Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Steczkowscy. Miłość wbrew regule - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 marca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Steczkowscy. Miłość wbrew regule - ebook

Postawili wszystko na jedną kartę – sprzeciwili się tradycji, zasadom i kościelnej regule. Wybrali siebie i miłość. Nikt ich nie wspierał, wszyscy się odwrócili. Było ciężko, ale wygrali swoje życie.

W latach sześćdziesiątych młody Stanisław Steczkowski jest księdzem w Duląbce, niewielkiej wsi w województwie podkarpackim. Charyzmatycznym, tryskającym energią, uwielbianym przez wiernych, dyrygentem chóru przykościelnego aktywizującego parafian. Danusia Wyżkiewicz, młodsza od niego o siedem lat, mieszka w tej samej wsi i śpiewa w chórze przykościelnym. Od dawna jest zakochana w Stanisławie, okazuje się, że z wzajemnością.

Danuta zachodzi w ciążę i nie liczy na nic. Sądzi, że będzie samotną matką, która nikomu nie ujawni nazwiska ojca dziecka.  Stanisław nie wie, jak postąpić. Zamyka się na tydzień w pustelni w Dukli, a kiedy schodzi ze wzgórza, nie jest już księdzem. Jest mężczyzną, który wybrał miłość do kobiety.

Razem stworzyli niesamowitą rodzinę i silną więź między dziewięciorgiem swoich dzieci. Przez lata rozwijali ich talenty, wspólnie koncertując i na co dzień żyjąc muzyczną pasją.
W ten sposób zbudowali swoją niekwestionowaną pozycję rodziny muzykującej.

Ta książka mówi o pięknej miłości, ale też o borykaniu się przez całe życie z bytem, akceptacją społeczną, Kościołem i aparatem władzy, o nieustannym życiu poza nawiasem.
Jest to też opowieść o bezprzykładnej walce o uznanie tej miłości przez Kościół,
o dyspensę od ślubów kapłańskich i ślub kościelny. Walce wygranej na trzy lata przed śmiercią Stanisława.

Agata Steczkowska – (ur. 1966), najstarsza z dziewięciorga rodzeństwa muzykującego zespołu Steczkowskich, dyrygentka, pianistka, kompozytorka, wiolonczelistka, pedagog, koncertuje od 7 roku życia, od 14 roku życia odpowiedzialna za repertuar i opracowanie występów rodziny. Autorka audycji muzycznych w Radio 1 oraz w Trójce. Od poł. 2016 – modelka (obuwie, akcesoria). Ukończyła podstawową szkołę muzyczną w Rzeszowie, średnią szkołę muzyczną w Stalowej Woli i Akademię Muzyczną w Krakowie (w klasie wiolonczeli i fortepianu). Od szesnastego roku życia prowadziła wraz z ojcem Stanisławem chór chłopięco – męski „Cantus”, który zdobył wiele nagród i koncertował w najlepszych salach koncertowych (Beethoven Halle, La Scala), a potem zakładała i prowadziła własne chóry, m.in. chór dziecięcy „Mały Cantus”, chór męski „Quatuoris Virinorus” oraz chór dziewczęcy. W 1997 roku opracowała autorski program klas chóralnych dla klas 1-6. Wydała „Zeszyty do nauki muzyki i śpiewu dla dzieci szkoły podstawowej”. Jest autorką muzyki filmowej, m.in. do „Portrecisty”, reż. Irek Dobrowolski i „Syberyjskiej lekcji”, reż. Wojciech Staroń. Jest laureatką prestiżowych odznaczeń, m.in. dwukrotnie Nagrody Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego w uznaniu zasług dla kultury polskiej, nagrody „Zasłużony Działacz Kultury” oraz tytułu Pierwszego Ambasadora Stalowej Woli przyznawanego przez prezydenta miasta. Prowadzi autorską fundację rozwijającą program umuzykalniania dzieci i młodzieży.


Beata Nowicka – (ur. 1966), dziennikarka związana obecnie z miesięcznikiem „Viva”, od ponad 20 lat publikuje wywiady z wybitnymi Polakami: politykami (Donald Tusk, Bronisław Komorowski), artystami (Krystyna Janda, Kora Jackowska, Jerzy i Maciej Stuhrowie, Wojciech Kilar, Andrzej Wajda), lekarzami Zbigniew i Grzegorz Religa, naukowcami (Jadwiga Staniszkis); wraca do swoich rozmówców po latach, śledzi ich kariery. Autorka książek („Między nami” z Małgorzatą Tusk, „Stuhrmówka” z Maciejem Stuhrem, „Jak ja to robię” z Ewa Drzyzgą).

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-4333-6
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

* * *

Zawsze interesowały mnie dzieje ludzi, ponieważ interesuje mnie prawdziwe życie i jego świadectwa. Między innymi dlatego piszę muzykę do filmów dokumentalnych. Zawsze interesowała mnie też prawda. Dla mnie prawda jest atrakcyjna, a kłamstwo nudne i przewidywalne.

Ta książka dojrzewała we mnie bardzo długo. Właściwie od momentu, kiedy na ulicy, od zupełnie obcej osoby dowiedziałam się, że jestem dzieckiem księdza. Miałam wtedy czternaście lat. Kiedy wróciłam do domu, mama powiedziała mi, że jestem dzieckiem miłości. To była prawda.

Dla mnie tato był wspaniałym ojcem i człowiekiem godnym podziwu. Ale wtedy uświadomiłam sobie, że chciałabym dowiedzieć się, jak było naprawdę. Stałam się rodzinnym detektywem. Przez trzydzieści lat gromadziłam rodzinne archiwa, rozmawiałam ze świadkami tamtych czasów, z bliższą i dalszą rodziną, z przyjaciółmi, znajomymi moich rodziców. To było dla mnie bardzo pouczające i wzruszające doświadczenie. Czytałam te dokumenty wiele razy, słuchałam opowieści nie tylko o moich rodzicach, ale też o prababci Wiktorii, dziadku Pawle i dwóch niezwykłych babciach Mariach. Jedną z najpiękniejszych rzeczy, jakie odkryłam, były listy moich rodziców, głównie mojego taty do mamy. Rozmawiałam o nich, rozmyślałam i często analizowałam ich przesłanie. Nie przywołuję tych listów w oryginalnej formie, bo są adresowane do mojej mamy, nie do mnie. Mam jednak nadzieję, że udało mi się zachować ich piękno, ponieważ są one unikatowym świadectwem wielkiej miłości, odpowiedzialności i uczciwości człowieka, mężczyzny. Mojego taty.

Prawda o miłości moich rodziców, odarta z brudu kłamstw, ludzkiej głupoty, złośliwości i oszczerczych plotek, okazała się piękna i ja postanowiłam opowiedzieć o tym, skąd taka miłość się wzięła, wspominając także historię moich niezwykłych przodków. Przecież wszyscy wiemy, że nic nie rośnie na jałowej ziemi. Nawet miłość. Zrobiłam to dla samej siebie, dla mojego rodzeństwa, dla naszych dzieci i dzieci naszych dzieci.

W tej książce nie ma zdjęć, ponieważ jest nas dziewięcioro rodzeństwa. Zazwyczaj na zdjęciach zbiorowych ktoś się sobie nie podoba, a ja, szanując gust i delikatność moich sióstr i braci, nie chciałam publikować czegokolwiek, co mogłoby ich urazić albo zburzyć ich wizerunek samych siebie. A poza tym książka bez zdjęć ma swój urok, specjalną moc. O wiele silniej działa na ludzką wyobraźnię.

Uważam, że człowiek jest przede wszystkim istotą duchową. I nic nie usprawiedliwia lenistwa duchowego. Każdy robi to, kim jest. Tą książką składam hołd rodzicom i odczarowuję plotki. Tylko ja urodziłam się jako dziecko księdza. Moje rodzeństwo już nie. Dlatego to jest moja opowieść.

