Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Muzeum porzuconych sekretów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 września 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Muzeum porzuconych sekretów - ebook

Najlepsza ukraińska książka roku 2010. Książka o miłości, pamięci i tożsamości. Epopeja, jakiej Ukraina jeszcze nie miała.

Silna, niezależna kobieta, niemająca zamiaru jedynie przytakiwać mężczyznom, poddawać się ich woli i rezygnować z prawdziwej miłości. Dwaj równie silni mężczyźni, ale - co ciekawe - empatyczni i gotowi na relacje będące zaprzeczeniem tradycyjnego patriarchatu. Jak potoczą się ich losy? Czy Ukraina ostatniego stulecia skrywa przed nami jeszcze wiele tajemnic?

Zabużko zabiera nas w podróż w czasie i przestrzeni - od wschodu Ukrainy po Galicję, od międzywojnia aż do współczesności. Kijowska dziennikarka Daryna Hoszczynska, pochodzący ze Lwowa antykwariusz Adrian Watamaniuk oraz żołnierz UPA Adrian Ortynski to postacie, które jako główne (choć niejedyne) poprowadzą nas przez zakamarki pamięci narodowej, zbiorowej i indywidualnej, mało tego - podzielonej jeszcze na damską i męską, emocjonalną i faktograficzną. Będą przekonywać, że historię można interpretować wielorako i że nikt nie ma monopolu na prawdę.

 

Na Ukrainie powieść ta stała się bestsellerem. Powody? Wartka akcja, znakomicie skonstruowane postacie, wielka staranność w oddaniu ducha różnych epok. [...] Ogromną zaletą jest też język - plastyczny, bogaty i dostosowany do różnych postaci, regionów i czasów. [...]

Nie walory literackie jednak powodują, że powieść Zabużko jest najważniejszą książką ukraińską ostatniej dekady. „Muzeum...” to rozrachunek z ukraińską przeszłością i teraźniejszością, jakiego nie było w ukraińskiej literaturze. Dla autorki nie istnieją tematy tabu ani taryfa ulgowa w opisie rodaków. Jest bezlitośnie konsekwentna w obnażaniu stanu społeczeństwa ukraińskiego i przeraźliwie niskiej jakości elit politycznych i społecznych.

Mirosław Czech, „Gazeta Wyborcza"

 

Polifoniczna, niejednoznaczna i cudownie niesentymentalne książka.

„Der Spiegel"

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-427-3
Rozmiar pliku: 3,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Lwów. Listopad 1943

Męż­czy­zna z tecz­ką pod pa­chą co tchu bie­gnie tro­tu­arem, pod ścia­na­mi do­mów o za­mknię­tych na głu­cho bra­mach i okien­ni­cach skle­pów; pu­stą o świ­cie uli­cą zdra­dziec­ko cią­gnie się za nim – wy­da­je się, że przez całe śród­mie­ście – echo jego wła­sne­go tu­po­tu, mimo że mesz­ty wziął nie­pod­ku­te; bruk pod no­ga­mi jest śli­ski, zmro­żo­ny przez nie­roz­ta­ja­ły po­ran­ny szron. „Uwa­żaj!” – od­zy­wa mu się pod czasz­ką Głos, ten sam, któ­ry za­wsze ostrze­ga go przed nie­bez­pie­czeń­stwem, cza­sem wprost roz­ka­zu­jąc, co ma ro­bić – zejść z dro­gi i ukryć się pod mo­stem na se­kun­dę przed tym, jak po­ka­że się na nim opel szko­pów, a cza­sem tyl­ko za­bra­nia­jąc: „Nie idź tam!” – dwie uli­ce przed umó­wio­nym miesz­ka­niem, gdzie za­miast łącz­ni­ka, jak się póź­niej oka­za­ło, od sa­mej nocy cze­ka­ło ge­sta­po, aż nie­któ­rym ze Służ­by Bez­pie­czeń­stwa za­kieł­ko­wa­ły po­dej­rze­nia, czy to nie on aby to miesz­ka­nie wsy­pał, sko­ro uda­ło mu się wyjść z tego bez szwan­ku, ale, naj szlag tra­fi ich­nie po­dej­rze­nia, prze­cież wszy­scy wie­dzą, że on ma fart i nie z ta­kich ta­ra­pa­tów i wsyp wy­cho­dził cały i zdrów, jak w czep­ku uro­dzo­ny, i na­praw­dę jest w czep­ku uro­dzo­ny – póki Głos mówi do nie­go i trze­ba tyl­ko w try­mi­ga za­re­ago­wać na jego sy­gnał mię­śnia­mi, ca­łym cia­łem, jak dzi­ki zwierz, nie tra­cąc ani chwi­li na za­sta­no­wie­nie – i nie­mal rów­no­cze­śnie z ostrze­że­niem „Uwa­żaj!” męż­czy­zna, któ­ry nie na dar­mo przy­brał pseu­do­nim „Zwierz”, otwie­ra ści­ska­ną pod pa­chą tecz­kę, wsu­wa do niej jesz­cze go­rą­ce­go wal­te­ra – z lufy wciąż idzie dy­mek po wy­strza­le, roz­no­sząc tak zna­jo­my za­pach pro­chu i roz­grza­ne­go me­ta­lu, i ręka drży jesz­cze echem od­rzu­tu, któ­ry przed chwi­lą wy­pchnął ją w górę – bie­rze tecz­kę w dru­gą rękę i prze­cho­dzi do spo­koj­ne­go mar­szu, szpar­ki, zde­cy­do­wa­ny krok, już nie uciecz­ka, tyl­ko po­dą­ża­nie: urzęd­nik spie­szy do pra­cy – aku­rat na se­kun­dę przed tym, jak w mlecz­no­si­wej mgle zza rogu Bla­char­skiej wy­chy­ną czar­ne, bar­wy mo­kre­go drew­na, po­sta­ci woj­sko­we­go pa­tro­lu – no i pro­szę bar­dzo, znów mu się uda­ło... A przejść obok nich, nie wzbu­dza­jąc po­dej­rzeń – to już pest­ka, frasz­ka-igrasz­ka, bo to raz się ta­kie rze­czy ro­bi­ło, naj­waż­niej­sze to roz­luź­nić się, nie spi­nać w nie­spo­koj­ny su­peł, le­piej w ogó­le utra­cić cie­le­sność, jak­by wszyst­ko to tyl­ko mu się śni­ło i lada chwi­la mo­gło skoń­czyć prze­bu­dze­niem, gdy tyl­ko mu się za­ma­rzy – li­sto­pa­do­wa po­ran­na wil­goć, gry­zą­ca przez ubra­nie i skó­rę, cię­żar tecz­ki, do­pa­so­wa­ny do ręki do­kład­nie tak, by w ra­zie po­trze­by po­zbyć się go jed­nym ru­chem, w per­spek­ty­wie ulicz­ki prze­su­nię­ta przez mgłę, jak­by za­wi­sła w nie­waż­ko­ści, ciem­na ko­pu­ła Do­mi­ni­ka­nów, po­kry­ty ko­ron­ką szro­nu wil­got­ny bruk – Kat­zen­kop­fste­in (w ta­kich chwi­lach sen za­wsze jest go­tów w jego gło­wie przejść na nie­miec­ki) – i jed­no­staj­ny, gło­śny, mar­szo­wy stu­kot (buty pod­bi­te so­lid­nie, dla Über­men­schów, nie do uciecz­ki, tyl­ko na po­strach!), któ­ry zbli­ża się, zrów­nu­je – i mija, dzię­ki Ci, Boże na nie­bie­siech, mija bez se­kun­dy wa­ha­nia, i w chwi­li tego mi­ja­nia, w chwi­li, gdy pa­trol obo­jęt­nie prze­cho­dzi obok czło­wie­ka, któ­ry ma fart, jak­by rze­czy­wi­ście roz­my­wał się im w oczach na mlecz­no­si­we pa­sma mgły, w jego świa­do­mo­ści tak­że za­cho­dzi bar­dzo waż­na zmia­na: kula, le­d­wie po­sła­na prze­zeń na Serb­skiej (po ich­nie­mu Kro­aten­stras­se) w pierś wy­cho­dzą­ce­go aku­rat z bra­my ko­men­dan­ta pol­skiej Ge­biet­spo­li­zei i bieg po Serb­skiej i Ru­skiej (mło­dym strzel­com za­wsze na szko­le­niu po­wta­rzał, że szko­py to niedź­wie­dzie i ucie­kać trze­ba przed nimi tym sa­mym spo­so­bem, co przed niedź­wie­dziem na po­ło­ni­nie, na ukos, po zbo­czu zyg­za­kiem; Wę­grzy, ci byli wil­ka­mi i ro­zu­mie­li tyl­ko ję­zyk stra­chu, no a Po­la­cy – Po­la­cy to zwy­kłe wście­kłe psy, to wie­dział na pew­no, od za­wsze, od tam­te­go dnia z dzie­ciń­stwa, kie­dy przy­by­li uła­ni, wy­wle­kli jego tatę z przed­sion­ka cer­kwi, za­rzu­ci­li mu ria­sę na gło­wę, je­den do­siadł taty jak ko­nia, a dwaj inni po­ga­nia­li na­haj­ka­mi i krzy­cze­li: „Niech żyje mar­sza­łek Pił­sud­ski!” – Po­la­cy to wście­kłe psy, któ­re trze­ba za­bi­jać od pierw­szej kuli...) – wszyst­ko, co na­stą­pi­ło mi­nu­tę temu, i on sam, „Zwierz”, pod­czas tej mi­nu­ty, na­tych­miast, jed­nym ru­chem, spa­da w prze­szłość, jak zie­mia z ło­pa­ty, gdy za­sy­pu­ją dół, sta­jąc się za­le­d­wie ko­lej­nym wy­ko­na­nym za­da­niem, jesz­cze jed­nym za­ma­chem na jego, „Zwie­rza”, kon­cie – a on sam hula dziar­sko da­lej z te­czusz­ką w ręku, ma­jąc przed sobą ko­lej­ny ja­sny i pew­ny cel, przy­sta­nek tram­wa­jo­wy, „mar­twy punkt”, gdzie za mi­nu­tę mają go spo­tkać łącz­nicz­ki, żeby za­brać na­rzę­dzie za­bój­stwa – mi­mo­cho­dem rzu­ca okiem na ze­ga­rek na ręku: le­piej, żeby nie mu­sia­ły cze­kać! i przy­spie­sza kro­ku przez skwer, mija mo­kre, jak­by za­sty­głe we łzach, po­marsz­czo­ne pnie drzew – po­tem na Pod­wa­le, wszyst­ki­mi na­je­żo­ny­mi wło­ska­mi na skó­rze od­czu­wa­jąc każ­de drgnie­nie se­kund­ni­ka.

TYK... TYK... TYK... TYK...

Za­wsze do­brze mu to szło – ta­kie par­ce­lo­wa­nie swo­je­go cza­su i sie­bie sa­me­go w tym­że cza­sie. Zrzu­ca­nie z sie­bie prze­żyć sprzed chwi­li, jak stru­pa z rany, wy­cią­ga­nie za­koń­czeń ner­wo­wych jed­nym ru­chem z tego, co już się wy­da­rzy­ło, i prze­rzu­ca­nie ich bez resz­ty w chwi­lę obec­ną. Mógł­by po­wie­dzieć, że wła­ści­wie jest czło­wie­kiem bez prze­szło­ści – w ta­kim sen­sie, w ja­kim mają ją inni, ci, któ­rzy za­czy­na­li ję­czeć i mó­wić przez sen. Gdy­by to od nie­go za­le­ża­ło, bez ga­da­nia od­sy­łał­by ta­kich do domu na za­pie­cek: kto wzy­wa we śnie ży­wych i umar­łych, ten baba, nie żoł­nierz. Kula znaj­dzie ta­kie­go w pierw­szym star­ciu albo i bez nie­go – jak­by na to wła­śnie kule wy­cho­dzi­ły z od­lew­ni, żeby od­naj­do­wać i ude­rzać w czy­jąś żywą prze­szłość. A on był Zwie­rzem i umiał żyć wy­łącz­nie chwi­lą bie­żą­cą. I dla­te­go miał fart.

Te­raz nie­strasz­ne mu już echo wła­snych kro­ków na ścież­ce skwe­ru.

TYK... TYK... TYK... TYK...

Ależ pięk­na mgła! (I do tego też miał fart!)

I we mgle, i noc­ną porą, i choć­by bez jed­ne­go pro­my­ka (zwłasz­cza od­kąd za­czę­ły się so­wiec­kie na­lo­ty i no­ca­mi co naj­wy­żej na dwor­cu ża­rzą się mar­two­si­nym świa­tłem śle­pe la­tar­nie) zna swo­je mia­sto na wy­lot, po omac­ku, ni­czym cia­ło uko­cha­nej: gdzie­kol­wiek na oślep wy­su­nie rękę, tam wy­ła­nia się, do­pa­so­wu­jąc do każ­de­go wgłę­bie­nia i wy­pu­kło­ści, zna­jo­my za­ułek, cie­pły pach­ną­cy ro­wek, wil­got­ny za­ka­ma­rek su­te­re­ny; Ży­dow­ska – Bla­char­ska – Pod­wa­le – jak­by mu­skał skó­rą, war­ga­mi, ślu­zów­ka­mi, po­ko­nu­je dro­gę przez czu­le dy­szą­ce fałd­ki: to jego Mia­sto, nig­dy go nie zdra­dzi, prze­pro­wa­dzi przez sie­bie z mi­ło­ścią i uwa­gą, jak wier­na żona, je­śli bę­dzie trze­ba – roz­su­nie się, wchło­nie, ukry­je w so­bie (we wnętrz­no­ściach, w roz­chla­pa­nym błot­ni­stym mro­ku pod­ziem­nych ko­ry­ta­rzy...). Nie pa­mię­ta, kie­dy po raz ostat­ni był z żywą ko­bie­tą – choć­by we śnie, da­ją­cym prze­bu­dze­nie z lep­kim na­sie­niem na udach – ale ze swo­im mia­stem, gdzie każ­dy ka­mień (każ­dy, taka ich nie­miec­ka mać, koci łeb!) na­wet nie tyle zba­dał po­de­szwa­mi, ile wy­uczył się ich na za­wsze wszyst­ki­mi mię­śnia­mi i ścię­gna­mi jesz­cze w po­przed­nim, daw­no mi­nio­nym ży­ciu – dzie­cia­ka, gim­na­zja­li­sty, sza­ła­pu­ty i „fra­je­ra w pum­pach” – trwa w go­to­wo­ści w dzień i w nocy, jak to bywa tyl­ko w wy­jąt­ko­wo szczę­śli­wym mał­żeń­stwie; mia­sto chro­ni go tak, jak nie umia­ła­by żad­na ko­bie­ta. Nie­kie­dy fi­zycz­nie wręcz czu­je tu nie­miec­ką obec­ność, z czar­no cęt­ko­wa­ny­mi, po­na­le­pia­ny­mi na mu­rach or­ła­mi i ha­ken­kreu­za­mi (Kro­aten­stras­se, ha!), co są tro­chę jak kro­sty na cie­le uko­cha­nej – to wra­że­nie po raz pierw­szy po­ja­wi­ło się w trzy­dzie­stym dzie­wią­tym, z przyj­ściem so­wie­tów, na wi­dok ich ob­szar­pa­nych, za­gło­dzo­nych żoł­nie­rzy w sztyw­nych bu­cio­rach, od ich bar­ba­rzyń­skich okrzy­ków – da­waj, pra­cha­di! – czer­wo­nych, ta­kich sa­mych jak póź­niej u szko­pów, po­uty­ka­nych gdzie się da szma­cia­nych na­mio­tów z ha­sła­mi i por­tre­ta­mi sto­sow­nych wo­dzów, ca­łej tej ta­tar­skiej ordy z drew­nia­ny­mi wa­liz­ka­mi, któ­ra w parę ty­go­dni wy­mio­tła do czy­sta wszyst­kie skle­py ni­czym ar­mia gi­gan­tycz­nych ru­dych mró­wek, a w za­mian wy­ho­do­wa­ła w sa­mym ser­cu śród­mie­ścia, przed Ope­rą, po­twor­ny, gi­gan­tycz­ny czy­rak „ba­ra­choł­ki”, na któ­rej ich ko­bie­ty na oczach roz­ba­wio­nej pu­blicz­no­ści za­żar­cie wal­czy­ły o je­dwab­ne poń­czo­chy, szar­piąc jed­na dru­gą za war­ko­cze – naj­do­bit­niej­szą ozna­ką ich ob­co­ści był fakt, że w mie­ście za­gnieź­dził się strach, któ­re­go wcze­śniej tu nie zna­no. Kie­dy so­wie­ci ucie­kli, za­cho­wał to in­stynk­tow­ne, ni­czym szó­sty zmysł, wy­czu­cie ob­ce­go, i dla­te­go, w prze­ci­wień­stwie do wie­lu, od po­cząt­ku, jesz­cze za­nim za­czę­ły się aresz­to­wa­nia, nie miał wąt­pli­wo­ści, że Niem­cy też nie zo­sta­ną w mie­ście na dłu­go: byli tu tak samo obcy, nie­waż­ne, że znacz­nie bar­dziej niż tam­ci przy­po­mi­na­li lu­dzi – ich ofi­ce­ro­wie no­si­li rę­ka­wicz­ki, uży­wa­li chu­s­tek do nosa, a kie­dy już da­wa­li sło­wo ho­no­ru, to go do­trzy­my­wa­li, na­wet pod­czas ra­bo­wa­nia miesz­kań, z któ­rych spraw­nie i me­to­dycz­nie wy­wo­zi­li wszyst­ko, co prze­oczy­li so­wie­ci; byli obcy już choć­by dla­te­go, że tak samo opla­ta­li mia­sto ciem­ną pa­ję­czy­ną stra­chu i byli tak samo upar­cie śle­pi: nie­zdol­ni do­strzec, jak dra­stycz­nie nie przy­na­le­żą do tej prze­strze­ni – jak strup, jak wrzód, któ­ry wcze­śniej czy póź­niej zo­sta­nie wy­pa­lo­ny przez go­rącz­kę. Na tle jego jed­no­ści z mia­stem, jak z ko­bie­tą, któ­rej tak na­praw­dę nig­dy jesz­cze praw­dzi­wie swo­jej nie miał, ta czy­sto or­ga­nicz­na od­por­ność na to, co obce, da­wa­ła mu pod­czas za­da­nia po­czu­cie wła­sno­ści – nie sa­me­go pra­wa, lecz mi­stycz­nej nie­mal od­por­no­ści. Nie­zwy­cię­że­nia. (Jak mo­gło­by mu się nie udać, sko­ro każ­dy ka­mień był po jego stro­nie, a oni nie mie­li ni­cze­go?...) Kie­dy było po wszyst­kim, mo­dlił się i pro­sił Boga o prze­ba­cze­nie za py­chę – o ile to była py­cha; pew­no­ści nie miał, a na­wy­ku pro­wa­dze­nia dłu­gich roz­my­ślań się wy­zbył, od­kąd za­czął żyć chwi­lą bie­żą­cą, więc we wszyst­kich kwe­stiach o cha­rak­te­rze mo­ral­nym raz na za­wsze zdał się na Boga: On wie le­piej. A oto już przy­sta­nek tram­wa­jo­wy, te­raz na­praw­dę zo­sta­ło tyle co nic, ostat­nie mi­nu­ty: od­dać dziew­czę­tom tecz­kę, wsiąść z nimi do tram­wa­ju, zwin­nie wy­sko­czyć przy skrę­cie z Ły­cza­kow­skiej (Ost­stras­se, chło­pie, Ost­stras­se!) – i tyle. Za­ła­twio­ne.

TYK... TYK... TYK... TYK...

I na­gle nie wie­dzieć skąd na­pły­nę­ła fala żaru, w skro­niach za­ło­mo­ta­ło – mimo że wy­tre­no­wa­ne cia­ło nie­zmien­nie po­dą­ża­ło na­przód w roz­bu­cha­nym ryt­mie nie­sły­szal­ne­go mar­sza. W ustach mu za­schło, nie za­trzy­mu­jąc się, zła­pał po­wie­trze usta­mi jak ryba, chwy­ta­jąc się war­ga­mi po­wie­trza – bo nic mu in­ne­go nie po­zo­sta­ło.

To nie był sy­gnał bez­po­śred­nie­go za­gro­że­nia – cze­ka­ło przed nim coś in­ne­go, nie­od­wra­cal­nie nad­cią­ga­ło ku przy­stan­ko­wi tram­wa­jo­we­mu od prze­ciw­nej stro­ny, re­du­ku­jąc dy­stans mię­dzy nimi, coś, cze­go nie po­win­no tam być; cze­go być nie mu­sia­ło. Coś, cze­go po­ja­wie­nie się pod­czas dzi­siej­sze­go za­ma­chu na ko­men­dan­ta pol­skiej po­li­cji było cał­ko­wi­cie nie do po­my­śle­nia – jak nie­zgod­ność gru­py krwi.

Już roz­po­znał, ale wciąż nie do­wie­rzał: krew bun­to­wa­ła się, bunt wsz­czy­na­ły wszyst­kie na­by­te i spraw­dzo­ne przez lata kon­spi­ra­cyj­ne in­stynk­ty, któ­re czy­ni­ły go nie­podat­nym. Wspo­mnie­nie, któ­re prze­szy­ło na wy­lot mi­nio­ne lata, jed­nym roz­bły­skiem unie­waż­ni­ło wszyst­ko, co w nich było, jak­by rzu­ca­jąc go na wznak w od­ży­łym rap­tem cza­sie: or­kie­stra gra sta­re pol­skie tan­go – „ja – mam czas, ja po­cze-kam, może znaj­dziesz mil­sze­go, pójdź, prze­ko­naj się” – i za­pach dziew­czę­cych blond wło­sów w elek­trycz­nym świe­tle, osza­ła­mia­ją­cy blond za­pach, dra­pież­na mu­zy­ka nie­wy­sło­wio­nej czu­ło­ści, od któ­rej wszyst­ko w środ­ku prze­mie­nia się w kwiat, roz­wi­ja drżą­ce, bu­dzą­ce dreszcz płat­ki (i rów­no­cze­sna oba­wa, czy nie za­wie­je na nią cza­sem wo­nią jego potu i czy nie wzbu­dzi to jej obrzy­dze­nia, tej sub­tel­nej i de­li­kat­nej pa­nien­ki, któ­rej on sam po­wi­nien kwia­ta­mi ście­lić się do nóg...) – był to cios w pier­si tak sil­ny, jak chwi­lę wcze­śniej ude­rze­nie kuli po­sła­nej jego ręką w pierś ska­za­ne­go przez Or­ga­ni­za­cję kata-po­li­ca­ja: jak­by jego, „Zwie­rza”, do­go­nił i wy­prze­dził na uli­cy wła­sny strzał, a on sam osłabł i zmiękł, i za chwi­lę pad­nie, jak tam­ten – i w ten spo­sób obej­rzy do koń­ca wszyst­ko, cze­go na Serb­skiej obej­rzeć nie zdą­żył... Naj­więk­szą chy­ba nie­spo­dzian­ką była wła­śnie ta nie­sa­mo­wi­cie ja­skra­wa, wy­ra­zi­sta i na­ma­cal­na re­al­ność wspo­mnie­nia, tak ży­we­go, pod­stęp­nie wy­ło­wio­ne­go z nie­po­ję­tych za­ka­mar­ków prze­szło­ści, któ­rą bez­tro­sko uznał za am­pu­to­wa­ną – po­dob­nie w dzie­ciń­stwie, w domu na ple­ba­nii, ude­rza­ły swo­ją błysz­czą­cą krą­głą gład­ko­ścią wy­ję­te z losz­ku jabł­ka, prze­cho­wy­wa­ne w sło­mie – ja­kim cu­dem za­cho­wy­wa­ły tę gład­kość, to głę­bo­kie, gorz­ka­we tchnie­nie je­sien­ne­go sadu?... Nie upadł, da­lej wład­czo nio­sło go na­przód, od­bie­ra­jąc spo­kój nie­od­wra­cal­nym skra­ca­niem dy­stan­su, a jego prze­szłość zdzie­ra­ła w nim war­stwę po war­stwie z sza­lo­ną pręd­ko­ścią, jak­by w ostat­niej chwi­li przed śmier­cią – a może już po śmier­ci? – wi­dział sie­bie z boku: spo­śród wszyst­kich prze­chod­niów w śród­mie­ściu o tej wcze­snej go­dzi­nie był naj­sła­biej chro­nio­ny – od­sło­nię­ty, ru­cho­my cel. Po­wol­na, mo­kra, otwar­ta rana.

TYK... TYK... TYK... TYK...

(Na­zy­wam się Ad­rian Or­tyń­ski.)

Był szczę­śli­wy.

Wy­raź­nie wi­dział mo­kre okrą­gla­ki bru­ku i smuż­kę szro­nu na skra­ju tro­tu­aru, i błysz­czą­ce szy­ny tram­wa­jo­we. Wi­dział na­prze­ciw sie­bie, z każ­dym kro­kiem co­raz bli­żej, dwie dziew­czę­ce twa­rzycz­ki: jed­na, Nusi, jak­by nie­ostra, a dru­ga – tak, wie­dział, uprze­dzo­no go, że dziew­czę­ta przyj­dą w pa­rze, że Nu­sia przy­pro­wa­dzi ko­le­żan­kę, Boże, kto by po­my­ślał!... – dru­ga mi­go­ce mu w oczach, jak ośle­pia­ją­ca pla­ma po spoj­rze­niu w słoń­ce – ry­sów nie od­róż­nia, ale nie musi ich wi­dzieć, żeby wie­dzieć – ca­łym sobą, ca­łym swo­im ży­ciem rów­no­cze­śnie: to Ona.

Ona.

TYK... TYK... TYK... TYK...

Ja – mam – czas, ja po­cze­kam... (Or­kie­stra gra, pary tań­czą.) Pro­szę, jak­że dłu­go cze­kał – cze­kał przez wszyst­kie te lata, sam o tym nie wie­dząc – no i się do­cze­kał.

Bli­żej. Jesz­cze bli­żej. (Jesz­cze chwi­la – i ręka w ręce...) Wca­le go nie dzi­wi, że znie­nac­ka syp­nął śnieg – ktoś tam na gó­rze do­strzegł wła­ści­wy mo­ment, dał znak – i za­tań­czy­ły w po­wie­trzu bia­łe płat­ki, osia­da­jąc na Jej wło­sach, na zło­ta­wych lo­kach wy­my­ka­ją­cych się spod be­re­tu, na opró­szo­nych do pu­szy­sto­ści (po­si­wia­łych!) rzę­sach. (Jej rzę­sy. Jej usta.)

Gdzieś w tle po­ja­wia się, jak­by prze­sa­dzo­na z cu­dzej gło­wy, ostrze­gaw­cza myśl, że śnieg to pro­blem – kie­dy będę biec przez park, zo­sta­ną śla­dy – ale te­raz nic w tym ro­dza­ju nie może do­trzeć głę­biej do jego świa­do­mo­ści. Po­zna­ła czy nie? Za­śnie­żo­na. Uśmiech­nię­ta. Spo­koj­na. Kró­lo­wa Śnie­gu – tak na­zwał ją tam­te­go wie­czo­ra, gdy od­pro­wa­dzał ją do domu, do ko­lo­nii pro­fe­sor­skiej na Kru­piar­skiej; jej wy­so­kie sznu­ro­wa­ne bot­ki zo­sta­wia­ły na śnie­gu ta­kie ma­leń­kie, nie­mal­że dzie­cię­ce śla­dy, po­ka­zy­wał jej to, a ona uśmie­cha­ła się po­błaż­li­wie, odro­bi­nę za­lot­nie – ależ co pan, pa­nie Ad­ria­nie, noga jak noga – ależ pro­szę po­rów­nać, pan­no Helu – ce­lo­wał sta­ran­nie i od­bi­jał swo­ją niedź­wie­dzią łapę obok jej de­li­ka­ne­go śla­du, któ­ry ciem­niał na śnie­gu ni­czym pła­tek kwia­tu (z ty­cim znacz­kiem ob­ca­si­ka u na­sa­dy), niby bro­nił go w ten spo­sób przed ja­kimś cu­dzym spoj­rze­niem, osła­niał swo­ją wy­raź­nie wy­dep­ta­ną obec­no­ścią – pro­szę spoj­rzeć, pro­szę! – raz, dru­gi i tak przez całą dro­gę: nie­wy­sło­wio­na bło­gość wi­dze­nia od­ci­sków ich stóp obok sie­bie, zno­wu i zno­wu, to było jak ja­kiś szcze­gól­ny, in­tym­ny ro­dzaj do­ty­ku, i kie­dy wresz­cie nie­mal prze­stra­szo­na od­sko­czy­ła, za­bra­ła od nie­go rękę przed sa­mym gan­kiem i skry­ła się w swo­jej for­te­cy z wie­życz­ka­mi, swo­jej wiel­ko­pań­skiej pro­fe­sor­skiej wil­li, ob­sa­dzo­nej przez nie­wi­docz­nych w nocy, jak­by za­le­gli gdzieś tam w głę­bi na cza­tach, krew­nych i po­ko­jów­ki (drzwi wej­ścio­we skrzyp­nę­ły tak, jak­by ak­sa­mit­ny ba­ry­ton zdzi­wił się prze­cią­gle: „O-o-o!”), on tkwił przed bra­mą w tym sa­mym miej­scu, w któ­rym go po­rzu­ci­ła, zu­peł­nie nie ro­zu­mie­jąc, do­kąd te­raz miał­by iść – i po co?... Przed nim ciem­niał, ucie­ka­jąc po bia­łych, osa­mot­nio­nych scho­dach, drob­ny sznu­re­czek wy­szy­tych przez jej bot­ki płat­ków i ury­wał się przed drzwia­mi tak samo, jak jego myśl, po­tem na pię­trze za­pa­li­ło się świa­tło, na fi­ran­ce za­ma­ja­czył jej cień i na­tych­miast wy­peł­ni­ła go nowa fala ra­do­ści – i dłu­go stał, nie od­wra­ca­jąc spoj­rze­nia od tego zło­ci­ste­go ni­czym ob­raz w cer­kwi wy­so­kie­go okna, w któ­rym jak na ekra­nie ki­no­wym po­ru­szał się jej cień – od­cho­dził, to znów wra­cał, raz za­marł, aż zda­ło mu się, że ona pa­trzy na nie­go, przy­warł­szy do szy­by, i jak w ma­li­gnie, jed­nym tchem wy­szep­ty­wał w jej stro­nę naj­czul­sze sło­wa i śmiał się sam do sie­bie, w ogó­le nie czu­jąc zim­na; po­tem okno zga­sło, ale nie od razu zro­zu­miał, co to zna­czy – Hel­cia po­ło­ży­ła się spać – mam­ro­tał pod no­sem, krę­cąc gło­wą i śmie­jąc się ci­chut­ko, jak­by ko­ły­sał ją śpią­cą na rę­kach, jak­by otrzy­mał w ten spo­sób nowy do­wód jej nie­zwy­kłej bli­sko­ści, znak, że na­le­żą do sie­bie: ona śpi na gó­rze, w swo­im po­ko­iku, a na bia­łych scho­dach ciem­nie­je w mro­ku nocy sznu­re­czek jej śla­dów, on to wi­dzi – i tak, pi­ja­ny szczę­ściem, tkwił przy bra­mie, strze­gąc jej śla­dów, do sa­me­go świ­tu – i kom­plet­nie nie pa­mię­tał, kie­dy i jak do­stał się do domu.

A co naj­dziw­niej­sze, na­wet się wte­dy nie prze­zię­bił.

To, że szła te­raz tym sa­mym płyn­nym, wy­uczo­nym u naj­słyn­niej­szych lwow­skich me­trów kro­kiem (tyl­ko nogi, moje pa­nie! ru­sza­ją się tyl­ko nogi!) przez przy­sta­nek tram­wa­jo­wy, obok Nusi, jego sta­łej łącz­nicz­ki, i nio­sła mu na spo­tka­nie ten swój spo­koj­ny, nie­do­stęp­ny uśmiech ni­czym osob­ne źró­dło świa­tła wśród li­sto­pa­do­we­go miej­skie­go pej­za­żu, było nie­mal rów­ne nie­bio­som spa­da­ją­cym znie­nac­ka na gło­wę – spa­dły, a on się na­wet nie zdzi­wił. Śnieg pa­dał i roz­no­sił wo­kół za­pach jej wło­sów – osza­ła­mia­ją­co de­li­kat­ny, wil­got­ny, ja­sny za­pach; je­den pła­tek opadł mu na war­gi i od tego le­ciu­sień­kie­go, wy­czu­wal­ne­go sa­my­mi ko­niusz­ka­mi ner­wów po­ca­łun­ku jego war­gi w koń­cu roz­cią­gnę­ły się w daw­no za­po­mnia­nym, noc­nym uśmie­chu z tam­te­go cza­su – głu­pio bło­gim, bez­wied­nym, jak mię­śnie skra­ca­ją­ce się pod ude­rze­niem le­kar­skie­go młot­ka – i za­miast dać im obu znak, że wszyst­ko w po­rząd­ku, że za­da­nie wy­ko­na­ne i wszyst­ko idzie zgod­nie z usta­le­nia­mi, Ad­rian Or­tyń­ski wzdy­cha, tak samo bez­wied­nie – jak ostat­ni idio­ta, jak zu­peł­ny żół­to­dziób, do li­cha, zie­lo­ny jak szczy­pio­rek:

– Hel­cia...

I jak­by bu­dzi się na dźwięk wła­sne­go gło­su.

TYK... TYK... TYK... TYK...

– Pań­stwo się zna­ją?

To Nu­sia, z boku, nie­mal spod pa­chy, taki kra­sno­lu­dek, za­wsze w zde­ner­wo­wa­niu wty­ka tę draż­nią­cą ucho pol­ską skład­nię – chwa­li­ła się, że swe­go cza­su ukoń­czy­ła pol­skie gim­na­zjum Strzał­kow­skiej, dziw nad dzi­wy, jak to być może, że nie zdo­ła­li wy­kuć tam z niej pierw­szo­rzęd­nej pol­skiej szo­wi­nist­ki, hm?... Ach, Nu­siu, Nu­sień­ko, zło­ta z cie­bie dziew­czy­na – znie­nac­ka z gło­wą za­le­wa go ży­wio­ło­wa, po­ry­wa­ją­ca ra­dość, upa­ja­ją­ca, jak ta, któ­ra wy­bu­cha pod­czas ak­cji i pcha czło­wie­ka do przo­du, wy­ry­wa się z pier­si śpie­wem, re­cho­tem i wul­gar­ny­mi okrzy­ka­mi (raz mu­siał ostrze­li­wać się pod­czas uciecz­ki przez po­dwór­ka, bal­ko­ny i stry­chy, a w gło­wie hu­cza­ło we­zwa­niem, do­słow­nie jak w karcz­mie – do tań­ca: Jam po Lwo-wie dzień wę­dro­wał, mia­stu Lwo-wu się dzi­wo­wał – brzdęk, brzdęk, jed­na kula brzęk­nę­ła po bla­sze, i jak­by bę­ben za­re­cho­tał, jak­by skrzyp­ki się roz­krzy­cza­ły w cał­kiem już sza­lo­nym tem­pie, pre­sto, pre­sto: sie-dzi-ba-ba na bal-ko-nie, roz-sta-wi-ła-no-gi-go-łe, wstyd sie-dzieć, wstyd pa-trzeć, jak cho-le-ra! – ha, ha, a co, psia mać, spu­dło­wa­łeś?!) – aż go roz­pie­ra, do­słow­nie uno­si nad zie­mią, mógł­by z ła­two­ścią, jak ol­brzym z baj­ki, chwy­cić na ręce obie dziew­czy­ny, a no­ga­mi roz­trą­cić na wszyst­kie stro­ny tę pu­łap­kę cza­su, któ­ry znów się skur­czył, za­mknął wo­kół nich, te­raz już troj­ga, w je­dy­ną do­stęp­ną im rze­czy­wi­stość, któ­rej nie da się ani obejść, ani prze­sko­czyć: trup na Serb­skiej, pi­sto­let w tecz­ce, tecz­ka w ich rę­kach i już za chwi­lecz­kę, za mo­men­cik, po­li­ca­je za­czną prze­cze­sy­wać mia­sto, je­śli już nie za­czę­li – cyka, cyka krew w ży­łach, od­li­cza­jąc se­kun­dy, i w tym wor­ku zo­sta­li za­wią­za­ni ra­zem: ja­kiś nie­wi­dzial­ny i nie­po­ję­ty, gi­gan­tycz­ny ma­gnes przy­cią­gnął Ją do nie­go i przy­ci­snął do jego pier­si, i ich ta­niec nie skoń­czył się, póki gra or­kie­stra...

Ej, da­waj, da­waj, kur­czę, cho­le­ra, graj!... Graj, psia mać, żeby ci w pier­siach tak gra­ło!...

I za­nim któ­reś z „pań­stwa, któ­rzy się zna­ją” zdą­ży prze­mó­wić choć sło­wem, wcho­dzą mie­dzia­ne ko­tły z do­no­śnym, ogłu­sza­ją­cym brzę­kiem, z roz­ko­ły­sa­nym dzwo­nie­niem, co­raz bar­dziej prze­ni­kli­wym, jak wa­lą­cy się na gło­wy lo­do­wy pa­łac Kró­lo­wej Śnie­gu – nad­jeż­dża tram­waj, na­sza ocze­ki­wa­na „je­dyn­ka” – wszyst­ko jest jak być po­win­no, tak, jak Pan Bóg przy­ka­zał i jak za­pla­no­wa­no w szta­bie Pro­wo­du, i oko już na chłod­no, jak przez wi­zjer ka­ra­bi­nu, prze­li­cza drzwi wyj­ścio­we: pierw­szy wa­gon prze­pusz­cza­my, bo nur für Deut­sche, o tej po­rze w ogó­le pra­wie pu­sty, lu­dzie tło­czą się przy tyl­nej plat­for­mie, głów­nie ko­bie­ty, któ­re nie po­tra­fią wsko­czyć do środ­ka w bie­gu, i my bę­dzie­my wsia­dać, moja dziew­czyn­ko, pro­szę ja­śnie pa­nie­nek, uwa­żaj pan! – aj-aj-aj, na­stą­pi­łem ko­muś na nogę, prze­pra­szam uni­że­nie, ja­kaś stróż­ka w chu­ście, za nią pa­niu­sia w li­sach, lę­kli­wie przy­ci­ska­ją­ca do boku to­reb­kę, za­gra­dza przej­ście in­nym, faj­no, rap­tow­ny zryw, krót­kie za­mie­sza­nie przy drzwiach – tej sztucz­ki na­uczy­łem się jesz­cze za Pol­ski, jak sie­dzia­łem na Łąc­kie­go w jed­nej celi z do­li­nia­rza­mi, ale skąd ty to umiesz, moja ma­leń­ka, skąd ty wiesz, co masz ro­bić, bo to jed­nak two­ja, nie Nu­si­na, szczu­plut­ka rącz­ka w rę­ka­wicz­ce sta­now­czo za­bie­ra ode mnie w tym krót­ko­trwa­łym za­mę­cie tecz­kę z dro­go­cen­nym wal­te­rem, sta­no­wią­cym obec­nie cor­pus de­lic­ti – w chwi­li, w któ­rej pod­sa­dzam cię na sto­pień, i ty już tam, na gó­rze, chwy­tasz dru­gą rącz­ką za por­ce­la­no­wy uchwyt i szczo­drze ob­da­ro­wu­jesz kon­duk­to­ra po­god­nym, świe­tli­stym uśmie­chem, z ko­bie­cą bez­rad­no­ścią – ta­kim czu­łym ge­stem! – przy­ci­ska­jąc do pier­si tecz­kę, sku­pia­jąc na so­bie cały dal­szy cię­żar śmier­tel­ne­go ry­zy­ka – fakt fak­tem, nie ma dwóch zdań, o wie­le mniej­sze­go niż do­tych­czas, bo ko­biet po­li­cja jed­nak nie za­trzy­mu­je na uli­cach do prze­szu­ka­nia, do tego bu­dzą­ce­go obrzy­dze­nie kle­pa­nia dłoń­mi po cie­le, po któ­rym za­wsze po­zo­sta­je uczu­cie zbez­czesz­cze­nia, zęby za­ci­ska­ją się do bólu gło­wy, ale nie ko­bie­ty, nie, ko­bie­ty zo­sta­wia­ją w spo­ko­ju, więc z Bożą po­mo­cą obie z Nu­sią bez prze­szkód do­star­czy­cie broń do skryt­ki, tyl­ko nikt mi już o tym nie da znać – jak nikt znać nie dał, że tu je­steś, tu, a nie w bez­piecz­nym Zu­ry­chu, do­kąd wy­je­cha­łaś na stu­dia jesz­cze przed woj­ną, i nig­dy się nie po­że­gna­li­śmy, bo gdy wy­jeż­dża­łaś, tłu­kłem wszy na Łąc­kie­go, a po­tem Pol­ska upa­dła i przy­szli so­wie­ci, i mu­sia­łem ucie­kać do Kra­ko­wa, bo Po­la­cy zo­sta­wi­li NKWD li­sty wszyst­kich swo­ich więź­niów po­li­tycz­nych, wśród któ­rych więk­szość sta­no­wi­li Ukra­iń­cy, i na­szych chłop­ców wy­ła­py­wa­no od nowa, a z tych, któ­rych zła­pa­li, nikt już nie wra­cał – przez wszyst­kie te lata po­wta­rzał mi się je­den i ten sam sen, już so­bie do­kład­nie przy­po­mi­nam, a za­wsze prze­cież by­łem pe­wien, że nic mi się nie śni, by­łem pe­wien, czyż­bym zwy­czaj­nie za­po­mi­nał po prze­bu­dze­niu, jak­by świa­do­mość, le­d­wie włą­czo­na, na­tych­miast za­su­wa­ła za sobą drzwi, czyż­bym ja też ję­czał i wzy­wał cię w tym sta­nie?... – śni­ło mi się, że tań­czy­my w ciem­nej sali, jak­by w Pro­swi­cie albo w Na­rod­nym Domu, tyl­ko więk­szej, i w pew­nej chwi­li zni­kasz mi, na­wet nie za­uwa­żam, jak i kie­dy, po pro­stu na­gle zda­ję so­bie spra­wę, że tań­czę sam – mo­ment na­głe­go chło­du, lep­kie­go stra­chu, Hel­ciu, gdzie je­steś, rzu­cam się na po­szu­ki­wa­nia, bie­gam po sali jak wa­riat, a ona roz­ra­sta się, to już nie sala, tyl­ko ogrom­ny plac, wciąż ciem­no, jak w nocy, ale ja wiem, że gdzieś tu je­steś, mu­sisz tu być, to tyl­ko ja nie mogę cie­bie zo­ba­czyć – i oto się zna­la­złaś, moja dziew­czyn­ko, złą­czy­ły się ko­ry­ta­rze roz­dzie­lo­ne­go cza­su i znów je­ste­śmy ra­zem, już wy­ko­na­li­śmy pierw­szą fi­gu­rę na­sze­go wspól­ne­go tań­ca: pas de deux z pi­sto­le­tem! – i pod nie­sły­szal­ne okrzy­ki nie­wi­dzial­ne­go wo­dzi­re­ja wci­skam się do tram­wa­ju w ślad za Nu­sią, i jesz­cze przez do­bre dzie­sięć albo dwa­na­ście mi­nut po­nad ob­cy­mi gło­wa­mi będę pa­trzył na two­ją twa­rzycz­kę, moja ma­leń­ka, moja od­waż­na dzie­cin­ko – taka nam się tra­fi­ła mu­zy­ka i nie ma na to rady, trze­ba tań­czyć do koń­ca, do ostat­nie­go tchu, jak każe przy­się­ga – z nas wszak za­wsze była taka do­bra­na para, naj­lep­sza na sali, po­wia­da­no, że wy­glą­da­my do­słow­nie jak Mar­le­na Die­trich i Clark Ga­ble, wszyst­kie two­je ko­le­żan­ki mu­sia­ły ci za­zdro­ścić, więc nic się nie martw i nic się nie bój – nie na dar­mo mam fart, za­wsze wy­star­cza­ło go dla wszyst­kich, któ­rzy szli ze mną, a ci, któ­rzy po­szli osob­no i któ­rych już nie ma – Ihor, za­ka­to­wa­ny przez bol­sze­wi­ków w dro­ho­byc­kim wię­zie­niu tak, że mat­ka tyl­ko po ko­szu­li tru­pa roz­po­zna­ła, Ne­stor, co prze­padł w Au­schwitz, aresz­to­wa­ny we wrze­śniu czter­dzie­ste­go pierw­sze­go, Lo­dzio, Lo­dzio Da­rec­ki, naj­zdol­niej­szy z na­szej kla­sy, co po­je­chał do Ki­jo­wa ze­szłe­go lata, kie­dy pod­zie­mie już upa­dło, i Bóg mi świad­kiem, jesz­cze kie­dyś znaj­dę to ścier­wo, któ­re wy­sła­ło Lo­dzia do Ki­jo­wa pro­sto w łapy ge­sta­po, żeby go tam za­strze­li­li jak psa za­raz pierw­sze­go dnia po przy­jeź­dzie – wszy­scy oni, a wciąż ich przy­by­wa, sto­ją w pół­mro­ku pod ścia­ną sali ba­lo­wej czy może w sze­re­gu wzdłuż ciem­ne­go pla­cu i pa­trzą na nas – Ihor, Ne­stor, Lo­dzio, Bóg je­den wie, ilu ich, we śnie prze­bie­ga­łem koło nich, nie wi­dząc, bo szu­ka­łem tyl­ko cie­bie, i do­pie­ro te­raz, gdy po­wró­ci­łaś i sen wy­pły­nął na wierzch jak to­pie­lec wy­pły­wa z Cisy na głos trem­bi­ty, poj­mu­ję ja­sno, że to oni wy­peł­nia­li salę, po to się wła­śnie po­więk­sza­ła, żeby ich wszyst­kich po­mie­ścić – tych, któ­rzy wy­szli z ta­necz­ne­go krę­gu i już nie wró­cą, ale sto­ją tam, i mil­czą, i nie ru­sza­ją się z miejsc, i pa­trzą na nas w ocze­ki­wa­niu – a to zna­czy, że na­sza praw­dzi­wa za­ba­wa do­pie­ro się za­czy­na, Hel­ciu...

Grand rond! Avan­cez! A tro­is temps!

„Już czas!” – sta­wia go na rów­ne nogi Głos, na­tręt­nym sztur­chań­cem od środ­ka w czasz­kę; po raz ostat­ni wy­pić ocza­mi, jak usta­mi i noz­drza­mi rów­no­cze­śnie, na za­pas, jej twa­rzycz­kę – co za du­reń po­wie­dział, że ślicz­na bu­zia jesz­cze ni­ko­go nie na­kar­mi­ła? – i bie­giem marsz, bra­cie, à tro­is temps: trá-ta-ta, trá-ta-ta, trá-ta-ta – tram­waj zgrzy­ta na za­krę­cie, wy­gi­na­jąc się ca­łym tu­ło­wiem jak na tor­tu­rach, na skra­ju pola wi­dze­nia ska­czą pla­my ka­mie­nic – skacz, ofer­mo! – przed sie­bie, wzdłuż li­nii tram­wa­jo­wej, w dół spa­dzi­stej uli­cy – z wol­ny­mi rę­ka­mi i ob­cię­tym do ży­we­go mię­sa wzro­kiem, ode­rwa­nym jak spła­che­tek wła­sne­go cia­ła, od jej świe­cą­cej po­śród tłu­mu w wa­go­nie twa­rzycz­ki, za­miast któ­rej te­raz sy­pią się do oczu nie­koń­czą­ce się ka­mie­nie, ka­mie­nie, ko­cie łby, Kat­zen­kop­fste­in, bie­gnij!...

Bie­gnij. Bie­gnij. Bie­gnij. Za­kręt – bra­ma – park – ale­ja – drze­wa – drze­wa – czar­ne pnie. Kto to chrzą­ka za ple­ca­mi?! Nie, nic, to płaszcz sze­le­ści. A dla­cze­go masz mo­kre po­licz­ki, a od nosa do ust pły­ną stru­my­ki wil­go­ci – czyż­byś aż tak się spo­cił?...

Ja pła­czę, roz­bły­sku­je mu w gło­wie. Boże ko­cha­ny, pła­czę. To moje łzy.

Mi­mo­wol­nie zwal­nia kro­ku – à deux temps, à deux temps – i do­ty­ka pal­ca­mi po­licz­ków, sa­my­mi ko­niusz­ka­mi pal­ców, tak ostroż­nie, jak­by to nie były jego po­licz­ki. Prze­pa­dłeś, Ad­ria­nie, prze­bie­ga przez myśl, prze­pa­dłeś, chło­pie, z kre­te­sem...

Dla­cze­go – prze­pa­dłeś?! Prze­cież wszyst­ko po­szło jak na­le­ży!

Rzut oka na ze­ga­rek: cała ope­ra­cja, od po­ja­wie­nia się tam­te­go na Serb­skiej, za­ję­ła dwa­na­ście mi­nut. Dwa­na­ście i pół, do­kład­nie mó­wiąc. A wła­ści­wie pra­wie trzy­na­ście. Trzy­na­ście.

Do li­cha, nig­dy nie wie­rzył w za­bo­bo­ny – co się z nim dzie­je?! Prze­czu­cie ja­kieś czy co?... Cze­go się prze­stra­szył?

„...Je­zus na­tych­miast uświa­do­mił so­bie, że moc wy­szła od Nie­go. Ob­ró­cił się w tłu­mie i za­py­tał: «Kto się do­tknął mo­je­go płasz­cza?». Od­po­wie­dzie­li Mu ucznio­wie: «Wi­dzisz, że tłum ze­wsząd Cię ści­ska, a py­tasz: Kto się Mnie do­tknął». On jed­nak roz­glą­dał się, by uj­rzeć tę, któ­ra to uczy­ni­ła”.

Nig­dy wcze­śniej nie ro­zu­miał tego frag­men­tu ewan­ge­lii o uzdro­wie­niu cier­pią­cej na krwa­wie­nie ko­bie­ty – na­wet kie­dy pod­rósł i usły­szał od ró­wie­śni­ków – w wul­gar­nych, obrzy­dli­wych sło­wach, któ­re w ża­den spo­sób nie pa­so­wa­ły do Pi­sma Świę­te­go – co to tak na­praw­dę zna­czy: krwa­wie­nie, i dłu­go się mę­czył, nie mo­gąc uwie­rzyć. Tata czy­tał mu to na głos w dzie­ciń­stwie, po­tem już nie miał od­wa­gi taty za­py­tać. A frag­ment po­zo­stał nie­ja­sny: jak to moż­li­we – nie wi­dzieć jak, ale czuć, że moc z czło­wie­ka wy­szła?...

Te­raz wie­dział. Ewan­ge­licz­ny opis oka­zał się do­kład­ny jak dia­gno­za me­dycz­na – le­piej nie da­ło­by się tego po­wie­dzieć. Nie ma bar­dziej od­po­wied­nich słów.

Wła­śnie tak się czuł.

Coś się zmie­ni­ło – i już wie­dział co: z tych dwu­na­stu (a nie, jed­nak trzy­na­stu, szlag by to tra­fił!) mi­nut ostat­nich dzie­sięć wciąż było przy nim i nie mi­ja­ło: od­kąd uj­rzał Hel­cię. Hel­cia była przy nim. Niósł ją w so­bie i nie chciał się z nią roz­stać; za żad­ne skar­by by się nie roz­stał. I wie­dział, że tak już te­raz bę­dzie.

Przez wszyst­kie te lata bez niej pę­dził po po­wierzch­ni cza­su jak po lo­dzie – lek­kim, sprę­ży­stym kro­kiem – i na­gle wpadł jak do prze­rę­bla: zro­bił się cięż­ki. Siła, któ­ra nio­sła go po­nad cza­sem, wy­szła z nie­go.

Ad­rian Or­tyń­ski, pseu­do­nim „Zwierz”, za­le­ga­li­zo­wa­ny jako stu­dent Fach­kur­sen na po­li­tech­ni­ce, alias – we­dług in­nych do­ku­men­tów – Jo­hann We­iss, alias An­drzej Or­tyń­ski. Lat dwa­dzie­ścia trzy. Twar­dy. Nie­uchwyt­ny. Nie­zwy­cię­żo­ny. Nie­śmier­tel­ny.

I w tej wła­śnie chwi­li po raz pierw­szy ja­sno i wy­raź­nie świa­dom tego, że umrze.

Że jego śmierć jest już w dro­dze. Od­li­cza­nie jej po­dró­ży już się za­czę­ło, dzie­sięć mi­nut temu. Ile jesz­cze po­trwa, nie ma zna­cze­nia – go­dzi­ny, mie­sią­ce czy lata – idą so­bie ze śmier­cią na spo­tka­nie i to spo­tka­nie z pew­no­ścią na­stą­pi, co­kol­wiek się wy­da­rzy: jak umó­wio­na rand­ka.

TYK... TYK... TYK... TYK...

Jego we­wnętrz­ny zwierz od­ru­cho­wo każe chwy­cić się za gar­dło (ja­kie bez­bron­ne jest pod pal­ca­mi ru­cho­me, wy­my­ka­ją­ce się jabł­ko Ada­ma, jak ła­two gwał­tow­nym ru­chem znisz­czyć te chrząst­ki i ścię­gna...), za­dzie­ra gło­wę ku ni­skie­mu, na­brzmia­łe­mu śnie­giem nie­bu i bez­wied­nie wy­szcze­rza zęby – jak­by po­ka­zy­wał sie­dzą­ce­mu tam, w gó­rze, nie­wi­docz­ne­mu den­ty­ście, swo­je zdro­we dzią­sła.

Z boku mo­gło się wy­da­wać, że krzy­czy – bez­dź­więcz­nie, bez­gło­śnie. Albo re­cho­cze – też bez­gło­śnie; sa­mot­ny żywy czło­wiek pod wo­jen­nym li­sto­pa­do­wym nie­bem, któ­ry twarz kie­ru­je ku gó­rze: mar­twym rzad­ko się to uda­je, mar­twi pa­da­ją na wznak, tyl­ko je­śli mają wy­jąt­ko­we szczę­ście, bo i do śmier­ci moż­na mieć fart, jak do wszyst­kie­go wśród lu­dzi; naj­czę­ściej zaś ostat­nie ich spoj­rze­nie tra­fia w zie­mię, w zie­mię. W zie­mię.Oksa­na Za­buż­ko

(ur. 1960) – ukra­iń­ska pi­sar­ka, po­et­ka i ese­ist­ka. Pra­cu­je w In­sty­tu­cie Fi­lo­zo­fii Ukra­iń­skiej Aka­de­mii Nauk. Otrzy­ma­ła sty­pen­dium Fun­da­cji Ful­bri­gh­ta, wy­kła­da­ła w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Jest au­tor­ką wie­lu to­mi­ków po­etyc­kich, zbio­ru opo­wia­dań Sio­stro, sio­stro (2003; W.A.B. 2007), a tak­że ese­jów Kro­ni­ka we­dług For­tyn­bra­sa. Kra­jo­wą sła­wę i suk­ces za­gra­nicz­ny przy­nio­sły jej Ba­da­nia te­re­no­we nad ukra­iń­skim sek­sem (1996; W.A.B. 2003, wyd. II 2008). Mu­zeum po­rzu­co­nych se­kre­tów, naj­now­sza po­wieść Za­buż­ko, zdo­by­ła ty­tuł naj­lep­szej ukra­iń­skiej książ­ki roku 2010.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: