za każdym razem inną i za każdym razem wyśmienitą.
Jest nas czasem ośmioro, czasem dziewięcioro – niektórzy przyjechali na krótko, na dwa tygodnie, skończyć coś, przejrzeć, inni na półtora miesiąca. Luisa, Portugalka, dopracowuje adaptację Księcia Homburga; Izraelczyk Agur konsultuje ze mną realia życia w przedwojennej Polsce, bo kończy powieść o żydowskim chłopcu, przechowanym przez polską rodzinę; Szwajcarko-Niemka, Nora, uczy się od Agura hebrajskiego, ale też znika w swoim pokoju na całe godziny, żeby pisać „coś swojego”; Ugandyjka Glaydah, pisarka i położna, jest bardzo tajemnicza i niewiele mówi – ani o swoim pisaniu, ani o czymkolwiek innym. Są też Amerykanie: James przerabia sztukę, Edward tłumaczy francuski komiks, Alison kończy na akord historię literatury azjatycko-amerykańskiej, ale przyjechała tutaj podłubać w książce, którą pisze już od kilku lat; któregoś dnia dostaje od wydawcy e-mail z okładką i pokazuje wszystkim wydruk; promienieje radością, a my rozumiemy to doskonale, bo wszyscy kiedyś dostaliśmy projekt okładki pierwszej powieści.
Każdy z tych ludzi jest całą kopalnią historii i anegdot, ba, każdy dysponuje znakomitym darem opowiadania, więc co wieczór kolacja składa się nie tylko z wyśmienitych dań, ale też z wyśmienitych konwersacji: o słynnych amerykańskich oszustach, o złośliwych koleżankach szkolnych, o nadopiekuńczych żydowskich matkach, o zombie. Glaydah boi się historii o zombie, ale można ją za to wyciągnąć na opowieści o zwierzętach w ugandyjskich baśniach albo o przyjmowaniu porodów, Luisa puszcza, raz za razem, komentarze tyleż błyskotliwe, co ponure, które zawstydziłyby nawet Woody’ego Allena, Nora, ze swoim operowym, gromkim głosem i znakomitym poczuciem humoru, przerzuca się żartami z Alison, jedna gra słów goni drugą, opowieści odpalają się od siebie nawzajem jak zapałki w zamkniętym pudełku. W weekendy przyjeżdżają w gości redaktorzy pism literackich, wydawcy, agenci, tłumacze i jest bardziej roboczo, ale i wtedy idą w ruch anegdotki o słynnych pisarzach, dziwactwach wydawców, spektakularnych sukcesach knotów i klęskach arcydzieł (i odwrotnie).
Jesienią są tu tylko pisarze, ale latem zjeżdżają się i malarze, i rzeźbiarze, i tancerze, od niedawna nawet architekci, którzy mieszkają w różnych częściach tej rozległej posiadłości, pełnej przedziwnych obiektów (Instytucja zamawia u rzeźbiarzy dzieła i ustawia je w parku, wokół zarośniętego jeziora, prawdziwego uroczyska, wylęgarni komarów – z daleka widać wysokie stalowe konstrukcje, kamienne głowy i pomarańczowy wyświetlacz: spacerującą niestrudzenie kobietę). Dom na wzgórzu upamiętnia słynnego niemieckiego wydawcę i każdy z budynków nosi nazwisko jednego z przyjaciół-współfundatorów. W środku ich zdjęcia, krótkie wspomnienia. Któregoś dnia mamy wspólne czytanie dla miejscowych gości, przyjeżdżających z okolicy; jest zaskakująco tłumnie. Ktoś pokazuje mi wysokiego, siwego pana w skórzanej kurtce – to pan G., real estate, to on teraz na to wszystko łoży.
Za takimi Instytucjami zawsze ktoś stoi; nawet jeśli fundatorem jest bezosobowe państwo, nic by z tego nie wyszło bez jakiegoś Danny’ego, jakiejś Adele, jakiegoś Jose, jakiejś Annunziaty, zawsze ktoś wysyła tysiące mejli, znajduje sponsorów, pisze i zgłasza projekty. I ktoś przychodzi z pieniędzmi, ktoś sobie – no, może nie od ust, ale od konta – odejmuje, żeby wspierać takie miejsca. A wraz z nimi pisarzy, których nikt właściwie nie rozlicza z tego, czy coś napisali, czy tylko leżeli do góry brzuchem i opychali się befsztykami i ptifurkami – choć akurat o to martwić się nie należy: pisarze to ludzie zajęci i skoro udało im się wykroić z kalendarza taki wyjazd, to pracują jak najęci. Tak, ulgi podatkowe – ale jeśli nawet, to tyle przecież jest innych możliwości, tylu potrzebujących: chorych, sierot, uchodźców, ubogich. Czemu – myślę sobie? Czemu pan G. odczuwa taką potrzebę, żeby część zysków ze świetnie (najwyraźniej) prosperującej firmy przeznaczać na pisarzy darmozjadów z całego świata? I na rzeźbiarzy? I na artystów? Przyjeżdża tu w weekend tyle kilometrów z Nowego Jorku swoim czerwonym (jakżeby inaczej?) ferrari i słucha ośmiu czytań, każdego z innym akcentem (bo nawet Amerykanie pochodzą z różnych stron Stanów). Po co?
Dopiero potem, po kolacji, dowiaduję się – jest to, jak się okazuje, wiedza powszechna, a nie żaden skrywany sekret – że lata temu pan G. przeżył osobistą tragedię: jego małemu synkowi udało się niepostrzeżenie wyjść z pokoju, zejść po schodach i otworzyć drzwi do ogrodu; utonął w basenie. W sąsiednim stanie – opowiada ktoś inny, a ja poprawiam drewno w kominku – jest słynny dom pracy twórczej, który mieści się w wielkiej dziewiętnastowiecznej rezydencji, należącej niegdyś do magnata prasowego. Jego żona zachorowała na dyfteryt i kiedy była już bliska śmierci, przyprowadzono do niej dzieci, by mogły się pożegnać z matką. Ona wyzdrowiała, one zaraziły się i zmarły. Jakiś czas później prasowy magnat, wciąż jeszcze noszący żałobę, pędził pociągiem na ważne spotkanie i golił się rano w swoim luksusowym przedziale. Maszynista gwałtownie zahamował, golono się wówczas brzytwami. Zbolała wdowa ofiarowała swój wielki dom pisarzom.
Prawie dwa lata temu spędziłem miesiąc w podobnej instytucji w Berlinie: pięknej willi z końca XIX wieku nad brzegami Wannsee. „Zaryzowaną”, czyli przejętą od wywłaszczonego żydowskiego inżyniera, willę przekazano komórce badawczej, która wynajdowała jednoosobowe U-booty; po wojnie alianci mieli tam swoje „kasyno i hotel”, co oczywiście było daleko idącym eufemizmem na przybytek zupełnie innego rodzaju. Posępne sprawki w pięknych wnętrzach.
Czy to przypadek – myślałem sobie, siedząc w zupełnie już pustym salonie i słuchając, jak za oknem przemykają zwierzęta – że takie miejsca i fundujący je ludzie są w szczególny sposób „dotknięci”? Może ci, którym los sprzyjał, którzy dziedziczyli wielkie majątki albo zdobywali swoją pracowitością, mądrością czy sprytem wielką fortunę, dopiero kiedy dotknęło ich nieszczęście większe od wszystkiego, co wymierne w liczbach i słupkach, zwracali się ku książkom i w nich szukali odpowiedzi? Czy je znaleźli? Czy to współczesna forma ekspiacji, zaklęcia miejsca, losu, wydarzeń? Jeśli nie znajdujemy pocieszenia w żadnej z religii, to zostają nam chyba tylko sztuka i literatura. Nie wyjaśnią cierpienia ani zła, bo tych nic nie wyjaśni, ale pomogą – jeśli nie nam, to kolejnym pokoleniom – znosić je w bardziej świadomy sposób.
I – myślałem dalej, gałęzie szurały o szyby, a w kominku ogień dogasał i było tak ładnie i posępnie, że aż kiczowato, jak na wiktoriańskim oleodruku, jak na ilustracji do sióstr Brontë – co z tego wynika dla nas, „ludzi pióra” (nie znoszę tego określenia), którzy przyjeżdżają do Instytucji, zajadają się tymi pysznymi kolacjami, zaśmiewają się przy stole, rozmawiając o zombie i pisarskich dziwactwach, wylegują się na słońcu i pstrykają zdjęcia sarnom? Czy mamy zaczynać każdą nową stronę od głębokiej zadumy nad sprawami świata tego i tamtego (choćbyśmy akurat tłumaczyli komiks albo pisali reporterską książkę o sztabie wyborczym Obamy)? Siedzieć przy stole z poważnymi minami i dyskutować o ludzkiej doli i niedoli? Czy po prostu – rzetelnie robić swoje, w takim tempie, na jakie nas stać, żartując, chodząc na spacery, plotkując między jednym domem a drugim, w Instytucji, w upstate New York, w Ameryce, w świecie, którego częścią są ludzie, ich tragedie, ich radości, ich książki, a także, nie zapominajmy o nich, spora ilość saren, kolibrów i pręgowców (które również rzetelnie robią swoje, skacząc, węsząc, przygotowując zapasy na zimę)?Wieść hiobowa
Lipica (niegdyś zwłoszczana na Lipizzę) leży na zachodzie Słowenii, nieopodal Triestu, do którego jedzie się stamtąd przez Sežanę (Sesanę); niedaleko jest zamek w Štanjelu (San Daniele del Carso) – tak już się historycznie złożyło, że wszystko tu jest trochę słowiańskie, a trochę włoskie. Winnice, małe miasteczka z kamiennymi domkami, lasy. Konie w Lipicy hoduje się od XVI wieku, w hotelu wszędzie wiszą reprodukcje sztychu z datą 1580 (założenie stadniny przez arcyksięcia Karola Styryjskiego, praprawnuka Jagiełły), na których widać wielkie dworzyszcze z ogrodami, a przed dworzyszczem stajennych ujeżdżających konie. Z pewnością podobne do tych, które biegają za oknami: białe, siwogrzywe, wielkookie, słynne lipizzanery, którymi stoi wiedeńska Hiszpańska Szkoła Jazdy.
Przyjechaliśmy tu wszyscy – poeci, pisarze i krytycy literaccy ze Stanów, Niemiec, Białorusi, Walii, Słowenii, Chorwacji, Polski i skąd tam jeszcze – z okazji festiwalu Vilenica, nazywanego tak od ogromnej krasowej jaskini, w której ostatniego dnia wręcza się główną nagrodę jakiemuś dostojnemu, wiekowemu pisarzowi (nazwa Vilenica pochodzi od słowiańskiej wiły, boginki – u nas to słowo niemal zupełnie się zatarło, w Słowenii do dziś rozróżnia się ileś gatunków takich duchów, podobnych do naszych rusałek czy południc). Ale do jaskini jest kawałek drogi i kwaterujemy w tym dziwnym hotelu z czasów byłej Jugosławii, który w ogólnej formie miał chyba przypominać nieco szesnastowieczne dworzyszcze ze sztychu: wielki, czworoboczny, z łukowatymi oknami, jest wariacją na tematy renesansowe wybudowaną w latach siedemdziesiątych. Ponoć niemal przez cały rok stoi pusty i przynosi straty; zwolennicy tradycji walczą za wszelką cenę, żeby pozostawić tutaj hodowlę koni, ich przeciwnicy głośno domagają się zlikwidowania stadniny i przerobienia pastwisk na pola golfowe, a hotelu – na tętniące życiem miejsce wypoczynku dla golfistów.
Siedzę z Walijczykami, Siân i Lloydem, i zastanawiamy się nad tym fenomenem: w pokojach wszystko jest w stu procentach z lat siedemdziesiątych, najczystszy design z epoki (teraz zresztą bardzo modny; już widzę, jak zwolennicy modernizacji dopną swego i wszystko to wyląduje na wysypiskach śmieci) – kafle w łazience, baterie prysznicowe, lustra, szafy, łóżka, krzesła z czasów późnego Tity, ale w wersji de luxe (może sprowadzane za dewizy?). A co najciekawsze – niemal nietknięte zębem czasu. Jak się zdaje, hotel zbudowano jako miejsce zakwaterowania miłośników jeździectwa w czasie zawodów i aukcji koni; raz czy dwa razy do roku potrzebowano całego mnóstwa pokoi, głównie jednoosobowych, urządzonych tak, żeby nie zrazić bogaczy z Zachodu i Wschodu. Przez resztę roku stały puste – stąd te plastikowe słuchawki pryszniców błyszczą tak, jakby dopiero co je zamontowano, a sprzęty w pokoju nie noszą na sobie śladów trzydziestu paru lat intensywnego, hotelowego użytkowania.
Lloyd jest słynnym walijskim pisarzem. I zarazem jedynym znanym mi literatem, którego notka biograficzna zaczyna się od słów: „przez wiele lat był alkoholikiem”, jakby był to pierwszy i najważniejszy punkt jego literackiej biografii. A jednak: tak właśnie było. Alkohol niszczył go przez wiele lat i zniszczył prawie do cna; Lloyd stracił rodzinę, zmenelił się, żył w lesie, niemalże umarł, aż odratowany w szpitalu, znalazł swój sposób na nałóg. Chodzi. Obszedł już Walię wszerz i wzdłuż, i naokoło, napisał o tym parę książek. „Może tego po mnie nie widać – mówi, wskazując na pokaźny brzuch – bo mi się trochę utyło, ale żyję nieustanną wędrówką!” Jest gadatliwy i ujmujący – równie ujmujący jak Siân, ale w zupełnie inny sposób; on jest typem Falstaffa, ona to raczej jakaś prerafaelicka nimfa z błyskiem ironii w ogromnych, pięknych oczach. Kiedy Lloyd opowiada o swoich książkach, Siân mówi: „Ale wiesz, to nie są żadne tam misery books, wręcz przeciwnie...”. „Misery books – pytam – w jakim sensie?” A oni robią wielkie oczy (Siân jeszcze większe niż zazwyczaj) i mówią: „Jak to, nie słyszałeś o misery books? Przecież to teraz największy rynek literacki na Wyspach! W każdej wielkiej księgarni obok działów «Poradniki», «Romanse», «Poezja», «Kryminały» znajdziesz wielką ścianę z misery books!”.
Albo ostatnim razem przeoczyłem te działy w londyńskich księgarniach, albo sprawa jest bardzo nowa. Tak czy owak, jeśli wierzyć Siân i Lloydowi, misery books zalały rynek, weszły na listy bestsellerów i wypierają masowo ambitniejszą literaturę. „Trudno wytłumaczyć, co to jest dokładnie – mówi Lloyd – ale powiedziałbym, że to pornografia nieszczęścia. Instrument do onanizowania się cudzym cierpieniem”. Siân jest dokładniejsza: „Typowa misery book ma przede wszystkim bohatera, który jest na ogół narratorem. Bohater opowiada swoje życie, w którym sypią się na niego po kolei wszystkie nieszczęścia i plagi. Najlepiej jest, kiedy to relacja z pierwszej ręki, wtedy «kopie» najbardziej”. Ale oczywiście misery books często są pisane przez najętych ludzi i tylko ogłaszane pod nazwiskiem głównego bohatera czy bohaterki; nikt tego nie sprawdza, zresztą ta fikcja jest częścią przyjemności; trudno sobie wyobrazić, że każda przypalana papierosami domowa niewolnica, każdy sierota, którego w dzieciństwie wykorzystywano seksualnie w kościelnej szkole, albo każdy chory na rzadką i straszliwą chorobę, która odbiera mu wszystko, co można odebrać, opanuje w następstwie cierpień rzemiosło pisarskie i będzie wyciskał łzy jak zawodowiec. Nie, tu trzeba fachury: ten odpowiednio dobierze fakty, tu i tam dopisze co trzeba, podkoloryzuje sińce i podkreśli blizny, doda jakąś szlochającą matkę i paskudnego na pysku oprawcę. A wszystko to opatrzy się na okładce nazwiskiem autentycznej „ofiary losu” i będzie jak znalazł. Zresztą, fachura może przecież zbudować taką książkę z niczego, urodzić ją na kamieniu: ot, skompiluje parę wątków z reportaży, doda coś z kronik policyjnych i encyklopedii medycznej i będzie jak znalazł. Starczy podlać sosem z literatury światowej, która już od czasów biblijnych (vide Hiob) była niezła w dręczeniu bohaterów – i książka o zmyślonych bólach Jane albo Danny’ego trafia na półki pod szyldem „Misery books”.
Kiedy tak jednak siedziałem z Siân i Lloydem, słuchając ich narzekań na „pornografię cierpienia”, pomyślałem sobie, że na te półki musiałaby trafić niejedna pozycja z kanonu klasyki literatury. Nie mówię nawet o takich evergreenach jak Pani Bovary czy Bracia Karamazow, bo tam na pierwszy rzut oka widać, że kłopoty nie są piętrzone poza granicami rozsądku, nie zbliżają się do groteski (aczkolwiek gorliwość, z jaką Emma i Mitia Karamazow pakują się w kłopoty, jest nieco podejrzana). Ale Justyna, czyli nieszczęścia cnoty de Sade’a? Toż to najczystszej wody misery book. Księga Hioba, oczywiście, takoż. Jarmarczna (już w swoich czasach) opowieść o Genowefie Brabanckiej? Z pewnością! Kwalifikuje się też Tytus Andronikus. A ileż należałoby tam umieścić dwudziestowiecznych tekstów okołoholokaustowych i łagrowych, ileż znakomitych reportaży? Czyż – weźmy przykład pierwszy z brzegu –Biała gorączka Hugo-Badera nie nurza się bezwstydnie w powszechnym rosyjskim cierpieniu? Że to książka napisana rzetelnie i świetnie – nie mam wątpliwości; że tragedie te nie są zmyślone – wierzę. A jednak jest w niej coś – trudne do wytrzymania nagromadzenie straszliwych perypetii – co pozwoliłoby postawić Białą gorączkę na półkach z misery books. A przynajmniej w pobliżu.
Być może więc nie jest to coś nowego czy ohydnego, niegodziwa moda dla mas, które nie mogą już brać udziału w publicznych egzekucjach? Być może u podstaw literatury w ogóle leży chęć przeżywania cierpień bliźnich – tyle tylko, że wielcy pisarze i reportażyści robią coś większego z tego gapienia się na patyk gmerający w czyjejś ranie. Natomiast grafomani i podrzędni wyrobnicy pióra dostarczają produkt tani i niezbyt ambitny, który teraz, postawiony przed naszymi oczami, powinien nam kazać raz jeszcze pomyśleć, czy nie czerpiemy jakiejś wstydliwej radości z sycenia się cudzym nieszczęściem? Nawet czytając najdoskonalsze dzieła?
Przy kolacji patrzę ponad stolikiem na zakonserwowane splendory hotelu w Lipicy i wyobrażam sobie jego nieodległą, być może, zagładę: wyprzedawanie koni, burzenie stajni, przerabianie pastwisk na pola golfowe i wypruwanie wnętrz do gołego muru. Świetny materiał na misery book, gdyby czytelnicy przejmowali się losami zwierząt, miejsc i rzeczy tak jak losami ludzi.Jacek Dehnel (ur. 1980 w Gdańsku) – poeta, prozaik, tłumacz, malarz. Autor m.in. powieści Lala (W.A.B. 2006) i Saturn (W.A.B. 2011), tomu opowiadań Rynek w Smyrnie (W.A.B. 2007), zbioru czterech minipowieści Balzakiana (W.A.B. 2008) oraz zbioru szkiców Fotoplastikon (W.A.B. 2009). Jego utwory są tłumaczone na język angielski, niemiecki, hiszpański, portugalski, włoski, niderlandzki, hebrajski, węgierski, turecki, słowacki, chorwacki i litewski. Jacek Dehnel jest laureatem m.in. Nagrody im. Kościelskich i Paszportu „Polityki”, był nominowany do nagród „Nike”, „Cogito” i „Angelus”.