Wstęp

Danuta Steczkowska, listopad 1997 roku¹

Jakie cechy mojego męża cenię najbardziej? Trudne pytanie… Najbardziej podoba mi się stałość poglądów i sprawiedliwość. To są dwie dobre cechy według mnie i najważniejsze dla mnie. Jest opanowany, mniej więcej spokojny, układny, bałaganiarz, dobry człowiek. Kocha rodzinę, mnie podobno też. W tym, co lubi, jest szalenie pracowity. To, co należy się rodzinie, oddaje dla rodziny. Zawsze w jakiś sposób starał się pomagać mi, chociaż nie było to łatwe, bo całe życie pracował, przeważnie na dwa etaty, trudno mu było wspierać mnie w pracach domowych czy w wychowaniu dzieci. Jeśli był w domu, starał się. Ale często nie bywał w domu, przyjeżdżał na sobotę i niedzielę, pracował w Mielcu, Stalowej Woli, a mieszkaliśmy w Rzeszowie, bywały w naszym życiu okresy, kiedy było nam bardzo ciężko.

To jest taki mężczyzna, którego życzyłabym kobietom. Nie pije, nie pali, stara się łagodzić konflikty w domu. Ma swoje zdanie na każdy temat i od tego zdania nie odstępuje.

Nie jest chorągiewką, która w zależności od sytuacji i przewrotów mówi tak albo nie. Jego postępowanie wynika z jego filozofii.

Razem wychowaliśmy dziewięcioro dzieci. Cieszę się, że nasze dzieci mają wielkie poczucie więzi rodzinnej. To jest ich ważna cecha.

Agata jest typem władczym, to jest nieprzeciętnie zdolne dziecko, rzutkie. Jest człowiekiem, który wie, czego chce, i potrafi to uargumentować i przeforsować. Ma wiele pomysłów, a jeszcze więcej chce zrobić, ale dla niej doba jest zbyt krótka. Jest typem samouka, szybko uczy się grać na wielu instrumentach i zdobywa najlepsze stopnie w szkołach.

Moje koleżanki czasami pytały:

– Co ta Agata taka chuda?

– Dobrze, że w ogóle ma ciało. Ona żyje duchem.

Agata zajmuje się chórami, chce, żeby ludzie zaczęli szanować dzieci. Uważa, że dzieciom za ich wysiłek i pracę należy się nagroda. Chciałaby, żeby kochały śpiewać. Ona bardzo dzieci lubi, uważa, że są czyste, potrafi wiele z nimi zrobić, one ją lubią i jej słuchają. I ciągle się do niej kleją, nawet obce, których ona nie uczy.

Jacek czuje się odpowiedzialny nie tylko za swoją rodzinę, ale też za rodzeństwo. Scala rodzeństwo. Ma silne poczucie więzi, może dlatego, że żyje za granicą. Tak jak mój mąż nie pije i nie pali. Jest opanowany i mówi spokojnym głosem, ale jak potrzeba, to zaciśnie pięści i obroni słabszego. Jest bardzo honorowy i nie znosi kłamstwa.

Krysia jest uporządkowana, lubi ciepło i bezpieczeństwo domowego ogniska, będzie bardzo dobrą żoną. Lubi spokój wokół siebie i dla tego spokoju jest w stanie wielu rzeczy wyrzec się, przymknąć oko. Jest stała w zachowaniach, poglądach, człowiek wie, czego może się po niej spodziewać. Jest niezwykle pracowita.

Justyna to dziecko, które dąży do celu ciężką pracą i poświęceniem. Nie boi się poświęceń. Kochała śpiewać od małego, wiedziała, czego chce, całe życie temu podporządkowała. „Perełka tatusiowa” – tak mąż ją nazywał, jak była mała, bo bardzo ładnie śpiewała, a mąż miał słabość do śpiewających i grających dzieci. Jak któreś z nich coś zmalowało, wystarczyło, że potem ładnie zagrało czy zaśpiewało, już było dobrze. Justyna będzie całe życie śpiewać.

Paweł chodzi swoimi drogami jak kot. Nie sposób go zaszeregować do żadnej przegródki. Wychodzi: „Mamo, idę”, rzadko mówi, gdzie i kiedy wróci. Ma swoje wizje, mam nadzieję, że uda mu się dużo w życiu zrobić, bo zawsze miał problemy z obowiązkowością, stałością. Nie cierpiał internatów, nie znosi wspólnej dyscypliny. Mówi, że po to jest wolnym człowiekiem, żeby robić rzeczy, które uważa za ciekawe.

Madzia ma wspaniałą pamięć, szczególnie muzyczną. Potrafi się skoncentrować i pilnie słuchać. Jako dziecko często płakała i wszystkiego się bała.

Cecylia jest bardzo sprytna i dociekliwa, zawsze umiała odnaleźć zagubione rzeczy w domu. Jako dziecko najczęściej bawiła się z Madzią, nazywaliśmy je „Pixie, Dixie”, była taka bajka w telewizji o dwóch nierozłącznych myszkach. Wszędzie było ich pełno i wyjadały wszystkie pochowane słodycze.

Marcin, najmłodszy syn. Bardzo zdolny muzycznie, łatwo mu idzie gra na instrumentach. Potrafi uważnie słuchać, lubi filozofować.

Marysia jest bardzo zorganizowana i pomaga mi w domu. Jest moim najmłodszym dzieckiem. Wyjątkowo bezpośrednia. Ma dużo koleżanek i kolegów, którzy bardzo ją lubią.

Kiedy dzieci były małe, uwielbiały bić się poduszkami. W Rzeszowie mieliśmy niewielkie mieszkanie. W jednym pokoiku stało kilka wersalek, jak się je rozłożyło, było jedno ogromne łóżko. Ja wychodziłam z domu, mąż siedział w nutach.

– Chodźcie się bawić, mamy nie ma!

W tacie mieli obrońcę, ciągle zwracał mi uwagę:

– Dlaczego nie pozwalasz dzieciom bawić się poduszkami? Cóż by się stało?

– Nic. Ty potem kupisz nowe poduszki.

Mama postrach, tato obrońca.

Wszystkie moje dzieci są otwarte w stosunku do ludzi, nie umieją kłamać, oszukiwać. Są, jacy są. Czasami prosiłam:

– Uspokójcie się, przecież ludzie na was patrzą.

– To niech patrzą. My jesteśmy sobą. Dlaczego mamy udawać kogoś innego? – odpowiadali.

Są rozkrzyczani, weseli, nie boją się ludzi, wychodzą do świata ze szczerością. Nie potrafią się zakamuflować, ukryć za maską, być innymi dla ludzi i innymi w domu.

Każdy w jakiś sposób, ale inną drogą dąży do tego, żeby coś w życiu osiągnąć.

Żadne z moich dzieci nie siedzi z założonymi rękami i nie czeka, co mu los przyniesie.

Ale też nie potrafią chodzić do pracy, dzień w dzień takiej samej, od ósmej do szesnastej. Myślę, że byłoby im bardzo trudno robić coś, czego nie lubią i nie akceptują. To jest ich wspólna cecha.

Sztuką było ich wychować. Każdy jest inny, każdy indywidualista. Mnie i moje rodzeństwo było prościej chować. Wtedy był inny rodzaj relacji między rodzicami a dziećmi. Matka z ojcem byli nad tobą, ty byłaś niżej i nikt tego nie podważał.

Uważam, że jeśli są jakieś normy moralne z góry, to one po to są ustanowione, żeby nam pomagały, a nie przeszkadzały. Zawsze będzie: nie kradnij, nie zabijaj, czcij ojca swego i matkę swoją, ale dzieci uważają, że wolność nie ma granic. Trudno im zrozumieć, że jednak ma.

Stanisław Steczkowski, listopad 1997 roku²

Uważam, że moje dzieci mają duże poczucie łączności ze sobą, z różnych względów. Po pierwsze, jest ich dużo, dziewięcioro. W licznych rodzinach jedno drugiemu musi być podporządkowane w jakiś sposób, inaczej trudno byłoby żyć w takim domu.

Co ich łączy? Lubią wspólnie muzykować. Przez to muzykowanie jeden drugiego bardzo dobrze wyczuwa, kiedy śpiewają lub grają razem. Wszyscy grają na instrumentach smyczkowych, całe rodzeństwo tworzy orkiestrę kameralną. Grają też na innych instrumentach. No i wszyscy śpiewają. Sam ten fakt oznacza, że oni łączą się. To jest chyba najważniejsze do pokazania na scenie.

Między najstarszą Agatą i najmłodszą Marysią jest szesnaście lat różnicy, opiekuńczość pojawiała się w sposób naturalny, tak samo jak podporządkowanie, posłuszeństwo, wzajemne oddziaływanie na siebie. Kłopoty były innego rodzaju. Nie uniknęliśmy ich. Ktoś, kto przeżywa dojrzewanie jednego dziecka, jest mniej zmęczony niż ten, który przeżył ich dziewięć. Nieraz miałem dość tych fochów. Ale źle by było, gdyby nie pojawiły się, martwiłbym się, że to jest nienaturalne.

Każdy z nich jest indywidualistą. Każdy ma swoje własne cechy. W szkole mieli przeróżne sytuacje, jakby ktoś zebrał te wszystkie historie, można byłoby nakręcić film, bo kilkoro z nich przeszło przez różne szkoły, zanim doszli do swojej dojrzałości. Dawałem im duży luz, zresztą żona tak samo. Uważam, że jak jeden upodabnia się do drugiego, to nie ma sensu. Trzeba uszanować indywidualność, bez względu na to, jaka jest. Oni to widzą i są wdzięczni, że daliśmy im czas na uformowanie swojej osobowości. Nie wpychaliśmy ich w schematy, nie narzucaliśmy wzorca – masz być taki jak starszy brat czy siostra, bo starszy jest lepszy, a ty jesteś gorszy. Każdy z nich miał swoją możliwość sprawdzenia się, dlatego tak różnie bywało z nimi w życiu.

Nasz dom zawsze był i jest domem otwartym. Kiedyś przyszli nas ubezpieczyć, jakaś firma. Panowie spojrzeli na drzwi i mówią:

– Nie ma pan innych zamków?

– A po co?

– Bo z takim nie możemy ubezpieczyć.

– Panowie, to ja zrezygnuję. Tu i tak nie ma co kraść. Jak ktoś przyjdzie, to niech sobie weźmie ten stary telewizor albo ubrania. Zresztą nie musi kraść, sam mu dam.

To rzutuje na dzieci, one taką postawę wynoszą z domu.

Wszystkie moje dzieci są takie, że umieją dzielić się i sprawia im to pewnego rodzaju satysfakcję, że dadzą, sprezentują, podzielą się. W wielodzietnej rodzinie inaczej musieliby się pozabijać. Miałem w chórze jedynaka, był w czwartej klasie szkoły podstawowej. Zagadnąłem go kiedyś:

– Nie masz brata ani siostry… – nawet nie skończyłem zdania, kiedy mi przerwał i odparował ze złością:

– A po co mi?! Musiałbym dzielić się z nimi majątkiem.

Ja zesztywniałem.

Agata

Jest człowiekiem błyskotliwym, była taka od małego dziecka. Jest impulsywna, ale równocześnie bardzo twarda i stanowcza w przeprowadzaniu swojego zamierzenia. Jak coś robi, jest w tym wielkie zaangażowanie. Ona całym swoim jestestwem stara się osiągnąć to, co zamierza. Dlatego ma siłę przebicia. Niczego nie robi połowicznie: albo całkowicie, albo nic. Jest niezwykle uzdolniona i mogłaby osiągnąć sukcesy życiowe na wielu płaszczyznach zawodowych. Poza tym ma szerokie horyzonty myślowe.

Włożyła najwięcej wysiłku, żeby ta rodzina się rozwijała. Ja w pewnym momencie wycofałem się, Agatka przejęła berło. Moja pierworodna. Dopiero skończyła czternaście lat, a ile miała charyzmy! Uznałem, że jest gotowa, a reszta pod jej przywództwem nabierze samodzielności. Nie można ciągle pod skrzydełkami rodziców siedzieć, to jest wielki błąd.

Niezręcznie jest mówić o swoich dzieciach. Każda pliszka swój ogonek chwali, ja tak nie potrafię, wolałbym chwalić kogoś innego. Kiedy inni ludzie oceniali Agatę, z pewnym zażenowaniem mówili:

– Córka cię, Stasiu, przerosła.

– I bardzo dobrze! Jeśli by mnie nie przerosła, świat nie rozwijałby się, nie szedłby do przodu – odpowiadałem. Byłem z niej dumny.

Agata jest liderem w tej rodzinie.

Jacek

Wyjątkowo pracowity, to mu trzeba przyznać. Jak już coś wypracuje, jest w tym bardzo głęboko osadzony, bo kosztowało go to wiele wysiłku, trudu, pracy. Jest lutnikiem, to odpowiedzialny, ciężki zawód, bo trzeba być szalenie cierpliwym. On to lubi i stara się wykonać swoją pracę skrupulatnie. Nie można mu zarzucić, że coś wykonał nierzetelnie. Kiedyś przyjechał do domu w trakcie remontu, który przeprowadzali nam robotnicy, od razu wypatrzył liczne usterki i nie mógł pojąć, jak można zrobić coś tak niestarannie. W jego zawodzie to jest nierealne, jak robi się coś niedokładnie, to znaczy, że nic się nie robi, bo niedokładnie wykończony instrument nie jest prawdziwym instrumentem. Każdy rzetelny znawca powie: Co to jest? Bo na pewno nie skrzypce! Lutnicy bardzo wysoko go cenią za jego benedyktyńską wręcz pracę.

Krysia

Miała cztery latka, kiedy wzięła skrzypce do rączki, rzuciłem tylko okiem i od razu pomyślałem: O, ta to będzie grała! Ma charakter dosyć introwertyczny. Krysia-skrytka. Nawet w szkole miała kłopoty, w tym sensie, że jak ktoś nie dopasował się do niej, zamykała się w sobie. Na przykład wywołana do tablicy nie odpowiadała, choć była przygotowana, bo jest inteligentna, dobrze się uczyła. Nigdy nie traktowałem tego jako wady, po prostu taka jest jej konstrukcja psychiczna. Jej indywidualność. Lubi porządek, wszystko musi być poukładane, wyrównane, czyściutkie, schludne. W muzyce jest precyzyjna, pedantyczna, skrupulatna, wszystko musiało być dopracowane. Talent do skrzypiec odziedziczyła po moim ojcu.

Justyna

Ja jestem zodiakalnym Baranem. Justyna ma mocny charakter, jest spod Lwa. I to widać w jej zachowaniu, jej uporze. Nie odpuszcza, jak jej na czymś zależy. Pamiętam, jak zdawała egzamin dyplomowy na skrzypce, to przez całe wakacje – byłem naprawdę pełen podziwu – od szóstej rano grała prawie bez przerwy przez sześć godzin i później jeszcze dwie, trzy godziny po południu. Trud zaowocował, bo jak tylko wróciła, jej profesor natychmiast zauważył, że dużo pracowała. Egzamin zdała z wyróżnieniem, w nagrodę zagrała z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Rzeszowskiej koncert d-moll Henryka Wieniawskiego przy dużym aplauzie publiczności i muzyków. Utalentowanej córki gratulowali mi koledzy z orkiestry, ponieważ nie mogłem być na tym koncercie.

Paweł

Ciekawy oryginał. Chłopak, który od małego miał tak bujną fantazję, że jak coś opowiadał, trzeba było dzielić to co najmniej przez dziesięć. Do dzisiejszego dnia ma niezwykłą wyobraźnię. Kiedy snuje swoje historie, z otwartą buzią można go słuchać przez godzinę, tak barwnie i porywająco mówi: z gestykulacją, modulacją, mimiką. Potrafi oddać najdrobniejsze charakterystyczne cechy czyjegoś głosu, gestów, nie sprawia mu to najmniejszego kłopotu. Ma znakomitą pamięć słuchową, odtwarza całe ścieżki dialogowe z przedstawień, filmów. Ta fantazja nieraz mu przeszkadzała w nauce, bo nie mógł skupić się na jednej rzeczy. Lubi zacząć i nie dokończyć, taki jest rozedrgany. Czasami mówi: „Musicie mnie zaakceptować takim, jaki jestem”.

Zdarza się, że człowiek ostatnią siłą woli trzyma nerwy na wodzy, żeby nie wybuchnąć na niego.

Madzia

Umie spokojnie negocjować: wysłuchać, przemyśleć, a potem argumentować na swoją korzyść, dlatego myślę, że byłaby dobrym menedżerem. Umiała dogadywać się z nauczycielami, do dziś na święta przysyłają sobie życzenia i utrzymują kontakty, a to jest rzadkie. Myślę, że w muzyce mogłaby zrobić więcej, ale ma pewien lęk. Patrzy na swoją siostrę Justynę i to, co się wokół niej dzieje, i chyba troszkę ją to przeraża. Mówię jej: „Madziu, może byś popróbowała sił jako solistka? Masz przecież różne propozycje”, ale ona odpowiada: „Tatuś, ja nie czuję się na siłach, aby odeprzeć tę presję, te wszystkie trudności, ataki, jakie spadają na solistkę”.

Woli śpiewać w chórkach. A ponieważ ma bardzo dobry słuch, harmoniczny, wychodzi jej to doskonale.

Zresztą żadne z moich dzieci nie ma problemu z dobieraniem głosu. Na scenie dzielą się: ty masz pierwszy głos, ty drugi, a ty trzeci, a potem wszystko wychodzi odwrotnie. Nigdy nie mieli z tym problemu, bo znali wszystkie głosy. Wszyscy mogliby zostać solistami, bo mają wrodzone predyspozycje, ale nie wszyscy tego pragną. Inne zawody wydają im się bardziej interesujące.

Cecylia

Ciekawy charakterek, niepozorny, nadający się do kabaretu, ze swoim stylem bycia, ze swoją mimiką, swoim głosikiem. Szybciutko mówi, opowiada dużo dowcipów. Skończyła szkołę Kenara w Zakopanem, jest lutnikiem z wykształcenia. Wiele nauczyła się w tej szkole i to jej się przyda, ale chyba w tym kierunku nie będzie pracować. To jest taka kobietka kokietka, pieszczotka, ma barwną osobowość, bardzo lubianą w towarzystwie.

Marcin

W szkołach muzycznych rokował olbrzymie nadzieje, nauczycielka płakała rzewnymi łzami, jak rezygnował, bo ma słuch doskonały i łapę stworzoną do skrzypiec. Mój ty Boże, czego on już nie próbował, w jakich szkołach on już nie był… Wziąłem go na rozmowę: „Marcin, masz dziewiętnaście lat, jesteś już na tyle dojrzały, że musisz się zdecydować, co ty właściwe chcesz robić”. Ale nie potrafił się zdecydować, wciąż szukał swojego miejsca. Myślałem, że muzyka mu przeszła, ale nie przeszła. W tej chwili gra na saksofonie w szkole jazzowej w Warszawie. Myślę o nim, o tym, dokąd go zaprowadzi jego niespokojna natura.

Marysia

Najdłużej na scenie ona śpiewa, pociecha nasza. Miała trzy latka, kiedy zaczęliśmy jeździć na zagraniczne występy. Ona zawsze była maskotką rodziny. Filigranowa, bardzo wysportowana, pięknie tańczy. Stawialiśmy ją na dużym stołku, żeby jako tako dosięgnęła do mikrofonu i mogła zaśpiewać. Robiła to z wielkim, dziecięcym wdziękiem, śpiewała przeróżne piosenki jako solistka rodziny. Do dziś ma bardzo ładny altowy głos i poczucie harmonii.

Może doczekam, żeby dorosła, dojrzała, wtedy mógłbym już żegnać ten świat, bo taka jest kolej rzeczy. Tak do tego podchodzę i nie robię z tego powodu żadnej tragedii.

Prowadziłem wtedy chór w Mielcu, a mieszkaliśmy w Rzeszowie, to był 1975 rok. Zaprosiłem do domu jednego z chłopców, który śpiewał jako solista w chórze, bo chciałem go nauczyć O sole mio. Moje dzieci przeszkadzały nam trochę w tym uczeniu, więc je wyprosiłem: „Idźcie, dzieci, pobawić się, my tu troszkę poćwiczymy, bo Piotruś przyjechał aż z Mielca”.

Dzieci posłusznie wyszły, ale Justyna, która miała wtedy trzy lata, schowała się pod fortepianem, czego w ogóle nie zauważyłem. Siedziała cicho sza, a ja nie miałem pojęcia, że ona tam jest. Wyszliśmy z pokoju po może pół godzinie nauki, dzieci znowu zaczęły się tam bawić. Po kilku dniach, siedząc w łazience, słyszę, że ktoś śpiewa O sole mio, i mówię: – Danusiu, pogłośnij radio, zobaczymy, kto śpiewa i porównamy.

A żona na to, że radio jest wyłączone.

– No to kto śpiewa?

– Justyna.

Podszedłem do niej.

– Justynko, a skąd ty to umiesz?

– Bo ja siedziałam pod fortepianem, jak uczyłeś tego chłopca z chóru.

Ze słowami miała jeszcze kłopoty, trochę z melodią też. Agatka miała wtedy dopiero dziesięć lat, ale już widać było, że ma dużo cierpliwości do dzieci i potrafi uczyć muzyki przez zabawę. Poza tym już dobrze grała na fortepianie. Zaprowadziłem więc małą do niej i Agatka od tej pory zaczęła uczyć Justynkę śpiewać.

Dwa lata później pojechaliśmy na Ogólnopolskie Spotkania Muzykujących Rodzin do Wrocławia. Na próbie Justyna w ogóle nie chciała śpiewać, tylko biegała w kółko. Jak wyszła na scenę, spacerowała po niej, przestawiała mikrofony, kiedy już kończyliśmy nasz występ, podeszła do mnie i wyszeptała mi do ucha:

– Tatuś, a ja chciałam zaśpiewać.

– Nie chciałaś śpiewać na próbie, to ja nie wiem, czy teraz Agatka się zgodzi?

Agata od razu siadła do fortepianu, Justynka podeszła do mikrofonu, ściągnęła go ze statywu, stanęła i rozejrzała się po sali jak dojrzała artystka. Ja zdębiałem, zastanawiam się, co ona tu wymyśli, a ona słucha przygrywki do O sole mio.

Jak zaczęła śpiewać, na sali zrobiła się cisza.

Kiedy dziewczynki skończyły i równo się ukłoniły, ludzie głośno klaskali i domagali się bisów. Więc one zaprezentowały Prząśniczkę Stanisława Moniuszki, a potem jeszcze Za górami, za lasami, za dolinami. Jak zeszliśmy ze sceny, dorwał mnie pan Stanisław Krukowski, ówczesny profesor Wyższej Szkoły Muzycznej we Wrocławiu i mówi:

– Co pan z tym dzieckiem wyrabia?! Jak to możliwe, żeby pięcioletnie dziecko śpiewało takie wysokie dźwięki?!

– Panie profesorze, nic nie wyrabiam.

– No dobrze, ale kto ją uczy?

– Moja najstarsza córka ją uczy.

Obaj zdawaliśmy sobie sprawę, że dzieci w jej wieku śpiewają oktawę. A Justynka potrafiła zaśpiewać w obrębie ponad dwóch oktaw. Byłem świadomy, że łatwo można przesilić głos takiemu dziecku. Dlatego dobrze się stało, że to Agatka ją uczyła, bo nie robiła nic na siłę.

Na początku nie zastanawiałem się nad wspólnym rodzinnym muzykowaniem. Dzieci chodziły do szkoły muzycznej, nie miały problemu z nauką. Moim marzeniem było, żeby wszystkie bez wyjątku skończyły przynajmniej podstawową szkołę muzyczną, żeby były choć w elementarny sposób wykształcone i w przyszłości świadomie traktowały muzykę, umiały czytać nuty. Dalsze szkolenie się to jest wybór własny. Wiedziałem, że jak ktoś nie będzie chciał grać, muzyka z niego nie zrobię. To musiała być ich świadoma, dojrzała decyzja.

Trochę im pomagałem, ale jak zaczęło się występowanie we Wrocławiu na Ogólnopolskich Spotkaniach Muzykujących Rodzin, bardzo dużo robiła już Agatka. Nie dość, że sama śpiewała i grała, to jeszcze wszystkich uczyła.

Rodzina zawsze funkcjonowała z chórem. Synowie automatycznie, bo byli chórzystami. Nie z przymusu. Po prostu lubili śpiewać. Byli podporą chóru. Mieli ładne głosy i chodzili do szkoły muzycznej, a chórzyści nie. Poza tym dużo śpiewaliśmy w domu, więc moi synowie byli świadomymi śpiewakami chórzystami.

Nie mieli żadnych ulg, wręcz przeciwnie, byli ostrzej traktowani. Jeżeli na przykład Pawełek rozrabiał z kolegą w czasie próby, najpierw upominałem syna, później kolegę.

– Musisz tak się zachowywać, żeby mi nie sprawiać kłopotu. Wtedy mi pomagasz w prowadzeniu chóru. Jeśli ja będę tobie ustępował, to inni będą mieli poczucie krzywdy.

Rozumiał.

Czasami, kiedy moim córkom się zachciało, też chodziły na próby, żeby wzmocnić chór. Jak było coś nowego do rozczytania albo byliśmy na obozie ćwiczebnym, gdzie często jechaliśmy całą rodziną, dołączały do chłopaków, żeby z nimi poćwiczyć, podciągnąć ich trochę i również pobawić się i odpocząć. Na przykład Justynka i Cecylia wspierały soprany, Magdalena i Krystyna alty, tam też śpiewał Marcin, Jacek i Pawełek w tenorze i basie. Agatka oczywiście dyrygowała, akompaniowała i przygotowywała solistów. Praca z chórem wspieranym przez moje dzieci, które stanowiły filary poszczególnych głosów, szła kilka razy szybciej. Taki mieliśmy styl pracy, efekty były znakomite.

Za granicą ludzie bardzo cenią sobie spotkania po koncercie z artystami, często przychodzą za kulisy prezydenci, merowie miast. Zawsze zadawano mi to jedno pytanie.

– Co pan robi, że wszystkie dzieci chcą muzykować?

Odpowiadałem:

– No panowie, nic nie robię, bo co tu można robić? Zaprowadziłem je do szkoły muzycznej i tyle. Ja gram i śpiewam, żona tak samo, a dzieci z nami. Chyba lubią, bo inaczej by nie grały.Rozdział pierwszy Wiktoria

Wiktoria z Ćwików Steczkowska jest kobietą wysoką, zaradną, nade wszystko kocha swojego wnuczka Stasia. Jest koniec lutego 1940 roku. Na Podkarpaciu w powietrzu unosi się zapach terroru. Zaledwie tydzień minął od dnia, kiedy w sąsiedniej wiosce Niemcy rozstrzelali dziesięciu mieszkańców pracujących w polu i podpalili kilka domów. Nikt nie wie dlaczego. Ale ludzie na wsi szybko się uczą, że pytanie „dlaczego” w wojennej rzeczywistości po prostu nie ma sensu. Uczą się, jak przetrwać.

Kilka miesięcy wcześniej Paweł, syn Wiktorii, ojciec pięcioletniego Stasia, został powołany do wojska i ślad po nim zaginął. Za każdym razem, kiedy Wiktoria słyszy, że żandarmi rozstrzelali kolejnego sąsiada albo jakieś dziecko, zastanawia się, czy silniejszy jest strach o syna, czy o życie wnuków i synowej. O sobie nie myśli. O nich drży, kiedy słyszy niemieckie wrzaski. Najbliższe niemieckie posterunki w Gorlicach, Bieczu i Nowym Żmigrodzie podlegają Gestapo w Jaśle. O Gestapo krążą straszne opowieści. Okoliczne lasy często są miejscem kaźni partyzantów, chłopów, którzy pomagają w tworzeniu szlaków przerzutowych na Słowację i Węgry, i ludności żydowskiego pochodzenia, której uda się zbiec z gett w pobliskich Gorlicach, Jaśle, Osieku czy Nowym Żmigrodzie. W Gorlicach już w październiku 1939 roku Niemcy zakazali żydom rytualnego uboju zwierząt, a żydowskim piekarniom wypieku białego pieczywa. Ograniczono ilość gotówki, którą mogli legalnie posiadać.

Wiktoria mieszka w Duląbce z synową, Marią z Leśniaków Steczkowską, i trzema wnukami: najstarszym Kazimierzem, którego stale gdzieś nosi, Stasiem – pobożnym, małym filozofem, którego babcia uwielbia, i malutkim Emilkiem. Tamtego zimowego dnia Wiktoria dostała pierwszy list z Niemiec. Syn Paweł pisał z namaszczeniem, dużymi literami: „Wstępujem w Wasze progi i witam Was temi słowy niech bęndzie pochwalony Jezus Chrystus!”. Potem było, że jest w zdrowiu, trafił na roboty do bauera, niemieckiego gospodarza, wyraża niepokój o matkę, żonę i dzieci. Pyta o zdrowie sąsiadów.

List kończy prośbą do żony: „Proszę cie, moja Żono, poświęć się i weś Boga na pomoc i Matke jego Najświętsze, a nie zginiesz wraz z mojemi kochanemi dziećmi”.

Od tej pory żona Maria wieczorami powtarza dzieciom:

– Mówcie, dzieci, paciorek, módlcie się, żeby tatuś szczęśliwie wrócił z wojska. Bo dzieci są godne, żeby prosić pana Boga.

Chłopcy bardzo czekają na tatę, więc modlą się. Stasiu żarliwie, potrafi zapomnieć się w modlitwie. Kaziu aż przebiera nogami, żeby tylko szybciej wyklepać ją do końca.

Radość z listu jest ogromna. Nikt nie przypuszcza, że Paweł Steczkowski wróci dopiero po czterech latach. Matka z żoną będą czekały spokojnie, ufne, że Paweł wciąż żyje.

Paweł Steczkowski z Niemiec pisze regularnie. Listy czyta żona Marysia. Najpierw tylko dla siebie, w intymności, powoli, jakby szukała w każdym zdaniu ciepłego dotyku męża. Potem czyta listy na głos dla teściowej.

Wiktoria swoją synową ceni, szanuje i po ludzku lubi. Koleżanki zazdroszczą Marii, bo na wsi taka więź z teściową to rzadkość. Na kolejne czytania zlatują się wszyscy sąsiedzi i nie mogą się nadziwić, co ten Paweł pisze. Tu jest wojna i tam jest wojna. Tu jest bieda, terror i strach, a tam ciężka praca i jakiś inny, spokojniejszy i bogatszy świat. Paweł pisze o pracy w polu, nowych narzędziach, nowych sposobach długiego przechowywania jedzenia, szczególnie mięsa. Często powtarza:

– W pomyślunku Niemiec od Polaka jest o sto lat do przodu.

Marysia to rozumie i tłumaczy opowieści Pawła:

– Tam jest świat nowoczesny. Wojna się skończy, mąż wróci, wszystko opowie i my też wprowadzimy nowe.

W Duląbce tylko Maria wierzy w szczęśliwy koniec wojny. I początek nowego świata.

Pierwsza wzmianka o rodzinie Steczkowskich pochodzi z 1760 roku. W księgach parafialnych kościoła Świętego Michała Archanioła w Cieklinie, trzy kilometry od Duląbki, pod tą datą odnotowano narodziny Jana Steczkowskiego.

143 lata później prawnuk Jana, Kazimierz Steczkowski, ożenił się z Wiktorią z Ćwików. Jest rok 1903, Kazimierz ma 28 lat, Wiktoria 18.

Steczkowscy są bogaci, mają dużo pola, stodołę pełną siana, konia, krowy, świnie i kury. Są pracowici i zaradni. Los im sprzyja. Ćwiki są biedni, jacyś od pokoleń nieporadni w tych zapasach z twardym, codziennym życiem. Ale za to rodzą się piękni i bardzo muzykalni. Nikt się we wsi nie dziwi, kiedy Kazimierz bierze sobie za żoną dziesięć lat młodszą Wiktorię. Jest szczupła, wyprostowana jak struna, z błyskiem wrodzonej dumy w oczach i wymalowaną na twarzy godnością. Krzątając się po domu, zawsze śpiewa. Kazimierz uważa, że żona ma piękny głos. Wieczorami siadają na przyzbie, on gra na akordeonie, ona śpiewa. Tworzą wyjątkowy duet. Wiktoria muzykę ma w krwiobiegu, jak wszyscy członkowie rodu Ćwików. Nie ma wątpliwości, że to najbardziej utalentowana rodzina w okolicy, nikt tak nie śpiewał, nie tańczył i nie grał jak oni.

Bracia Wiktorii już jako mali chłopcy z zapałem wygrywają melodie na listkach lub ostro zakończonych trawach. Potrafią zrobić piszczałkę z kory, ba, nawet prymitywne skrzypki. Dzieciństwo spędzają na polach i pastwiskach, pilnując krów. Grać uczą się ze słuchu: co usłyszą od dorosłych, to zagrają. Tak samo śpiewają zasłyszane piosenki. Uwielbiają ze sobą rywalizować: który zna najwięcej tańców i przyśpiewek. Młodszy brat Wiktorii mawiał:

– W domu nie ma co jeść, ale przynajmniej sobie zagram.

Nie przejmował się biedą, uważał, że duch jest najważniejszy, i karmił go muzyką. Sprawy przyziemne, takie jak jedzenie, traktował z artystyczną nonszalancją. Był tak słaby z głodu, że któregoś dnia spadł z pieca i zmarł. W ręce ściskał flet. Starszy brat założył kapelę, w której grał akordeonista, skrzypek, trębacz i okazjonalnie bębnista. Sam potrafił zagrać na wszystkim. I to zagrać po mistrzowsku. W okolicy nie odbyła się żadna zabawa, wesele czy dożynki bez jego obecności.

Kazimierz umiera w czasie I wojny światowej. Nie chciał iść na tę wojnę. Nie dlatego, żeby nie miał uczuć patriotycznych czy uważał, że odzyskanie wolności przez Polskę to nie jego sprawa. Po prostu dręczyły go złe przeczucia. A przeczucia na wsi to poważna sprawa. Śniło mu się, że umrze z daleka od domu. Bardzo długo żegnał się z Wiktorią. Kiedy ze swoim batalionem znalazł się we Włoszech, już wiedział, że jego czas się kończy. Nie umiał pisać, ale gdyby potrafił w tych ostatnich chwilach napisać list, Wiktoria przeczytałaby, że była słońcem jego życia.

W styczniu 1915 roku zginął w walce pod Neapolem. Umyślny goniec został wysłany z wiadomością ze starostwa w Jaśle. W cieniu wciąż toczących się krwawych walk (bitwa w maju 1915 roku pod Gorlicami, oddalonymi od Duląbki o szesnaście kilometrów, to jedna z największych i najcięższych bitew I wojny światowej) Wiktoria została sama z dziećmi na dużej gospodarce: dwa hektary pola, osiem krów, dwa konie, stajnia, stodoła, dom kryty strzechą.

Miała 29 lat. Była w piątej ciąży.

Kiedy urodziła pogrobowca, malutką córeczkę, podjęła decyzję – już nigdy nie wyjdzie za mąż. Jak świat długi i szeroki nikt wcześniej w okolicy czegoś takiego nie widział. A ona sobie poradziła. W Duląbce do dziś mówią: „Wiktoria potrafiła myśleć”. Może dlatego Wiktoria tak bardzo polubiła swoją synową Marię, że były do siebie podobne.

M.Ś., przyjaciółka małego Stanisława, znała je obie. Mieszkała w sąsiednim domu, za płotem, którego tak naprawdę nigdy nie było. Mieli do siebie parę metrów, wychowali się razem. M.Ś. pamięta, że Staś zawsze miał buty na nogach, ona często biegała boso. We dwoje paśli krowy, a potem bawili się na podwórku. Ich ulubiona zabawa nazywała się „w chleby”. Chleby piekło się z błota i suszyło pod ławeczką w słońcu. Na ławeczce Staś czytał jej na głos książki albo śpiewał. Jak była głodna, Staś zawsze przyniósł jej kawałek prawdziwego chleba, wspominała wzruszona, choć od końca wojny minęło pięćdziesiąt lat.

***

Opowieść Ś., nagrana w 1996 roku

To były lata dawne, nie takie jak dzisiaj. Było zacofanie, nędza, nie było jedzenia. Chleb z cukrem i ze śmietaną to była podstawa marzenia każdego dziecka. Albo pieczony placek posypany cebulką, palce było lizać. U nas było osiem osób, w polu się nie rodziło, nikt nigdzie grosza nie zarobił, straszna bieda. A twoja babcia Marysia, mama Stasia, twojego taty, umiała sobie radzić jako młoda kobieta bez chłopa, z trójką małych dzieci i teściową. Umiała szyć. Umiała nasadzić na polu to, co jej najlepszy plon dawało. Sadziła marchew, buraki cukrowe i brukiew, u nas zwaną karpiele. Miała dwie krowy, robiła masła, syry, śmietany. Wstawała o czwartej rano, woziła to wszystko do Gorlic i sprzedawała Żydom. Z tego miała piniądz, którego nikt inny we wsi na oczy nie widział.

To była bardzo pracowita kobieta. Umiała myśleć.

Ludzie na wsi w czasie wojny nie inwestowali w przyszłość, a twoja babcia tak. Całe pole zaorała. Mało w nocy spała, do pomocy wynajmowała wysiedleńców, chętnych do pracy, bo nie mieli za co przeżyć. Umiała se zaradzić. Wiedziała, kogo nająć, jaką robotę rozpocząć i umiała za tę robotę wynagrodzić. Wiedziała, że chłop za darmo przyjdzie raz, ale drugi już nie. Wtedy żniwa sierpem się rżnęło, młociło cepami, nie to co dzisiaj, kiedy w każdej zagrodzie stoi kombajn. Robotnikom dobrze dawała jeść. Na obiad gotowała pierogi z serem, pierogi ruskie, kapustę i kwaśne mleko do popicia. Obiad sama niosła robotnikom w pole.

Marysia była ładna, szczuplutka, cieniutka, z orlim noskiem. Każdy we wsi mówił: „Sucha, bo nie je, jeno robi. Robi i jeździ ze wszystkim do Gorlic”. Ale ona jadła. Tyle jadła, ile się jej chciało.

Była bardzo ceniona i zaradna. Rządziła wszystkim z pomyślunkiem. Mój tatuś był sołtysem, dawał jej znać przez mojego starszego brata, jak się jakaś rewizja kroiła. Tatuś wołał:

– Idź tam do Steczkowskiej, daj znać.

Któregoś razu, była zima, twoja babcia Marysia zabiła świnię w nocy, nie wiem, na jaki interes. A przy Niemcu nie wolno było. Przychodzi do tatusia policjant i mówi:

– Wiesz co, sołtys, tu będzie kontrol. W twoim sąsiedztwie jest ubita świnia.

Tatuś na to:

– Ale skąd, ja bym wszystko wiedział. Ja o niczym takiem nie wiem.

Ale wyprawił swojego syna, a mojego brata: „Powiedz, żeby się przygotowali”. I ta twoja babcia, Steczkowska Maria, co ona miała zrobić, jak wszędzie po domu były rozstawione ślady po ubitej świni: i krew, i słoniny, i mięsa?

Miluś był wtedy mały, więc wyrzuciła słomę z kołyski, napchała pełną kołyskę tego ścierwa po tej świnie, zaścieliła poduszką, siadła obok, wyjęła pierś i daje dziecku. A tu policja puka z gestapowcem.

– Rewizja, kontrol, bo pani biła świnię.

– A gdzie, a skąd?! – ona oburzona.

– A krew, a zapach?

– Jaki zapach?

Wtedy gotowało się czystą wodę, dawało czosnek, słoninę, zasmażkę i to było jedzenie. To zastępowało rosół czy zupę. I ta twoja babcia Maria nie ruszy się z miejsca, tylko karmi to dziecko, cycka daje do gęby i pokazuje garnek z tą doprawioną wodą.

Popatrzyli, przewrócili jakiś stołek, garnek i poszli.

Udała się ta kontrol. Kary nie zapłaciła, nic nie oddała.

Ale twoja babcia dobrze wiedziała, że polski policjant był znany z moim tatusiem. To on dawał znak, jak we wsi miało się co złego dziać, a wtedy wszędzie na nogach się chodziło, bo nie było żadnego pojazdu. Mrugła do niego, jak wychodził, i on wiedział, że za tę pomoc będzie miał łapówkę. Na drugi dzień naniesła i kiełbasę, i słoninę, i mięsa dobrego.

Mój tatuś i policjant mieli odwdzięczone.

Ona umiała kombinować, ta twoja babcia. Umiała żyć.

Opowiem o krowach. Nikt nie chował dwie krowy, a twoja babcia potrafiła chować dwie krowy. Jej pozwolili, bo mąż na robotach w Niemczech, w domu stara babcia i trzy dzieci. Była zazdroszczona przez wszystkich, że chłopa miała w Niemczech na robotach, dwie krowy i pieniędzy z tego bierze. Pewnego dnia wyszedł niemiecki zarząd, że krowa musi być naprawdę wzorowa, żeby można ją było hodować: czerwona, gwiazda między rogami, wyczyszczona, wyczesana. Marysia podstosowała się do tego nakazu, o krowy dbała, żeby wszystko jej dobrze szło. I pewnego razu jedna krowa strąciła róg. Zaczęła ryć po ziemi, bo ją rogi swędziały, i jeden się ukruszył. Krowa, która straciła róg, nie była dobrą krową. To była szalona krowa. Niemiec takiego mięsa nie ruszy. Już wszyscy cieszyli się, że babci Marysi odbierą jedną krowę.

Ale tak się nie stało.

Brat mojego tatusia miał złotą rączkę, co wziął do ręki, umiał zrobić. I podkombinował tego roga u tej krowy: wyczyścił sierść, paskiem skórzanym obwiązał ten róg, koniec schował za szyję i doprowadził krowę na pastwisko, gdzie była komisja. Przyjechali Niemcy i Niemki i trzeba było przed nimi te krowy przegnać. Czy im krowa odpowiada, czy nie. I on idzie, trzyma tę krowę za rogi, pasek jakoś zatuszował i krowa babci Marysi zaliczyła tę defiladę. I dalej żyła, dawała masło i śmietanę. A twoja babcia Marysia czerpała z tego zasłużone korzyści.

Pewnego razu zrobiła sobie złote zęby. Innego razu zamówiła u szewca w Gorlicach oficerki. Nikt tu u nas na wsi nie miał o czymś takim zielonego pojęcia. A ona zamówiła oficerki i dla siebie, i dla męża Pawła, żeby miał, jak wróci z wojny. Zrobiła sobie krótki kożuszek. We wsi każdy jej zazdrościł: sama, kurde, baba i jak ona sobie umie poradzić z życiem.

Twoja babcia to była mądra kobieta. Ludziom we wsi tłumaczyła: „Nie gniewaj się, ale nieumiejętnego trza nauczać”.

Była opanowana, ciągle coś nuciła, śpiewała, lubiła pieśni kościelne. Kiedy zmarł Emilek, kazała Staszkowi, twojemu tatusiowi, siedzieć na piecu, w cieple, żeby się wygrzewał. Prababcia Wiktoria miała na sznurku trzy ciężkie medaliki, zawsze brzęczały, Staniu lubił się nimi bawić. Wchodził jej na kolana, tulił się, słuchał, jak się modliła albo śpiewała. Spędzali razem z babcią Wiktorią dużo czasu. Mamusia nie miała dla dzieci za dużo czasu. Musiała całą wojnę kombinować. Nieraz jak Staniu przyleciał z łąk, nogi spękane, podrapane, bo biegaliśmy po tych fosach, trawach, rosach, to mamusia biła go po pupie, a babcia Wiktoria ją odganiała. Doiła krowę i ciepłą pianą nacierała wnusiowi nogi, owijała szmatką i zanosiła pod pierzynę. On łapał babcię za szyję, a ona mruczała: „Moje malutkie, moje ukochane”.

Twoja babcia Maria bardzo przeżyła śmierć najmłodszego synka Emila. To był spokojny, miły, cichutki chłopczyna. Zasłabł nagle, miał chyba sześć lat. Rozbolała go głowa, ciągle miał wymioty. Dawały mu herbaty, parzyły mu różne zioła, grzały na piecu, ale nic nie pomagało. Był środek wojny, najbliższy doktór był w Dębowcu, siedem kilometrów od Duląbki, więc któregoś ranka babcia Marysia owinęła synka w dwa koce i na rękach zaniosła do doktora Szubarga, słynny dosyć był. Ale już za późno. Doktór stwierdził, że jest zapalenie opon mózgowych, i rozłożył ręce. Nie miał lekarstw, nic już nie mógł pomóc. Kiedy wrócili do domu, Emilek dostał bardzo wysokiej gorączki. Mama okładała mu głowę chłodną serwatką, pijawki przystawiała. Twój tato i ja zakradaliśmy się do okna i patrzyli, jak smutna mama opiekuje się najmłodszym synkiem. Nie odeszła od jego łóżka przez dziesięć dni: nuciła mu, modliła się, opowiadała, że tata wkrótce wróci do domu. Jedenastego dnia nad ranem Miluś umarł.

Twoja babcia Marysia uszyła mu piękną suknię do trumny.

Zanim twój dziadek Paweł Steczkowski wrócił do domu, zaczął się koniec wojny. Tylko twoja babcia Marysia nie bała się, że przyjdzie front i wszystkich nas zabiją. A front szedł trzy kilometry dalej, zmiatał wszystko, zostawały same ruiny. We wsi wszyscy się bali, bo wszędzie była słomiana strzecha. Jedynie szkoła była murowana, pokryta dachówką, i w czasie nalotów ludzie szukali schronienia w szkole.

Babcia Marysia uważała, że wojna się zakończy, będzie nowe, lepsze życie i trzeba się przygotować. Kupiła sobie dachówki i schowała je w ogrodzie, na przyszłość. Tak umiała myśleć. Czekała na męża Pawła.

Twój dziadek Paweł był pracowitym człowiekiem. We wsi mówili: „Jezu, on nie umiał nigdy usiąść”. Nieduży blondyn z rudą bródką i niebieskimi oczyma. Takimi jak twój tatuś. Choleryk, wybuchowy, ale z sercem na dłoni, zaradny i sprawiedliwy. A przede wszystkim wierny Bogu. Kościół był najważniejszy. Dziadek Paweł zawsze dbał, żeby na kościół dać. Ludzie na wsi się kłócili, różnie mówili, jak trzeba było coś na tacę położyć, a on za każdym razem powtarzał swoje: „Ja dam, bo jak ja dam Bogu, Bóg da mnie”. Tego był zdania.

Twój tatuś potem przez całe życie mówił: „Dał Pan Bóg dzieci, to i da na dzieci”.

Jak wrócił dziadziu Paweł po czterech latach z Niemiec, bardzo dużo rzeczy nawiózł: obrusy, pościel, sweter z białego barana w krzyżyki, metalowe sztućce, kostium dla swojej żony, czółenka, jedwabne chustki. Wiózł te wszystkie skarby, siedząc na dachu towarowych pociągów. Dla niego osobiście najcenniejszym skarbem były skrzypce, które znalazł gdzieś na początku wojny. Chuchał na nie, dmuchał i codziennie na nich grał. Grał tak, że ludzie prosili, żeby nie przestawał. Niedaleko domu skrzypce zabrał mu rosyjski oficer: „Na chuj ci te skrzypce. Na pewno ukradłeś i nie umiesz grać”.

Całe życie opowiadał, jakie przeszedł roboty, męczarnie, jaka była płaca i jak wracał do domu. Ale przede wszystkim jak Rosjanie zabrali mu skrzypce. Taka to była dla niego strata. Nie umiał tego zapomnieć. Dopiero twój tatuś kupił mu potem nowe skrzypce.

Nie było transportu, same zdezelowane ciężarówki, przeładowane pociągi, a i tak ciągle marzyło mu się, żeby tam wrócić. Pamiętał, w których bunkrach, w których piwnicach i w jakich ogrodach Niemcy poukrywali różne bogactwa. „Wróciłbym tu i pół wsi nakarmił do syta” – mówił.

Wtedy w Duląbce nikt jeszcze nie wiedział, jak się robi słoiki z mięsem, z kiełbasami. „Tam wszystko się wekuje: kiedy gospodarz zabija świnię, każdy kawałek mięsa pakuje się do słoików, gotuje i zanosi do piwnic”. Nie umieliśmy w ogóle sobie tego wyobrazić. Nie umieliśmy zrozumieć. Dziadek Paweł powtarzał: „Na gospodarce Niemiec od Polaka jest o sto lat do przodu”.

Babcia Marysia była szczęśliwa, że dziadek wrócił. I pięknie ubrana. Cała wieś jej zazdrościła. Ale już było za późno, żeby ona mogła się tym cieszyć. Zaatakowała ją gruźlica. I na gruźlicę umarła. Nie było doktorów, nie było lekarstw. Piła smalec z kota, tran, stopione masło. Czekała, aż kura zniesie jajko, i jeszcze ciepłe mieszała ze świeżym mlekiem. Jak dostała pierwszego krwotoku, zrozumiała, że wkrótce umrze.

Z dziadkiem Pawłem tworzyli bardzo dobre małżeństwo, wiedziała, że Paweł nie umie żyć sam. Sam ze sobą nie spędziłby nawet dwudziestu czterech godzin. Musi mieć kogoś, z kim mógłby porozmawiać, planować przyszłość: to kupimy, to zrobimy, tu zasiejemy. Jemu była potrzebna druga połowa. Babcia Maria to rozumiała. Miała koleżankę Bronkę, bardzo się lubiły, poznały się w szkole w Iwoniczu. Kiedy już czuła, że umrze, mówiła do męża: „Masz mnie ubrać w ten brązowy kostium, który mi przywiozłeś, w jedwabną kremową chustkę i buty czółenka”.

I dziadek tak właśnie ubrał żonę do trumny. Jak mu nakazała.

Ale wcześniej babcia powiedziała to, co było najważniejsze: „Nie siedź długo sam. Nie męcz się, jeno se weź moją koleżankę Bronkę z Cieklina. Ona jest z gospodarki, umie robić, jest starą panną i dzieci mi wychowa. Będziesz miał wyprane, ugotowane i jeszcze trochę użyjesz. Obydwoje my nic nie użyli, boś poszedł do wojska, później na wojnę i na roboty. Ja tu sama, jak mogłam, składałam koniec z końcem. A teraz ja muszę umierać, a ty musisz żyć. Niech tu Bronka przyjdzie, tu się dorabiajcie i niech ona chowa nasze dzieci”.

Przed śmiercią tak mówiła do męża. Była naprawdę kobietą daleko myślącą.

Babcia Marysia zmarła. Dziadek Paweł z Bronką się nie ożenił.

Kiedyś znali się tylko ludzie ze sąsiednich wsi, bo gdzie indziej mieli się spotykać?

Z pogrzebu swojej żony Marii dziadek Paweł odwoził brata do Frysztaka. Miał konia, sanie, wracał sam na drodze z Jasła. I tam szła Leonka z koleżanką. Nie było transportu, na nogach szło się osiemnaście kilometrów. Było mu żal, że one idą na nogach, i z chęcią je wziął na wóz. Miał dwa siedziska, jedno z przodu, drugie z tyłu. Leonka siadła koło niego. Gadka szmatka: gdzie były, za czym, skąd on jedzie. Opowiedział, że umarła mu żona, że on z Duląbki, a one z Dobrynia. Powiedział, że ją z dawna zna, z procesji.

Każda wioska miała swoje miejsce w kościele świętego Michała Archanioła w Cieklinie, a on zawsze rzucał okiem w stronę ławek Dobryni. I ona mu się podobała. Lubił się na nią popatrzeć, ale nigdy nie myślał, że się będzie żenił.

W marcu umarła twoja babcia Marysia, a już na żniwa przyprowadził Leokadię z domu Brej, żeby mu gotować, pomagać w polu, a roboty było w bród, bo dziadek miał siedem morgów ziemi. Wszyscy kontrolowali, jak Leonce idzie, i trzeba przyznać, że umiała robić. W końcu baba ze wsi była. Dziadek oświadczył się, że będzie się żenił. Trzeba było czekać na zapowiedzi. Przed ślubem twoja prababcia Wiktoria powiedziała do Leonki: „Dobrze ci tu będzie, chleba ci nie braknie, pieniędzy tyż, ale trzeba wstawać i robić, bo tu dużo roboty”.

Na świecie pojawiło się pięcioro kolejnych wnuków, ale w sercu Wiktorii Steczkowskiej na zawsze pozostała synowa Marysia i ukochany wnuk Stasiu.

Opowieść X., syna Pawła Steczkowskiego i Leokadii, drugiej żony

Staszek był moim przyrodnim bratem, dużo starszym. Podobnie jak Kazek. Obaj byli z pierwszej mamy, Marii Steczkowskiej. Dopiero jak poszedłem do szkoły w Rzeszowie, zbliżyliśmy się do siebie. Staszek był dusza człowiek. Pomagał mi, co chciałem, mogłem z nim załatwić. Byłem z nim zżyty. Kazek był dużo bardziej podobny do ojca. Nasz ojciec to był dusza człowiek, ale nerwus. Wybuchowy, choleryk.

Opowiem o tym charakterze naszego ojca historię. Kiedyś mój rodzony brat w szkole dostał karę: napisz w zeszycie pięćdziesiąt razy dwa razy dwa jest cztery. Napisał, ale poszedł do szkoły i zapomniał o zeszycie. Znowu dostał karę. Kiedy wrócił do domu i tata usłyszał, co się stało, wpadł w nerwy, pobiegł do stajni i wszystkie gołębie wybił doszczętnie do ostatniego. Wrzucił je do cebrzyka i utopił. A potem siekierą zniszczył gołębnik, który wcześniej własnymi rękami zbił z desek.

– Teraz się będziesz uczył – powiedział, jak skończył rzeź.

Brat to był gołębiarz, lubił strasznie gołębie, znosił je z całej wsi, chuchał, dmuchał, karmił, opiekował się. Kochał te ptaki. O Jezusie Nazareński, jak on wtedy płakał.

Na drugi dzień tacie zrobiło się go żal. Sam poszedł do sąsiada:

– Józek, daj no mi ze dwa jaja, bo mi szkoda chłopaka.

Po południu zbił mu nowy gołębnik.

Innym razem tato rzucił za nim siekierą. Gdyby trafił, mógłby go pokaleczyć, ale brat się uchylił. Potem tato gorzko żałował. Poszedł do spowiedzi, dał na msze. Taki był. Jak go ktoś wyprowadził z równowagi, nie panował nad nerwami, nic nie widział. Nikt nie mógł go zatrzymać. Sam mówił, że furia go zaślepia. Wszyscy schodzili mu z drogi, wiedzieli, że nie denerwuje się takich ludzi. Serce miał wielkie, tylko taki nerwus z niego był.

Ojciec nasz miał wspaniały słuch, sam się nauczył grać na harmonii, akordeonie i na skrzypcach. Uwielbiał grać na skrzypcach. Do szkoły chodził na każdą wywiadówkę ze skrzypcami i grał. Brali go do grania na wszystkie festyny, wesela, zabawy, imprezy. Parę razy zepsułem mu te skrzypce, struny oberwałem, dostałem straszne lanie. Tak samo, kiedy rozkręciłem jeden jedyny zegarek z kukułką w całej wsi. Kukułka bez sprężyny nie kukała, więc dostałem znowu lanie. Ale wiedziałem za co.

Należało mi się.

Z dwóch moich przyrodnich braci Kazek był jak ojciec. Staszek był inny. Spokojny, umiał się opanować. Filozof. Mówili, że do swojej matki się wdał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: