Muzeum porzuconych sekretów - ebook
Muzeum porzuconych sekretów - ebook
Najlepsza ukraińska książka roku 2010. Książka o miłości, pamięci i tożsamości. Epopeja, jakiej Ukraina jeszcze nie miała.
Silna, niezależna kobieta, niemająca zamiaru jedynie przytakiwać mężczyznom, poddawać się ich woli i rezygnować z prawdziwej miłości. Dwaj równie silni mężczyźni, ale - co ciekawe - empatyczni i gotowi na relacje będące zaprzeczeniem tradycyjnego patriarchatu. Jak potoczą się ich losy? Czy Ukraina ostatniego stulecia skrywa przed nami jeszcze wiele tajemnic?
Zabużko zabiera nas w podróż w czasie i przestrzeni - od wschodu Ukrainy po Galicję, od międzywojnia aż do współczesności. Kijowska dziennikarka Daryna Hoszczynska, pochodzący ze Lwowa antykwariusz Adrian Watamaniuk oraz żołnierz UPA Adrian Ortynski to postacie, które jako główne (choć niejedyne) poprowadzą nas przez zakamarki pamięci narodowej, zbiorowej i indywidualnej, mało tego - podzielonej jeszcze na damską i męską, emocjonalną i faktograficzną. Będą przekonywać, że historię można interpretować wielorako i że nikt nie ma monopolu na prawdę.
Na Ukrainie powieść ta stała się bestsellerem. Powody? Wartka akcja, znakomicie skonstruowane postacie, wielka staranność w oddaniu ducha różnych epok. [...] Ogromną zaletą jest też język - plastyczny, bogaty i dostosowany do różnych postaci, regionów i czasów. [...]
Nie walory literackie jednak powodują, że powieść Zabużko jest najważniejszą książką ukraińską ostatniej dekady. „Muzeum...” to rozrachunek z ukraińską przeszłością i teraźniejszością, jakiego nie było w ukraińskiej literaturze. Dla autorki nie istnieją tematy tabu ani taryfa ulgowa w opisie rodaków. Jest bezlitośnie konsekwentna w obnażaniu stanu społeczeństwa ukraińskiego i przeraźliwie niskiej jakości elit politycznych i społecznych.
Mirosław Czech, „Gazeta Wyborcza"
Polifoniczna, niejednoznaczna i cudownie niesentymentalne książka.
„Der Spiegel"
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7747-427-3 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mężczyzna z teczką pod pachą co tchu biegnie trotuarem, pod ścianami domów o zamkniętych na głucho bramach i okiennicach sklepów; pustą o świcie ulicą zdradziecko ciągnie się za nim – wydaje się, że przez całe śródmieście – echo jego własnego tupotu, mimo że meszty wziął niepodkute; bruk pod nogami jest śliski, zmrożony przez nieroztajały poranny szron. „Uważaj!” – odzywa mu się pod czaszką Głos, ten sam, który zawsze ostrzega go przed niebezpieczeństwem, czasem wprost rozkazując, co ma robić – zejść z drogi i ukryć się pod mostem na sekundę przed tym, jak pokaże się na nim opel szkopów, a czasem tylko zabraniając: „Nie idź tam!” – dwie ulice przed umówionym mieszkaniem, gdzie zamiast łącznika, jak się później okazało, od samej nocy czekało gestapo, aż niektórym ze Służby Bezpieczeństwa zakiełkowały podejrzenia, czy to nie on aby to mieszkanie wsypał, skoro udało mu się wyjść z tego bez szwanku, ale, naj szlag trafi ichnie podejrzenia, przecież wszyscy wiedzą, że on ma fart i nie z takich tarapatów i wsyp wychodził cały i zdrów, jak w czepku urodzony, i naprawdę jest w czepku urodzony – póki Głos mówi do niego i trzeba tylko w trymiga zareagować na jego sygnał mięśniami, całym ciałem, jak dziki zwierz, nie tracąc ani chwili na zastanowienie – i niemal równocześnie z ostrzeżeniem „Uważaj!” mężczyzna, który nie na darmo przybrał pseudonim „Zwierz”, otwiera ściskaną pod pachą teczkę, wsuwa do niej jeszcze gorącego waltera – z lufy wciąż idzie dymek po wystrzale, roznosząc tak znajomy zapach prochu i rozgrzanego metalu, i ręka drży jeszcze echem odrzutu, który przed chwilą wypchnął ją w górę – bierze teczkę w drugą rękę i przechodzi do spokojnego marszu, szparki, zdecydowany krok, już nie ucieczka, tylko podążanie: urzędnik spieszy do pracy – akurat na sekundę przed tym, jak w mlecznosiwej mgle zza rogu Blacharskiej wychyną czarne, barwy mokrego drewna, postaci wojskowego patrolu – no i proszę bardzo, znów mu się udało... A przejść obok nich, nie wzbudzając podejrzeń – to już pestka, fraszka-igraszka, bo to raz się takie rzeczy robiło, najważniejsze to rozluźnić się, nie spinać w niespokojny supeł, lepiej w ogóle utracić cielesność, jakby wszystko to tylko mu się śniło i lada chwila mogło skończyć przebudzeniem, gdy tylko mu się zamarzy – listopadowa poranna wilgoć, gryząca przez ubranie i skórę, ciężar teczki, dopasowany do ręki dokładnie tak, by w razie potrzeby pozbyć się go jednym ruchem, w perspektywie uliczki przesunięta przez mgłę, jakby zawisła w nieważkości, ciemna kopuła Dominikanów, pokryty koronką szronu wilgotny bruk – Katzenkopfstein (w takich chwilach sen zawsze jest gotów w jego głowie przejść na niemiecki) – i jednostajny, głośny, marszowy stukot (buty podbite solidnie, dla Übermenschów, nie do ucieczki, tylko na postrach!), który zbliża się, zrównuje – i mija, dzięki Ci, Boże na niebiesiech, mija bez sekundy wahania, i w chwili tego mijania, w chwili, gdy patrol obojętnie przechodzi obok człowieka, który ma fart, jakby rzeczywiście rozmywał się im w oczach na mlecznosiwe pasma mgły, w jego świadomości także zachodzi bardzo ważna zmiana: kula, ledwie posłana przezeń na Serbskiej (po ichniemu Kroatenstrasse) w pierś wychodzącego akurat z bramy komendanta polskiej Gebietspolizei i bieg po Serbskiej i Ruskiej (młodym strzelcom zawsze na szkoleniu powtarzał, że szkopy to niedźwiedzie i uciekać trzeba przed nimi tym samym sposobem, co przed niedźwiedziem na połoninie, na ukos, po zboczu zygzakiem; Węgrzy, ci byli wilkami i rozumieli tylko język strachu, no a Polacy – Polacy to zwykłe wściekłe psy, to wiedział na pewno, od zawsze, od tamtego dnia z dzieciństwa, kiedy przybyli ułani, wywlekli jego tatę z przedsionka cerkwi, zarzucili mu riasę na głowę, jeden dosiadł taty jak konia, a dwaj inni poganiali nahajkami i krzyczeli: „Niech żyje marszałek Piłsudski!” – Polacy to wściekłe psy, które trzeba zabijać od pierwszej kuli...) – wszystko, co nastąpiło minutę temu, i on sam, „Zwierz”, podczas tej minuty, natychmiast, jednym ruchem, spada w przeszłość, jak ziemia z łopaty, gdy zasypują dół, stając się zaledwie kolejnym wykonanym zadaniem, jeszcze jednym zamachem na jego, „Zwierza”, koncie – a on sam hula dziarsko dalej z teczuszką w ręku, mając przed sobą kolejny jasny i pewny cel, przystanek tramwajowy, „martwy punkt”, gdzie za minutę mają go spotkać łączniczki, żeby zabrać narzędzie zabójstwa – mimochodem rzuca okiem na zegarek na ręku: lepiej, żeby nie musiały czekać! i przyspiesza kroku przez skwer, mija mokre, jakby zastygłe we łzach, pomarszczone pnie drzew – potem na Podwale, wszystkimi najeżonymi włoskami na skórze odczuwając każde drgnienie sekundnika.
TYK... TYK... TYK... TYK...
Zawsze dobrze mu to szło – takie parcelowanie swojego czasu i siebie samego w tymże czasie. Zrzucanie z siebie przeżyć sprzed chwili, jak strupa z rany, wyciąganie zakończeń nerwowych jednym ruchem z tego, co już się wydarzyło, i przerzucanie ich bez reszty w chwilę obecną. Mógłby powiedzieć, że właściwie jest człowiekiem bez przeszłości – w takim sensie, w jakim mają ją inni, ci, którzy zaczynali jęczeć i mówić przez sen. Gdyby to od niego zależało, bez gadania odsyłałby takich do domu na zapiecek: kto wzywa we śnie żywych i umarłych, ten baba, nie żołnierz. Kula znajdzie takiego w pierwszym starciu albo i bez niego – jakby na to właśnie kule wychodziły z odlewni, żeby odnajdować i uderzać w czyjąś żywą przeszłość. A on był Zwierzem i umiał żyć wyłącznie chwilą bieżącą. I dlatego miał fart.
Teraz niestraszne mu już echo własnych kroków na ścieżce skweru.
TYK... TYK... TYK... TYK...
Ależ piękna mgła! (I do tego też miał fart!)
I we mgle, i nocną porą, i choćby bez jednego promyka (zwłaszcza odkąd zaczęły się sowieckie naloty i nocami co najwyżej na dworcu żarzą się martwosinym światłem ślepe latarnie) zna swoje miasto na wylot, po omacku, niczym ciało ukochanej: gdziekolwiek na oślep wysunie rękę, tam wyłania się, dopasowując do każdego wgłębienia i wypukłości, znajomy zaułek, ciepły pachnący rowek, wilgotny zakamarek sutereny; Żydowska – Blacharska – Podwale – jakby muskał skórą, wargami, śluzówkami, pokonuje drogę przez czule dyszące fałdki: to jego Miasto, nigdy go nie zdradzi, przeprowadzi przez siebie z miłością i uwagą, jak wierna żona, jeśli będzie trzeba – rozsunie się, wchłonie, ukryje w sobie (we wnętrznościach, w rozchlapanym błotnistym mroku podziemnych korytarzy...). Nie pamięta, kiedy po raz ostatni był z żywą kobietą – choćby we śnie, dającym przebudzenie z lepkim nasieniem na udach – ale ze swoim miastem, gdzie każdy kamień (każdy, taka ich niemiecka mać, koci łeb!) nawet nie tyle zbadał podeszwami, ile wyuczył się ich na zawsze wszystkimi mięśniami i ścięgnami jeszcze w poprzednim, dawno minionym życiu – dzieciaka, gimnazjalisty, szałaputy i „frajera w pumpach” – trwa w gotowości w dzień i w nocy, jak to bywa tylko w wyjątkowo szczęśliwym małżeństwie; miasto chroni go tak, jak nie umiałaby żadna kobieta. Niekiedy fizycznie wręcz czuje tu niemiecką obecność, z czarno cętkowanymi, ponalepianymi na murach orłami i hakenkreuzami (Kroatenstrasse, ha!), co są trochę jak krosty na ciele ukochanej – to wrażenie po raz pierwszy pojawiło się w trzydziestym dziewiątym, z przyjściem sowietów, na widok ich obszarpanych, zagłodzonych żołnierzy w sztywnych buciorach, od ich barbarzyńskich okrzyków – dawaj, prachadi! – czerwonych, takich samych jak później u szkopów, poutykanych gdzie się da szmacianych namiotów z hasłami i portretami stosownych wodzów, całej tej tatarskiej ordy z drewnianymi walizkami, która w parę tygodni wymiotła do czysta wszystkie sklepy niczym armia gigantycznych rudych mrówek, a w zamian wyhodowała w samym sercu śródmieścia, przed Operą, potworny, gigantyczny czyrak „barachołki”, na której ich kobiety na oczach rozbawionej publiczności zażarcie walczyły o jedwabne pończochy, szarpiąc jedna drugą za warkocze – najdobitniejszą oznaką ich obcości był fakt, że w mieście zagnieździł się strach, którego wcześniej tu nie znano. Kiedy sowieci uciekli, zachował to instynktowne, niczym szósty zmysł, wyczucie obcego, i dlatego, w przeciwieństwie do wielu, od początku, jeszcze zanim zaczęły się aresztowania, nie miał wątpliwości, że Niemcy też nie zostaną w mieście na długo: byli tu tak samo obcy, nieważne, że znacznie bardziej niż tamci przypominali ludzi – ich oficerowie nosili rękawiczki, używali chustek do nosa, a kiedy już dawali słowo honoru, to go dotrzymywali, nawet podczas rabowania mieszkań, z których sprawnie i metodycznie wywozili wszystko, co przeoczyli sowieci; byli obcy już choćby dlatego, że tak samo oplatali miasto ciemną pajęczyną strachu i byli tak samo uparcie ślepi: niezdolni dostrzec, jak drastycznie nie przynależą do tej przestrzeni – jak strup, jak wrzód, który wcześniej czy później zostanie wypalony przez gorączkę. Na tle jego jedności z miastem, jak z kobietą, której tak naprawdę nigdy jeszcze prawdziwie swojej nie miał, ta czysto organiczna odporność na to, co obce, dawała mu podczas zadania poczucie własności – nie samego prawa, lecz mistycznej niemal odporności. Niezwyciężenia. (Jak mogłoby mu się nie udać, skoro każdy kamień był po jego stronie, a oni nie mieli niczego?...) Kiedy było po wszystkim, modlił się i prosił Boga o przebaczenie za pychę – o ile to była pycha; pewności nie miał, a nawyku prowadzenia długich rozmyślań się wyzbył, odkąd zaczął żyć chwilą bieżącą, więc we wszystkich kwestiach o charakterze moralnym raz na zawsze zdał się na Boga: On wie lepiej. A oto już przystanek tramwajowy, teraz naprawdę zostało tyle co nic, ostatnie minuty: oddać dziewczętom teczkę, wsiąść z nimi do tramwaju, zwinnie wyskoczyć przy skręcie z Łyczakowskiej (Oststrasse, chłopie, Oststrasse!) – i tyle. Załatwione.
TYK... TYK... TYK... TYK...
I nagle nie wiedzieć skąd napłynęła fala żaru, w skroniach załomotało – mimo że wytrenowane ciało niezmiennie podążało naprzód w rozbuchanym rytmie niesłyszalnego marsza. W ustach mu zaschło, nie zatrzymując się, złapał powietrze ustami jak ryba, chwytając się wargami powietrza – bo nic mu innego nie pozostało.
To nie był sygnał bezpośredniego zagrożenia – czekało przed nim coś innego, nieodwracalnie nadciągało ku przystankowi tramwajowemu od przeciwnej strony, redukując dystans między nimi, coś, czego nie powinno tam być; czego być nie musiało. Coś, czego pojawienie się podczas dzisiejszego zamachu na komendanta polskiej policji było całkowicie nie do pomyślenia – jak niezgodność grupy krwi.
Już rozpoznał, ale wciąż nie dowierzał: krew buntowała się, bunt wszczynały wszystkie nabyte i sprawdzone przez lata konspiracyjne instynkty, które czyniły go niepodatnym. Wspomnienie, które przeszyło na wylot minione lata, jednym rozbłyskiem unieważniło wszystko, co w nich było, jakby rzucając go na wznak w odżyłym raptem czasie: orkiestra gra stare polskie tango – „ja – mam czas, ja pocze-kam, może znajdziesz milszego, pójdź, przekonaj się” – i zapach dziewczęcych blond włosów w elektrycznym świetle, oszałamiający blond zapach, drapieżna muzyka niewysłowionej czułości, od której wszystko w środku przemienia się w kwiat, rozwija drżące, budzące dreszcz płatki (i równoczesna obawa, czy nie zawieje na nią czasem wonią jego potu i czy nie wzbudzi to jej obrzydzenia, tej subtelnej i delikatnej panienki, której on sam powinien kwiatami ścielić się do nóg...) – był to cios w piersi tak silny, jak chwilę wcześniej uderzenie kuli posłanej jego ręką w pierś skazanego przez Organizację kata-policaja: jakby jego, „Zwierza”, dogonił i wyprzedził na ulicy własny strzał, a on sam osłabł i zmiękł, i za chwilę padnie, jak tamten – i w ten sposób obejrzy do końca wszystko, czego na Serbskiej obejrzeć nie zdążył... Największą chyba niespodzianką była właśnie ta niesamowicie jaskrawa, wyrazista i namacalna realność wspomnienia, tak żywego, podstępnie wyłowionego z niepojętych zakamarków przeszłości, którą beztrosko uznał za amputowaną – podobnie w dzieciństwie, w domu na plebanii, uderzały swoją błyszczącą krągłą gładkością wyjęte z loszku jabłka, przechowywane w słomie – jakim cudem zachowywały tę gładkość, to głębokie, gorzkawe tchnienie jesiennego sadu?... Nie upadł, dalej władczo niosło go naprzód, odbierając spokój nieodwracalnym skracaniem dystansu, a jego przeszłość zdzierała w nim warstwę po warstwie z szaloną prędkością, jakby w ostatniej chwili przed śmiercią – a może już po śmierci? – widział siebie z boku: spośród wszystkich przechodniów w śródmieściu o tej wczesnej godzinie był najsłabiej chroniony – odsłonięty, ruchomy cel. Powolna, mokra, otwarta rana.
TYK... TYK... TYK... TYK...
(Nazywam się Adrian Ortyński.)
Był szczęśliwy.
Wyraźnie widział mokre okrąglaki bruku i smużkę szronu na skraju trotuaru, i błyszczące szyny tramwajowe. Widział naprzeciw siebie, z każdym krokiem coraz bliżej, dwie dziewczęce twarzyczki: jedna, Nusi, jakby nieostra, a druga – tak, wiedział, uprzedzono go, że dziewczęta przyjdą w parze, że Nusia przyprowadzi koleżankę, Boże, kto by pomyślał!... – druga migoce mu w oczach, jak oślepiająca plama po spojrzeniu w słońce – rysów nie odróżnia, ale nie musi ich widzieć, żeby wiedzieć – całym sobą, całym swoim życiem równocześnie: to Ona.
Ona.
TYK... TYK... TYK... TYK...
Ja – mam – czas, ja poczekam... (Orkiestra gra, pary tańczą.) Proszę, jakże długo czekał – czekał przez wszystkie te lata, sam o tym nie wiedząc – no i się doczekał.
Bliżej. Jeszcze bliżej. (Jeszcze chwila – i ręka w ręce...) Wcale go nie dziwi, że znienacka sypnął śnieg – ktoś tam na górze dostrzegł właściwy moment, dał znak – i zatańczyły w powietrzu białe płatki, osiadając na Jej włosach, na złotawych lokach wymykających się spod beretu, na oprószonych do puszystości (posiwiałych!) rzęsach. (Jej rzęsy. Jej usta.)
Gdzieś w tle pojawia się, jakby przesadzona z cudzej głowy, ostrzegawcza myśl, że śnieg to problem – kiedy będę biec przez park, zostaną ślady – ale teraz nic w tym rodzaju nie może dotrzeć głębiej do jego świadomości. Poznała czy nie? Zaśnieżona. Uśmiechnięta. Spokojna. Królowa Śniegu – tak nazwał ją tamtego wieczora, gdy odprowadzał ją do domu, do kolonii profesorskiej na Krupiarskiej; jej wysokie sznurowane botki zostawiały na śniegu takie maleńkie, niemalże dziecięce ślady, pokazywał jej to, a ona uśmiechała się pobłażliwie, odrobinę zalotnie – ależ co pan, panie Adrianie, noga jak noga – ależ proszę porównać, panno Helu – celował starannie i odbijał swoją niedźwiedzią łapę obok jej delikanego śladu, który ciemniał na śniegu niczym płatek kwiatu (z tycim znaczkiem obcasika u nasady), niby bronił go w ten sposób przed jakimś cudzym spojrzeniem, osłaniał swoją wyraźnie wydeptaną obecnością – proszę spojrzeć, proszę! – raz, drugi i tak przez całą drogę: niewysłowiona błogość widzenia odcisków ich stóp obok siebie, znowu i znowu, to było jak jakiś szczególny, intymny rodzaj dotyku, i kiedy wreszcie niemal przestraszona odskoczyła, zabrała od niego rękę przed samym gankiem i skryła się w swojej fortecy z wieżyczkami, swojej wielkopańskiej profesorskiej willi, obsadzonej przez niewidocznych w nocy, jakby zalegli gdzieś tam w głębi na czatach, krewnych i pokojówki (drzwi wejściowe skrzypnęły tak, jakby aksamitny baryton zdziwił się przeciągle: „O-o-o!”), on tkwił przed bramą w tym samym miejscu, w którym go porzuciła, zupełnie nie rozumiejąc, dokąd teraz miałby iść – i po co?... Przed nim ciemniał, uciekając po białych, osamotnionych schodach, drobny sznureczek wyszytych przez jej botki płatków i urywał się przed drzwiami tak samo, jak jego myśl, potem na piętrze zapaliło się światło, na firance zamajaczył jej cień i natychmiast wypełniła go nowa fala radości – i długo stał, nie odwracając spojrzenia od tego złocistego niczym obraz w cerkwi wysokiego okna, w którym jak na ekranie kinowym poruszał się jej cień – odchodził, to znów wracał, raz zamarł, aż zdało mu się, że ona patrzy na niego, przywarłszy do szyby, i jak w malignie, jednym tchem wyszeptywał w jej stronę najczulsze słowa i śmiał się sam do siebie, w ogóle nie czując zimna; potem okno zgasło, ale nie od razu zrozumiał, co to znaczy – Helcia położyła się spać – mamrotał pod nosem, kręcąc głową i śmiejąc się cichutko, jakby kołysał ją śpiącą na rękach, jakby otrzymał w ten sposób nowy dowód jej niezwykłej bliskości, znak, że należą do siebie: ona śpi na górze, w swoim pokoiku, a na białych schodach ciemnieje w mroku nocy sznureczek jej śladów, on to widzi – i tak, pijany szczęściem, tkwił przy bramie, strzegąc jej śladów, do samego świtu – i kompletnie nie pamiętał, kiedy i jak dostał się do domu.
A co najdziwniejsze, nawet się wtedy nie przeziębił.
To, że szła teraz tym samym płynnym, wyuczonym u najsłynniejszych lwowskich metrów krokiem (tylko nogi, moje panie! ruszają się tylko nogi!) przez przystanek tramwajowy, obok Nusi, jego stałej łączniczki, i niosła mu na spotkanie ten swój spokojny, niedostępny uśmiech niczym osobne źródło światła wśród listopadowego miejskiego pejzażu, było niemal równe niebiosom spadającym znienacka na głowę – spadły, a on się nawet nie zdziwił. Śnieg padał i roznosił wokół zapach jej włosów – oszałamiająco delikatny, wilgotny, jasny zapach; jeden płatek opadł mu na wargi i od tego leciusieńkiego, wyczuwalnego samymi koniuszkami nerwów pocałunku jego wargi w końcu rozciągnęły się w dawno zapomnianym, nocnym uśmiechu z tamtego czasu – głupio błogim, bezwiednym, jak mięśnie skracające się pod uderzeniem lekarskiego młotka – i zamiast dać im obu znak, że wszystko w porządku, że zadanie wykonane i wszystko idzie zgodnie z ustaleniami, Adrian Ortyński wzdycha, tak samo bezwiednie – jak ostatni idiota, jak zupełny żółtodziób, do licha, zielony jak szczypiorek:
– Helcia...
I jakby budzi się na dźwięk własnego głosu.
TYK... TYK... TYK... TYK...
– Państwo się znają?
To Nusia, z boku, niemal spod pachy, taki krasnoludek, zawsze w zdenerwowaniu wtyka tę drażniącą ucho polską składnię – chwaliła się, że swego czasu ukończyła polskie gimnazjum Strzałkowskiej, dziw nad dziwy, jak to być może, że nie zdołali wykuć tam z niej pierwszorzędnej polskiej szowinistki, hm?... Ach, Nusiu, Nusieńko, złota z ciebie dziewczyna – znienacka z głową zalewa go żywiołowa, porywająca radość, upajająca, jak ta, która wybucha podczas akcji i pcha człowieka do przodu, wyrywa się z piersi śpiewem, rechotem i wulgarnymi okrzykami (raz musiał ostrzeliwać się podczas ucieczki przez podwórka, balkony i strychy, a w głowie huczało wezwaniem, dosłownie jak w karczmie – do tańca: Jam po Lwo-wie dzień wędrował, miastu Lwo-wu się dziwował – brzdęk, brzdęk, jedna kula brzęknęła po blasze, i jakby bęben zarechotał, jakby skrzypki się rozkrzyczały w całkiem już szalonym tempie, presto, presto: sie-dzi-ba-ba na bal-ko-nie, roz-sta-wi-ła-no-gi-go-łe, wstyd sie-dzieć, wstyd pa-trzeć, jak cho-le-ra! – ha, ha, a co, psia mać, spudłowałeś?!) – aż go rozpiera, dosłownie unosi nad ziemią, mógłby z łatwością, jak olbrzym z bajki, chwycić na ręce obie dziewczyny, a nogami roztrącić na wszystkie strony tę pułapkę czasu, który znów się skurczył, zamknął wokół nich, teraz już trojga, w jedyną dostępną im rzeczywistość, której nie da się ani obejść, ani przeskoczyć: trup na Serbskiej, pistolet w teczce, teczka w ich rękach i już za chwileczkę, za momencik, policaje zaczną przeczesywać miasto, jeśli już nie zaczęli – cyka, cyka krew w żyłach, odliczając sekundy, i w tym worku zostali zawiązani razem: jakiś niewidzialny i niepojęty, gigantyczny magnes przyciągnął Ją do niego i przycisnął do jego piersi, i ich taniec nie skończył się, póki gra orkiestra...
Ej, dawaj, dawaj, kurczę, cholera, graj!... Graj, psia mać, żeby ci w piersiach tak grało!...
I zanim któreś z „państwa, którzy się znają” zdąży przemówić choć słowem, wchodzą miedziane kotły z donośnym, ogłuszającym brzękiem, z rozkołysanym dzwonieniem, coraz bardziej przenikliwym, jak walący się na głowy lodowy pałac Królowej Śniegu – nadjeżdża tramwaj, nasza oczekiwana „jedynka” – wszystko jest jak być powinno, tak, jak Pan Bóg przykazał i jak zaplanowano w sztabie Prowodu, i oko już na chłodno, jak przez wizjer karabinu, przelicza drzwi wyjściowe: pierwszy wagon przepuszczamy, bo nur für Deutsche, o tej porze w ogóle prawie pusty, ludzie tłoczą się przy tylnej platformie, głównie kobiety, które nie potrafią wskoczyć do środka w biegu, i my będziemy wsiadać, moja dziewczynko, proszę jaśnie panienek, uważaj pan! – aj-aj-aj, nastąpiłem komuś na nogę, przepraszam uniżenie, jakaś stróżka w chuście, za nią paniusia w lisach, lękliwie przyciskająca do boku torebkę, zagradza przejście innym, fajno, raptowny zryw, krótkie zamieszanie przy drzwiach – tej sztuczki nauczyłem się jeszcze za Polski, jak siedziałem na Łąckiego w jednej celi z doliniarzami, ale skąd ty to umiesz, moja maleńka, skąd ty wiesz, co masz robić, bo to jednak twoja, nie Nusina, szczuplutka rączka w rękawiczce stanowczo zabiera ode mnie w tym krótkotrwałym zamęcie teczkę z drogocennym walterem, stanowiącym obecnie corpus delicti – w chwili, w której podsadzam cię na stopień, i ty już tam, na górze, chwytasz drugą rączką za porcelanowy uchwyt i szczodrze obdarowujesz konduktora pogodnym, świetlistym uśmiechem, z kobiecą bezradnością – takim czułym gestem! – przyciskając do piersi teczkę, skupiając na sobie cały dalszy ciężar śmiertelnego ryzyka – fakt faktem, nie ma dwóch zdań, o wiele mniejszego niż dotychczas, bo kobiet policja jednak nie zatrzymuje na ulicach do przeszukania, do tego budzącego obrzydzenie klepania dłońmi po ciele, po którym zawsze pozostaje uczucie zbezczeszczenia, zęby zaciskają się do bólu głowy, ale nie kobiety, nie, kobiety zostawiają w spokoju, więc z Bożą pomocą obie z Nusią bez przeszkód dostarczycie broń do skrytki, tylko nikt mi już o tym nie da znać – jak nikt znać nie dał, że tu jesteś, tu, a nie w bezpiecznym Zurychu, dokąd wyjechałaś na studia jeszcze przed wojną, i nigdy się nie pożegnaliśmy, bo gdy wyjeżdżałaś, tłukłem wszy na Łąckiego, a potem Polska upadła i przyszli sowieci, i musiałem uciekać do Krakowa, bo Polacy zostawili NKWD listy wszystkich swoich więźniów politycznych, wśród których większość stanowili Ukraińcy, i naszych chłopców wyłapywano od nowa, a z tych, których złapali, nikt już nie wracał – przez wszystkie te lata powtarzał mi się jeden i ten sam sen, już sobie dokładnie przypominam, a zawsze przecież byłem pewien, że nic mi się nie śni, byłem pewien, czyżbym zwyczajnie zapominał po przebudzeniu, jakby świadomość, ledwie włączona, natychmiast zasuwała za sobą drzwi, czyżbym ja też jęczał i wzywał cię w tym stanie?... – śniło mi się, że tańczymy w ciemnej sali, jakby w Proswicie albo w Narodnym Domu, tylko większej, i w pewnej chwili znikasz mi, nawet nie zauważam, jak i kiedy, po prostu nagle zdaję sobie sprawę, że tańczę sam – moment nagłego chłodu, lepkiego strachu, Helciu, gdzie jesteś, rzucam się na poszukiwania, biegam po sali jak wariat, a ona rozrasta się, to już nie sala, tylko ogromny plac, wciąż ciemno, jak w nocy, ale ja wiem, że gdzieś tu jesteś, musisz tu być, to tylko ja nie mogę ciebie zobaczyć – i oto się znalazłaś, moja dziewczynko, złączyły się korytarze rozdzielonego czasu i znów jesteśmy razem, już wykonaliśmy pierwszą figurę naszego wspólnego tańca: pas de deux z pistoletem! – i pod niesłyszalne okrzyki niewidzialnego wodzireja wciskam się do tramwaju w ślad za Nusią, i jeszcze przez dobre dziesięć albo dwanaście minut ponad obcymi głowami będę patrzył na twoją twarzyczkę, moja maleńka, moja odważna dziecinko – taka nam się trafiła muzyka i nie ma na to rady, trzeba tańczyć do końca, do ostatniego tchu, jak każe przysięga – z nas wszak zawsze była taka dobrana para, najlepsza na sali, powiadano, że wyglądamy dosłownie jak Marlena Dietrich i Clark Gable, wszystkie twoje koleżanki musiały ci zazdrościć, więc nic się nie martw i nic się nie bój – nie na darmo mam fart, zawsze wystarczało go dla wszystkich, którzy szli ze mną, a ci, którzy poszli osobno i których już nie ma – Ihor, zakatowany przez bolszewików w drohobyckim więzieniu tak, że matka tylko po koszuli trupa rozpoznała, Nestor, co przepadł w Auschwitz, aresztowany we wrześniu czterdziestego pierwszego, Lodzio, Lodzio Darecki, najzdolniejszy z naszej klasy, co pojechał do Kijowa zeszłego lata, kiedy podziemie już upadło, i Bóg mi świadkiem, jeszcze kiedyś znajdę to ścierwo, które wysłało Lodzia do Kijowa prosto w łapy gestapo, żeby go tam zastrzelili jak psa zaraz pierwszego dnia po przyjeździe – wszyscy oni, a wciąż ich przybywa, stoją w półmroku pod ścianą sali balowej czy może w szeregu wzdłuż ciemnego placu i patrzą na nas – Ihor, Nestor, Lodzio, Bóg jeden wie, ilu ich, we śnie przebiegałem koło nich, nie widząc, bo szukałem tylko ciebie, i dopiero teraz, gdy powróciłaś i sen wypłynął na wierzch jak topielec wypływa z Cisy na głos trembity, pojmuję jasno, że to oni wypełniali salę, po to się właśnie powiększała, żeby ich wszystkich pomieścić – tych, którzy wyszli z tanecznego kręgu i już nie wrócą, ale stoją tam, i milczą, i nie ruszają się z miejsc, i patrzą na nas w oczekiwaniu – a to znaczy, że nasza prawdziwa zabawa dopiero się zaczyna, Helciu...
Grand rond! Avancez! A trois temps!
„Już czas!” – stawia go na równe nogi Głos, natrętnym szturchańcem od środka w czaszkę; po raz ostatni wypić oczami, jak ustami i nozdrzami równocześnie, na zapas, jej twarzyczkę – co za dureń powiedział, że śliczna buzia jeszcze nikogo nie nakarmiła? – i biegiem marsz, bracie, à trois temps: trá-ta-ta, trá-ta-ta, trá-ta-ta – tramwaj zgrzyta na zakręcie, wyginając się całym tułowiem jak na torturach, na skraju pola widzenia skaczą plamy kamienic – skacz, ofermo! – przed siebie, wzdłuż linii tramwajowej, w dół spadzistej ulicy – z wolnymi rękami i obciętym do żywego mięsa wzrokiem, oderwanym jak spłachetek własnego ciała, od jej świecącej pośród tłumu w wagonie twarzyczki, zamiast której teraz sypią się do oczu niekończące się kamienie, kamienie, kocie łby, Katzenkopfstein, biegnij!...
Biegnij. Biegnij. Biegnij. Zakręt – brama – park – aleja – drzewa – drzewa – czarne pnie. Kto to chrząka za plecami?! Nie, nic, to płaszcz szeleści. A dlaczego masz mokre policzki, a od nosa do ust płyną strumyki wilgoci – czyżbyś aż tak się spocił?...
Ja płaczę, rozbłyskuje mu w głowie. Boże kochany, płaczę. To moje łzy.
Mimowolnie zwalnia kroku – à deux temps, à deux temps – i dotyka palcami policzków, samymi koniuszkami palców, tak ostrożnie, jakby to nie były jego policzki. Przepadłeś, Adrianie, przebiega przez myśl, przepadłeś, chłopie, z kretesem...
Dlaczego – przepadłeś?! Przecież wszystko poszło jak należy!
Rzut oka na zegarek: cała operacja, od pojawienia się tamtego na Serbskiej, zajęła dwanaście minut. Dwanaście i pół, dokładnie mówiąc. A właściwie prawie trzynaście. Trzynaście.
Do licha, nigdy nie wierzył w zabobony – co się z nim dzieje?! Przeczucie jakieś czy co?... Czego się przestraszył?
„...Jezus natychmiast uświadomił sobie, że moc wyszła od Niego. Obrócił się w tłumie i zapytał: «Kto się dotknął mojego płaszcza?». Odpowiedzieli Mu uczniowie: «Widzisz, że tłum zewsząd Cię ściska, a pytasz: Kto się Mnie dotknął». On jednak rozglądał się, by ujrzeć tę, która to uczyniła”.
Nigdy wcześniej nie rozumiał tego fragmentu ewangelii o uzdrowieniu cierpiącej na krwawienie kobiety – nawet kiedy podrósł i usłyszał od rówieśników – w wulgarnych, obrzydliwych słowach, które w żaden sposób nie pasowały do Pisma Świętego – co to tak naprawdę znaczy: krwawienie, i długo się męczył, nie mogąc uwierzyć. Tata czytał mu to na głos w dzieciństwie, potem już nie miał odwagi taty zapytać. A fragment pozostał niejasny: jak to możliwe – nie widzieć jak, ale czuć, że moc z człowieka wyszła?...
Teraz wiedział. Ewangeliczny opis okazał się dokładny jak diagnoza medyczna – lepiej nie dałoby się tego powiedzieć. Nie ma bardziej odpowiednich słów.
Właśnie tak się czuł.
Coś się zmieniło – i już wiedział co: z tych dwunastu (a nie, jednak trzynastu, szlag by to trafił!) minut ostatnich dziesięć wciąż było przy nim i nie mijało: odkąd ujrzał Helcię. Helcia była przy nim. Niósł ją w sobie i nie chciał się z nią rozstać; za żadne skarby by się nie rozstał. I wiedział, że tak już teraz będzie.
Przez wszystkie te lata bez niej pędził po powierzchni czasu jak po lodzie – lekkim, sprężystym krokiem – i nagle wpadł jak do przerębla: zrobił się ciężki. Siła, która niosła go ponad czasem, wyszła z niego.
Adrian Ortyński, pseudonim „Zwierz”, zalegalizowany jako student Fachkursen na politechnice, alias – według innych dokumentów – Johann Weiss, alias Andrzej Ortyński. Lat dwadzieścia trzy. Twardy. Nieuchwytny. Niezwyciężony. Nieśmiertelny.
I w tej właśnie chwili po raz pierwszy jasno i wyraźnie świadom tego, że umrze.
Że jego śmierć jest już w drodze. Odliczanie jej podróży już się zaczęło, dziesięć minut temu. Ile jeszcze potrwa, nie ma znaczenia – godziny, miesiące czy lata – idą sobie ze śmiercią na spotkanie i to spotkanie z pewnością nastąpi, cokolwiek się wydarzy: jak umówiona randka.
TYK... TYK... TYK... TYK...
Jego wewnętrzny zwierz odruchowo każe chwycić się za gardło (jakie bezbronne jest pod palcami ruchome, wymykające się jabłko Adama, jak łatwo gwałtownym ruchem zniszczyć te chrząstki i ścięgna...), zadziera głowę ku niskiemu, nabrzmiałemu śniegiem niebu i bezwiednie wyszczerza zęby – jakby pokazywał siedzącemu tam, w górze, niewidocznemu dentyście, swoje zdrowe dziąsła.
Z boku mogło się wydawać, że krzyczy – bezdźwięcznie, bezgłośnie. Albo rechocze – też bezgłośnie; samotny żywy człowiek pod wojennym listopadowym niebem, który twarz kieruje ku górze: martwym rzadko się to udaje, martwi padają na wznak, tylko jeśli mają wyjątkowe szczęście, bo i do śmierci można mieć fart, jak do wszystkiego wśród ludzi; najczęściej zaś ostatnie ich spojrzenie trafia w ziemię, w ziemię. W ziemię.Oksana Zabużko
(ur. 1960) – ukraińska pisarka, poetka i eseistka. Pracuje w Instytucie Filozofii Ukraińskiej Akademii Nauk. Otrzymała stypendium Fundacji Fulbrighta, wykładała w Stanach Zjednoczonych. Jest autorką wielu tomików poetyckich, zbioru opowiadań Siostro, siostro (2003; W.A.B. 2007), a także esejów Kronika według Fortynbrasa. Krajową sławę i sukces zagraniczny przyniosły jej Badania terenowe nad ukraińskim seksem (1996; W.A.B. 2003, wyd. II 2008). Muzeum porzuconych sekretów, najnowsza powieść Zabużko, zdobyła tytuł najlepszej ukraińskiej książki roku 2010.