Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przedrzeźniacz - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
15 lipca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Przedrzeźniacz - ebook

W umierającym świecie, w którym ludzie są odurzeni narkotykami i pogrążeni w elektronicznej błogości, gdzie nie ma sztuki, literatury i nie rodzą się dzieci, gdzie niektórzy wolą dokonać samospalenia niż dalej żyć, Spofforth jest najdoskonalszą maszyną, jaką kiedykolwiek stworzono. Mimo tego ma tylko jedno, niemożliwe do spełnienia pragnienie – chce przestać istnieć. Jednak nawet w tych ponurych i przygnębiających czasach pojawia się iskierka nadziei, którą stanowią namiętność i radość, jakie pewien mężczyzna i pewna kobieta odkrywają w miłości i książkach. To nadzieja na lepszą przyszłość, a może nawet nadzieja dla Spoffortha.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7480-573-5
Rozmiar pliku: 646 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Spofforth

Idąc Piątą Aleją o północy, Spofforth zaczyna pogwizdywać. Nie zna tytułu tego utworu ani go on nie obchodzi; to złożona melodia, którą często gwiżdże w samotności. Jest nagi od pasa w górę i bosy, ubrany tylko w spodnie w kolorze khaki; czuje pod stopami starą zniszczoną nawierzchnię. Chociaż idzie środkiem szerokiej alei, po obu stronach widzi kępy trawy oraz wysokie chwasty w miejscach, gdzie chodnik dawno temu popękał i się powykruszał, czekając na naprawy, których nikt nigdy nie wykona. Pośród traw odzywa się zróżnicowany chór owadów, rozlegają się odgłosy postukiwania i pocierania skrzydłami. Te dźwięki go niepokoją, jak zawsze o tej porze roku, wiosną. Chowa masywne dłonie do kieszeni spodni. Potem, jako że jest mu niewygodnie, ponownie je wyciąga i rusza truchtem, potężny i lekki, wysportowany, kierując się ku ogromnej bryle Empire State Building.

* * *

Drzwi do budynku miały oczy i głos, a także durny mózg – ograniczony i nieczuły.

– Zamknięte na czas remontu – oznajmiły, gdy Spofforth się zbliżył.

– Bądź cicho i otwieraj – odparł Spofforth, po czym dodał: – Jestem Robert Spofforth. Marka Dziewięć.

– Przepraszam pana – odpowiedziały drzwi. – Nie widziałem...

– Tak. Otwieraj i powiedz ekspresowej windzie, żeby po mnie zjechała.

Drzwi przez chwilę milczały.

– Winda nie działa, proszę pana.

– Cholera – parsknął Spofforth. – No to pójdę schodami.

Drzwi się otworzyły, a Spofforth wszedł i ruszył przez ciemny hall w stronę klatki schodowej. Przytłumił obwody bólu w nogach i płucach, po czym zaczął się wspinać. Już nie pogwizdywał; jego złożony umysł skupił się wyłącznie na dorocznym postanowieniu.

Kiedy dotarł do krawędzi platformy, czyli najwyżej w mieście, jak tylko dało się stanąć, wysłał polecenie do nerwów w swoich nogach, a wtedy przeszył je ból. Lekko się zachwiał, samotny pośród czarnej nocy, wysoko pod bezksiężycowym niebem, które rozświetlały tylko blade gwiazdy. Pod nogami miał gładką, wypolerowaną powierzchnię; kiedyś, przed laty, niemal się na niej poślizgnął. Wtedy od razu pomyślał, zawiedziony: „Gdyby to się stało ponownie, ale na krawędzi”. Nic z tego.

Zbliżył się na dwie stopy do skraju platformy, a wtedy, bez żadnego mentalnego sygnału, wbrew jego woli i pragnieniu, jego nogi znieruchomiały i jak zwykle zatrzymał się zwrócony twarzą ku Piątej Alei biegnącej w stronę przedmieść, ponad tysiąc mrocznych stóp nad jej twardą, kuszącą nawierzchnią. Próbował zmusić się do ruchu naprzód, przepełniony smutną, ponurą desperacją, skupiając się na pragnieniu spadnięcia z platformy, chcąc tylko wychylić swoje silne i ciężkie ciało zbudowane w fabryce: na zewnątrz, z dala od budynku, z dala od życia. Krzyczał w myślach, domagając się ruchu, wyobrażając sobie, jak spada w zwolnionym tempie, elegancko i pewnie, na ulicę w dole. Pragnął tego.

Ale ciało – z czego od początku zdawał sobie sprawę – nie było jego własnością. Spoffortha zaprojektowali ludzie i tylko człowiek mógł doprowadzić do jego śmierci. Krzyknął donośnie, wyciągając ręce na boki, wrzask furii poszybował nad cichym miastem. Jednakże nie mógł się ruszyć.

Spofforth stał samotnie na szczycie jednego z najwyższych budynków na świecie, unieruchomiony, przez resztę tej czerwcowej nocy. Od czasu do czasu widział światła myślobusów, niewiele większe od gwiazd, powoli przemierzające ulice opustoszałego miasta. Światła w budynkach były wygaszone.

W końcu, kiedy słońce rozświetliło niebo nad East River po jego prawej stronie oraz nad Brooklynem, do którego nie prowadziły żadne mosty, zaczęła w nim wzbierać frustracja. Gdyby obdarzono go kanalikami łzowymi, właśnie teraz zalałby się łzami, ale nie potrafił płakać. Światło stało się jaśniejsze; pod sobą dostrzegał zarysy pustych myślobusów. Widział malutką sylwetkę pojazdu Wykrywaczy jadącego Trzecią Aleją. A potem słońce, blade na czerwcowym niebie, wybuchło nad opustoszałym Brooklynem i zamigotało na powierzchni rzeki, z równą świeżością jak u zarania dziejów. Spofforth cofnął się o krok, dalej od śmierci, której szukał przez całe swoje długie życie, a uzupełniający go gniew zaczął słabnąć pod wpływem wschodzącego słońca. Będzie dalej żył i jakoś to zniesie.

Ruszył w dół po zapylonych schodach, początkowo powoli, kiedy jednak dotarł do hallu, jego kroki były żwawe, pewne i pełne sztucznego życia.

Wychodząc z budynku, odezwał się do głośnika na drzwiach:

– Nie pozwól na naprawę windy. Wolę się wspinać po schodach.

– Tak, proszę pana – odrzekły drzwi.

Słońce jasno świeciło, a na ulicy było kilkoro ludzi. Czarnoskóra staruszka w wyblakłej niebieskiej sukience przypadkiem otarła się o jego łokieć i uniosła rozmarzony wzrok ku jego twarzy. Kiedy zobaczyła oznaczenie robota Marki Dziewięć, od razu odwróciła głowę i wymamrotała:

– Przepraszam. Przepraszam pana.

Stanęła obok niego, zakłopotana. Zapewne nigdy wcześniej nie widziała egzemplarza Marki Dziewięć i słyszała o nich tylko podczas szkolenia.

– Proszę iść dalej – powiedział łagodnie. – Nic się nie stało.

– Tak jest, proszę pana – odrzekła. – Sięgnęła do kieszeni sukienki, wyciągnęła sopor i zażyła go. Potem się odwróciła i odeszła, powłócząc nogami.

Spofforth szedł szybkim krokiem w blasku słońca, wracając ku placowi Waszyngtona i Uniwersytetowi Nowojorskiemu, gdzie pracował. Jego ciało nigdy się nie męczyło. Tylko jego umysł – złożony, pogmatwany i przytomny – rozumiał znaczenie wycieńczenia. On zawsze był zmęczony.

* * *

Metalowy mózg Spoffortha został zbudowany, jego ciało zaś wyhodowano z żywej tkanki, dawno temu, gdy inżynieria podupadała, ale wytwarzanie robotów uznawano za wysoką sztukę. Ta gałąź sztuki również miała wkrótce uschnąć i zaniknąć; Spofforth był jej najwyższym osiągnięciem, ostatnim z serii setki robotów oznaczonych jako Marka Dziewięć, najsilniejszych i najinteligentniejszych tworów człowieka. Był także jedynym zaprogramowanym tak, by pozostawał przy życiu wbrew własnej woli.

Istniała technika pozwalająca na zapis każdej ścieżki nerwowej, każdego schematu w mózgu dorosłego człowieka i przeniesienie ich do metalowego mózgu robota. Korzystano z niej wyłącznie w przypadku Marki Dziewięć; wszystkie roboty tej serii wyposażono w zmienione kopie żywego mózgu konkretnego człowieka. Tym człowiekiem był genialny i melancholijny inżynier nazwiskiem Paisley – chociaż Spofforth miał się tego nigdy nie dowiedzieć. Sieć informacji i połączeń, która tworzyła mózg Paisleya, została zapisana na magnetycznych taśmach i umieszczona w skarbcu w Cleveland. Nikt nie wiedział, co się stało z Paisleyem, gdy już skopiowano jego umysł. Osobowość, wyobraźnię i wszystko, czego się nauczył, zarejestrowano na taśmach, gdy miał czterdzieści trzy lata, a następnie o nim zapomniano.

Taśmy zostały poddane montażowi. Postarano się w miarę możliwości usunąć z nich osobowość, nie uszkadzając przy tym „użytecznych” funkcji. Decyzję o tym, co jest „użyteczne” w mózgu, podjęli inżynierowie mniej twórczy od samego Paisleya. Skasowano wspomnienie życia, a przy tym większość zgromadzonej wiedzy, choć na taśmach pozostały angielskie składnia i słownictwo. Po zakończonym montażu, taśmy zawierały niemal idealną kopię ewolucyjnego cudu: ludzkiego mózgu. Zachowało się na nich kilka niechcianych elementów pochodzących od Paisleya, na przykład umiejętność gry na pianinie, której wykorzystanie wymagało ciała z rękami i dłońmi. Ale gdy stworzono ciało, na świecie nie było już żadnego pianina.

Niechciane przez inżynierów, którzy dokonali zapisu, ale nieuniknione były również fragmenty dawnych snów, pragnień oraz lęków. Nie dało się ich usunąć bez uszkodzenia innych funkcji.

Zapis elektronicznie przeniesiono do srebrzystej kuli o średnicy dziewięciu cali, wykonanej z tysięcy warstw niklowanadu, utkanej i ukształtowanej przez automaty. Kulę umieszczono w głowie ciała, które specjalnie do tego celu sklonowano.

Ciało starannie wyhodowano w stalowym zbiorniku w niegdysiejszej fabryce samochodów w Cleveland. Efekt był nieskazitelny – wysoki, silny, sprawny, piękny. To był czarnoskóry mężczyzna w kwiecie wieku, wyposażony w mocne mięśnie, silne płuca i serce, czarne kręcone włosy, jasne spojrzenie, piękne usta o mięsistych wargach oraz duże, krzepkie dłonie.

Zmieniono niektóre ludzkie cechy: proces starzenia miał się zatrzymać po osiągnięciu stopnia rozwoju charakterystycznego dla trzydziestolatka – co nastąpiło po czterech latach spędzonych w stalowym zbiorniku. Ciało mogło kontrolować własne reakcje bólowe, a także do pewnego stopnia podlegać autoregeneracji. W razie potrzeby mogły mu odrastać zęby, a także palce u dłoni oraz stóp. Nie groziło mu łysienie, pogorszenie wzroku ani katarakty, stwardnienie tętnic ani artretyzm. Stanowiło, jak lubili mawiać genetyczni inżynierowie, udoskonalone dzieło Boga. Ale ponieważ żaden z inżynierów nie wierzył w istnienie Boga, ich przechwałki były bezzasadne.

Ciało Spoffortha nie posiadało organów reprodukcyjnych. „Żeby go nie rozpraszać”, stwierdził jeden z inżynierów. Płatki uszu po obu stronach imponującej głowy były czarne jak smoła, dzięki czemu każdy, kogo zachwyciła ta imitacja człowieka, mógł się przekonać, że to tylko robot.

Tak jak twór Frankensteina, on również zbudził się do życia za sprawą wstrząsu elektrycznego; wyłonił się ze zbiornika w pełni wyrośnięty i zdolny do mówienia, początkowo nieco niewyraźnego. W rozległym i zagraconym pomieszczeniu fabrycznym, w którym zbudziła się jego świadomość, powiódł wkoło ciemnymi oczami, podniecony i pełen życia. Leżał na noszach, kiedy po raz pierwszy doświadczył siły świadomości, która niczym fala zalała jego rodzącą się istotę i stała się nim. Zakrztusił się, a następnie krzyknął pod wpływem potęgi tego doświadczenia – potęgi istnienia na świecie.

* * *

Imię Spofforth nadał mu jeden z niewielu ludzi, którzy jeszcze potrafili czytać. Wybrał je na oślep z wiekowej książki telefonicznej miasta Cleveland: Robert Spofforth. Był robotem Marki Dziewięć, najbardziej wyrafinowanym urządzeniem, jakie kiedykolwiek stworzył ludzki geniusz.

* * *

Część szkolenia podczas pierwszego roku upłynęła mu na pilnowaniu korytarzy oraz wykonywaniu drobnych prac w szkole z internatem przeznaczonej dla ludzi. Tam młodzi uczyli się życia: Refleksji, Prywatności, Samorealizacji, Rozkoszy. Właśnie tam zobaczył dziewczynę w czerwonym płaszczu i się zakochał.

* * *

Przez całą zimę i początek wiosny dziewczyna zawsze wkładała szkarłatny płaszcz z aksamitnym kołnierzem, czarnym jak antracyt i jak jej włosy na tle białej skóry. Czerwona szminka pasowała do płaszcza. W tamtych czasach już prawie nikt nie używał szminki i Spofforth zastanawiał się, skąd dziewczyna ją wzięła. Pięknie w niej wyglądała. Kiedy zobaczył ją po raz pierwszy, trzeciego dnia pobytu w internacie, miała prawie siedemnaście lat. Jego umysł natychmiast ją sfotografował i zachował na zawsze. To zdjęcie miało się stać ważnym elementem smutku, który nawiedził go wiosną, w czerwcu, i osiadł głęboko w jego sztucznej, potężnej istocie.

W wieku jednego roku Spofforth rozumiał fizykę kwantową, robotykę oraz historię państwowych korporacji w Ameryce Północnej – wszystkiego nauczył się z materiałów audiowizualnych oraz od robotów-nauczycieli – nie potrafił jednak czytać. Nie posiadał także żadnej świadomej wiedzy na temat ludzkiej seksualności, chociaż w tym, co kiedyś nazywano by jego sercem, pojawiały się niejasne pragnienia. Czasami, gdy był sam w ciemności, przez chwilę odczuwał niepokojące drżenie w żołądku. Zaczynał zdawać sobie sprawę, że gdzieś w jego wnętrzu kryje się życie wypełnione uczuciami. Kiedy przyszły pierwsze ciepłe wieczory, zaczął odczuwać niepokój. Był wczesny czerwiec w Ohio, a on spacerował późną porą między budynkami, słysząc odgłosy pasikoników na drzewach i odczuwając w piersi dziwny, niewygodny ucisk. Ciężko pracował w internacie, oddając się w ramach „szkolenia” rutynowym zajęciom, jednakże praca rzadko go angażowała i w końcu na jego ducha spadła melancholia.

Niektórzy robotnicy Marki Cztery od czasu do czasu się psuli; wydawało się, że stale brakuje sprzętu do wykonywania na bieżąco drobnych napraw. Zatrudniano kilku starszych mężczyzn mających się tym zajmować. Jednym z nich był włóczęga Arthur, który zazwyczaj śmierdział syntetycznym ginem i nigdy nie nosił skarpet. Zawsze zwracał się do Spoffortha częściowo przyjacielskim, a częściowo kpiącym tonem, kiedy mijali się na korytarzach internatu albo na żwirowych ścieżkach wokół budynków. Pewnego razu, gdy Spofforth opróżniał popielniczki w kawiarni, a Arthur zamiatał, włóczęga przerwał pracę i oparł się o miotłę.

– Bob – zagadnął, a Spofforth podniósł wzrok. – Bob, markotny z ciebie gość. Nie wiedziałem, że produkują markotne roboty.

Spofforth nie był pewien, czy Arthur się z nim drażni. Dalej nosił sterty plastikowych popielniczek, wypełnionych poranną kolekcją wypalonych skrętów z marihuaną, do śmietnika w kącie dużego pomieszczenia. Uczniowie niedawno wyszli, udając się na transmisję wykładu o jodze.

– Nigdy wcześniej nie widziałem smutnego robota – rzekł Arthur. – Czy to z powodu tych czarnych uszu?

– Jestem robotem Marki Dziewięć – odrzekł Spofforth, jakby chciał się wytłumaczyć. Wciąż był bardzo młody i rozmowy z ludźmi czasami go onieśmielały.

– Dziewięć! – zawołał Arthur. – To całkiem wysoki numer, prawda? Do diabła, Andy, który prowadzi tę szkołę, to tylko Siódemka.

– Andy? – spytał Spofforth, trzymając stertę popielniczek.

– Tak, android. Nazywaliśmy was Andy, kiedy byłem dzieciakiem. Wtedy nie było was aż tylu. No i nie byliście tacy mądrzy.

– Czy to ci przeszkadza? Że jestem mądry?

– Nie – odparł Arthur. – Ni cholery. Ludzie są obecnie tak kurewsko durni, że chce się płakać. – Odwrócił wzrok, a potem lekko pchnął miotłę. – Inteligencja zawsze jest w cenie. Cieszę się, że całkiem nie zaginęła. – Przestał zamiatać i wskazał obszernym gestem wielkie puste pomieszczenie, jakby uczniowie wciąż w nim byli. – Nie chciałbym, żeby ta banda analfabetów wszystkim rządziła po opuszczeniu internatu. – Jego pomarszczona twarz była pełna pogardy. – Zahipnotyzowane dziwaki. Palanty. Powinni ich trzymać w śpiączce i faszerować pigułami.

Spofforth nie odpowiedział. Coś go pociągało w tym staruszku – wyczuwał między nim a sobą jakąś nutę pokrewieństwa. Nie miał jednak żadnej opinii o młodych ludziach, których tutaj szkolono i poddawano akulturacji.

Nie myślał o nich, o pozbawionych wyrazu, powolnych i cichych uczniach, którzy spokojnie wędrowali całymi grupami między salami albo samotnie przesiadywali w salach Prywatności, paląc trawkę, oglądając abstrakcyjne wzory na swoich telewizorach o ekranach wielkości ścian i słuchając otępiającej hipnotycznej muzyki dobiegającej z głośników. A jednak w jego umyśle niemal zawsze znajdował się obraz jednej z nich: dziewczyny w czerwonym płaszczu. Nosiła to stare ubranie przez całą zimę, a potem wiosennymi wieczorami. Nie tylko to ją wyróżniało. Czasami na jej twarzy pojawiało się coś zalotnego, narcystycznego i próżnego, czego darmo by szukał u reszty. Uczniom powtarzano, by rozwijali się „indywidualnie”, ale wszyscy wyglądali i zachowywali się tak samo; mówili cicho i mieli oblicza pozbawione wyrazu. Ona, gdy szła, kołysała biodrami i czasem śmiała się głośno, gdy inni milczeli, pochłonięta sobą. Miała skórę białą jak mleko i włosy czarne jak węgiel.

Spofforth często o niej myślał. Kiedy widział, jak idzie do klasy, otoczona ludźmi, ale samotna, nierzadko miał ochotę do niej podejść i delikatnie jej dotknąć, położyć swoją dużą dłoń na jej ramieniu i przez chwilę ją tam trzymać, czując ciepło dziewczyny. Czasami miał wrażenie, że ona też obserwuje go spod przymkniętych powiek i śmieje się do niego, rozbawiona. Ale nigdy nie rozmawiali.

– Do diabła – ciągnął Arthur. – Wy, roboty, za trzydzieści lat będziecie wszystkim rządzić. Ludzie już gówno potrafią.

– Jestem szkolony do kierowania korporacjami – odrzekł Spofforth.

Arthur posłał mu ostre spojrzenie, a potem zaczął się śmiać.

– Poprzez opróżnianie popielniczek? – spytał. – Cholera jasna! – Ponownie zaczął zamiatać, energicznie przesuwając miotłą po podłodze z permoplastiku. – Nie wiedziałem, że można okpić robota. I to Marki Dziewięć.

Spofforth przez chwilę wpatrywał się w niego nieruchomo, trzymając popielniczki. Nikt mnie nie okpił, pomyślał. Mam przed sobą całe życie.

* * *

Był czerwcowy wieczór, mniej więcej tydzień po rozmowie z Arthurem. Spofforth właśnie przechodził w blasku księżyca obok Budynku Audiowizualnego, gdy nagle usłyszał szelest za gęstymi zaroślami, które rozrosły się wzdłuż ściany. Jakiś mężczyzna jęknął, a potem znów rozległ się szelest.

Spofforth zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. Coś się poruszało, teraz nieco ciszej. Odwrócił się i zrobił kilka kroków, a kiedy stanął przed wysokim krzewem, dyskretnie odchylił go w bok. Nagle zrozumiał, co się dzieje po drugiej stronie, i zamarł.

Za krzewem jego znajoma dziewczyna leżała na plecach z sukienką podciągniętą powyżej pępka. Przed nią klęczał różowawy, nagi, pulchny młodzieniec; Spofforth widział skupisko brązowych znamion na różowej skórze pomiędzy jego łopatkami. Widział włosy łonowe dziewczyny pod udem mężczyzny – kręcone i czarne na tle śnieżnobiałych nóg i pośladków, równie czarne jak włosy na jej głowie, czarne jak kołnierzyk czerwonego płaszcza, na którym leżała.

Zobaczyła go, a jej twarz wykrzywiła ponura pogarda. Odezwała się do niego, po raz pierwszy i ostatni.

– Wynoś się stąd, robocie. Pierdolony robot. Zostaw nas w spokoju.

Spofforth przycisnął dłoń do swojego sklonowanego serca, odwrócił się i odszedł. To właśnie wtedy doszedł do wniosku, który miał mu towarzyszyć przez resztę jego dni; tak naprawdę nie chciał żyć. Został oszukany – straszliwie oszukany – gdyż pozbawiono go prawdziwego ludzkiego życia; coś w jego wnętrzu buntowało się przeciwko losowi, jaki mu zgotowano.

* * *

Widział tę dziewczynę jeszcze kilkakrotnie. Unikała jego wzroku. Wiedział, że nie robi tego ze wstydu, ponieważ młodzi nie wstydzili się seksu. Nauczano ich że „szybki seks jest najlepszy”, a oni w to wierzyli i stosowali się do tych zaleceń.

Spofforth odetchnął z ulgą, gdy przeniesiono go z internatu do bardziej odpowiedzialnej pracy w Akron, gdzie miał nadzorować system dystrybucji syntetycznych produktów mlecznych. Stamtąd trafił do zakładu produkującego niewielkie samochody, którym kierował podczas schodzenia z taśmy ostatnich kilku tysięcy osobistych aut, jakie trafiły do społeczeństwa niegdyś zakochanego w samochodach. Następnie został prezesem korporacji produkującej myślobusy, wytrzymałe ośmioosobowe pojazdy przeznaczone dla wciąż kurczącej się ludzkiej populacji. Potem został dyrektorem do spraw Kontroli Populacji. W tym celu przeniesiono go do Nowego Jorku, gdzie pracował w biurze na szczycie trzydziestodwupiętrowego budynku i nadzorował starzejące się komputery, codziennie aktualizujące spis ludności i odpowiednio dostosowujące tempo rozmnażania. To była żmudna praca, wymagająca opiekowania się wciąż nawalającym sprzętem, i szukania sposobów naprawiania komputerów, których żaden człowiek już nie umiał naprawić, a żaden robot nie był w stanie zrozumieć. W końcu otrzymał inną pracę: dziekana do spraw wydziałów na Uniwersytecie Nowojorskim. Komputer kierujący tą instytucją przestał poprawnie działać, a Spofforth, jako robot Marki Dziewięć, miał go zastąpić w podejmowaniu przeważnie mało istotnych decyzji związanych z prowadzeniem uniwersytetu.

Dowiedział się, że powstało sto klonów Marki Dziewięć, ożywionych za pomocą kopii tego samego ludzkiego umysłu. On był ostatnim, a w synapsach jego metalicznego mózgu dokonano szczególnych zmian, które miały zapobiec temu, co spotkało poprzednie egzemplarze tej serii: wszystkie popełniły samobójstwo. Niektóre zmieniły swój mózg w czarną bezkształtną masę za pomocą sprzętu pod wysokim napięciem, inne połknęły środki żrące. Kilka musieli zniszczyć ludzie, gdyż całkowicie postradały zmysły i nocą wpadły w niszczycielski szał na ulicach miasta, wykrzykując plugastwa. Wykorzystanie prawdziwego ludzkiego mózgu jako modelu dla wyrafinowanego robota stanowiło eksperyment. Ostatecznie uznano go za nieudany i zaprzestano dalszych prób. Fabryki nadal produkowały durne roboty, a także nieliczne egzemplarze Marki Siedem i Marki Osiem, które miały przejmować od ludzi coraz więcej funkcji w świecie zarządzania, edukacji, medycyny, prawa, planowania oraz produkcji; ale wszystkie one miały syntetyczne mózgi bez cienia emocji, refleksji ani samoświadomości. Były zwykłymi maszynami – inteligentnymi, przypominającymi ludzi i solidnie wykonanymi – i robiły to, czego od nich wymagano.

Spoffortha zaprojektowano w taki sposób, by żył wiecznie i niczego nie zapominał. Jego projektanci nie zastanowili się, jak takie życie może wyglądać.

Dziewczyna w czerwonym płaszczu zestarzała się, utyła, uprawiała seks z dziesięcioma tuzinami mężczyzn, urodziła kilkoro dzieci, piła za dużo piwa i prowadziła trywialne, bezcelowe życie, tracąc swoją urodę. W końcu umarła, została pochowana i zapomniana. Spofforth tymczasem żył dalej, młody, zdrowy i piękny. Wciąż widział ją jako siedemnastolatkę, nawet gdy ona już dawno zapomniała, że kiedyś była seksowną i zalotną dziewczyną. Zobaczył ją, pokochał i zapragnął umrzeć. Ale jakiś niedbały ludzki inżynier mu to uniemożliwił.

* * *

Rektor oraz dziekan do spraw dydaktyki czekali na niego, kiedy wrócił z samotnego czerwcowego wieczornego spaceru.

Nudniejszym z tej dwójki był rektor. Nazywał się Carpenter i był ubrany w brązowy synlonowy garnitur oraz niemal całkowicie znoszone sandały, a kiedy szedł, jego brzuch i boki wyraźnie drżały pod ciasnym strojem. Stał obok dużego tekowego biurka Spoffortha i palił skręta. Kiedy robot szybko do niego podszedł, Carpenter nerwowo się odsunął, a Spofforth usiadł.

Po chwili robot na niego popatrzył – nie nieco w prawo od niego, jak nakazywały zasady Przymusowej Grzeczności, ale prosto na niego.

– Dzień dobry – rzekł Spofforth silnym, opanowanym głosem. – Czy coś się stało?

– Cóż... – zaczął Carpenter. – Nie jestem pewien. Wydawało się, że to pytanie go zaniepokoiło. – Jak sądzisz, Perry?

Perry, dziekan do spraw dydaktyki, potarł palcem wskazującym nos.

– Ktoś dzwonił na numer uniwersytetu, dziekanie Spofforth. Dwukrotnie.

– Czyżby? – odrzekł Spofforth. – Czego chciał?

– Chce z panem porozmawiać – wyjaśnił Perry. – Chodzi o pracę. Letnie kursy...

Spofforth wbił w niego wzrok.

– Tak?

Perry ciągnął nerwowo, unikając spojrzenia Spoffortha:

– Przez telefon nie do końca zrozumiałem, o co mu chodziło. To coś nowego, co podobno sam odkrył, jedną albo dwie żółcie temu. – Rozejrzał się i zatrzymał spojrzenie na grubym mężczyźnie w brązowym garniturze. – Co to dokładnie było, Carpenter?

– Czytanie? – zaproponował Carpenter.

– Właśnie – przytaknął Perry. – Czytanie. Powiedział, że potrafi czytać. To coś, co dotyczy słów. Chce tego nauczać.

Spofforth wyprostował się na krześle.

– Ktoś nauczył się czytać?

Mężczyźni odwrócili wzrok, zażenowani zaskoczeniem w jego głosie.

– Zarejestrowali panowie tę rozmowę? – spytał Spofforth.

Wymienili spojrzenia. W końcu Perry przerwał milczenie.

– Zapomnieliśmy.

Spofforth powstrzymał rozdrażnienie.

– Powiedział, że jeszcze zadzwoni?

Perry wyraźnie się ożywił.

– Owszem, dziekanie Spofforth. Powiedział, że będzie się starał nawiązać z panem kontakt.

– Dobrze – odrzekł Spofforth. – Coś jeszcze?

– Tak – odpowiedział Perry, ponownie masując nos. – Mamy nową kulkę z programem zajęć. Wśród studentów doszło do trzech samobójstw. Poza tym gdzieś znajdują się plany zamknięcia wschodniego skrzydła wydziału Higieny Umysłowej, ale żaden z robotów nie zdołał ich odnaleźć. – Perry był wyraźnie zadowolony z tej porażki maszyn. – Żaden z robotów Marki Sześć nic o nich nie wie.

– To dlatego że ja je mam, dziekanie Perry – odparł Spofforth. Otworzył szufladę biurka i wyjął jedną ze stalowych kulek, których używano do zapisywania głosu. Podał ją Perry’emu. – Proszę ją odtworzyć któremuś z robotów Marki Siedem, a będzie wiedział, co zrobić z salami do Higieny Umysłowej.

Perry, nieco zawstydzony, wziął nagranie i wyszedł. Carpenter podążył za nim. Kiedy się oddalili, Spofforth jeszcze przez chwilę siedział przy swoim biurku, rozmyślając o człowieku, który twierdził, że potrafi czytać. Często słyszał o czytaniu, kiedy był młody, i wiedział, że ta umiejętność już dawno zanikła. Widział książki – były to niezwykle wiekowe przedmioty. W bibliotece uniwersyteckiej zostało kilka niezniszczonych egzemplarzy.

Gabinet Spoffortha był duży i bardzo przyjemny. Sam go ozdobił odbitkami zdjęć ptaków nabrzeżnych, a także wstawił do niego rzeźbiony dębowy kredens, który zabrał ze zniszczonego muzeum. Na kredensie stał rządek małych modeli przedstawiających kolejne człekokształtne formy wykorzystywane w historii Robotyki. Pierwszy, najwcześniejszy model, miał kształt walca na kołach wyposażonego w cztery ręce – było to coś pośredniego pomiędzy serwomechanizmem a autonomiczną mechaniczną istotą. Sześciocalowy model wykonano z permoplastiku. Takie roboty kiedyś, w krótkim okresie ich przydatności, nazywano Kółczakami; od wieków ich nie produkowano.

Po prawej stronie Kółczaka stał model bardziej przypominający człowieka, nieco zbliżony do współczesnego durnego robota. Figurki stawały się coraz bardziej szczegółowe i ludzkie, a na końcu stała miniatura Spoffortha – smukła, całkowicie ludzka, wspinająca się na palce, z oczami, w których – nawet w przypadku modelu – tliło się życie.

Na biurku Spoffortha zaczęło migotać czerwone światełko. Wcisnął guzik i powiedział:

– Mówi Spofforth.

– Nazywam się Bentley, dziekanie Spofforth – rozległ się głos na drugim końcu linii. – Paul Bentley. Dzwonię z Ohio.

– To pan potrafi czytać? – spytał Spofforth.

– Zgadza się. Sam się nauczyłem. Potrafię czytać.

* * *

Wielka małpa ostrożnie przysiadła na przewróconym autobusie. Miasto było opuszczone.

Na środku ekranu pojawił się biały wir, który zaczął się powiększać i obracać. Kiedy się zatrzymał, wypełnił ponad połowę ekranu. Stało się jasne, że to pierwsza strona gazety z olbrzymim nagłówkiem.

Spofforth zatrzymał projektor.

– Proszę to przeczytać – poprosił.

Bentley nerwowo odchrząknął.

– „Potworna małpa przeraża miasto”.

– Dobrze – odrzekł Spofforth. Ponownie uruchomił projektor.

Do końca filmu nie pojawiły się już żadne napisy. Obejrzeli go w milczeniu, śledząc niszczycielski szał małpy, jej żałosną nieumiejętność wyrażenia miłości, a wreszcie śmierć po upadku, który przypominał lot z niesamowicie wysokiego budynku na szeroką i pustą ulicę.

Spofforth pstryknął przełącznikiem, zapalając światło w gabinecie, a szyba w oknie wykuszowym znów stała się przeźroczysta. Pomieszczenie już nie przypominało mrocznej sali projekcyjnej. Na zewnątrz, pośród jaskrawych kwiatów porastających plac Waszyngtona, grupka starszych doktorantów w dżinsowych szatach usiadła na zaniedbanym trawniku, tworząc okrąg. Mieli puste oblicza. Słońce wisiało wysoko na czerwcowym niebie. Spofforth popatrzył na Bentleya.

– Dziekanie Spofforth – odezwał się Bentley – czy będę mógł poprowadzić swój kurs?

Spofforth przez chwilę przyglądał mu się z namysłem.

– Nie – odparł w końcu. – Przykro mi, na tym uniwersytecie nie powinniśmy nauczać czytania.

Bentley wstał niezdarnie.

– Przepraszam, ale myślałem...

– Niech pan usiądzie, panie Bentley – poprosił Spofforth. – Myślę jednak, że latem będziemy mogli skorzystać z pańskiej umiejętności.

Bentley usiadł, wyraźnie zdenerwowany. Spofforth wiedział, że jego obecność przytłacza wykładowcę.

Robot odchylił się na krześle, przeciągnął i posłał Bentleyowi przyjazny uśmiech.

– Niech mi pan powie, jak się pan nauczył czytać – poprosił.

Mężczyzna przez chwilę patrzył na niego, mrugając.

– Z kart. Czytałem karty. A także z czterech książeczek: „Moja pierwsza czytanka”, „Roberto, Consuela i ich pies Biff”...

– Skąd pan je wziął? – przerwał mu Spofforth.

– To dziwne – odparł Bentley. – Uniwersytet posiada zbiór starych filmów porno. Szukałem materiałów na kurs, kiedy natrafiłem na zapieczętowane pudełko z taśmą filmową. Do niego były dołączone cztery książeczki oraz zestaw kart. Kiedy odtworzyłem film, okazało się, że to wcale nie jest porno. Jakaś kobieta mówiła do dzieci w sali lekcyjnej. Miała za sobą czarną ścianę, na której stawiała białe znaki. Na przykład pisała słowo, które – jak później się dowiedziałem – oznaczało „kobietę”, a dzieci wspólnie mówiły „kobieta”. Tak samo robiła ze słowami „nauczyciel”, „drzewo”, „woda” i „niebo”. Pamiętam, że przejrzałem znalezione karty i znalazłem wśród nich wizerunek kobiety. Pod spodem znajdowały się takie same znaki, jakie zapisała nauczycielka. Zobaczyłem kolejne obrazki i białe symbole na czarnej ścianie, usłyszałem kolejne słowa wypowiedziane przez nauczycielkę i dzieci. – Bentley zamrugał, coś sobie przypominając. – Nauczycielka była ubrana w niebieską sukienkę i miała białe włosy. Miałem wrażenie, że cały czas się uśmiecha...

– A co pan zrobił potem? – spytał Spofforth.

– No tak. – Bentley potrząsnął głową, jakby odpędzał to wspomnienie. – Ponownie odtworzyłem film, a potem jeszcze raz. Byłem nim zafascynowany. Działo się na nim coś, co wydawało mi się... takie... – Zamilkł, bezskutecznie poszukując właściwego słowa.

– Ważne? – zasugerował Spofforth.

– Właśnie. Ważne. – Bentley przez chwilę patrzył Spofforthowi w oczy, łamiąc zasady Przymusowej Grzeczności. Potem odwrócił wzrok w stronę okna, za którym odurzeni doktoranci wciąż siedzieli w milczeniu, od czasu do czasu kiwając głowami.

– A co dalej? – zapytał Spofforth.

– Oglądałem ten film więcej razy niż jestem w stanie zliczyć. Powoli zacząłem sobie uświadamiać – zupełnie jakbym wiedział to od zawsze, ale nie zdawał sobie z tego sprawy – że nauczycielka i uczniowie patrzą na znaki i wypowiadają słowa, które te znaki odzwierciedlają. Ilustracje słów. Człowiek może na nie patrzeć i wypowiadać słowa na głos. Później dowiedziałem się, że można patrzeć na te znaki i słyszeć słowa w myślach. Te same słowa, a także inne tego samego rodzaju były w książkach, które znalazłem.

– I nauczył się pan rozumieć inne słowa? – spytał Spofforth. Mówił cichym, neutralnym głosem.

– Tak. Długo mi to zajęło. Musiałem zrozumieć, że słowa składają się z liter. Litery odpowiadają dźwiękom, które zawsze są takie same. Spędziłem nad tym wiele dni. Nie mogłem przestać. Sprawiało mi przyjemność odkrywanie, co książki mogą powiedzieć w moich myślach... – Wbił wzrok w podłogę. – Nie przestawałem, dopóki nie poznałem wszystkich słów w tych czterech książkach. Dopiero później, kiedy znalazłem kolejne trzy książki, odkryłem, że to, co robię, nazywa się „czytaniem”. – Umilkł, a po kilku chwilach nieśmiało popatrzył na twarz robota.

Spofforth długo mu się przyglądał, a następnie lekko skinął głową.

– Rozumiem. Czy pan kiedyś słyszał o niemych filmach?

– Niemych filmach? – zdziwił się Bentley. – Nie.

Spofforth nieznacznie się uśmiechnął.

– Chyba niewielu ludzi o nich słyszało. Są ogromnie stare. Ostatnio znaleziono znaczną ich liczbę podczas wyburzania pewnego budynku.

– Tak? – grzecznie spytał Bentley, chociaż nic nie rozumiał.

– Najciekawsze w niemych filmach, panie Bentley, jest to, że kwestie aktorów nie są tam wypowiadane, tylko wyświetlane na ekranie. – Ponownie posłał mu delikatny uśmiech. – Żeby je zrozumieć, trzeba je odczytać.Bentley

Dzień pierwszy

Spofforth zasugerował, żebym to robił. Żebym wieczorami mówił do rejestratora, opowiadając o tym, jak spędziłem dzień. Dał mi dodatkowe kulki, przeznaczone tylko do tego celu.

Ta praca bywa żmudna, ale zarazem satysfakcjonująca. Wykonuję ją od pięciu dni, ale dopiero dzisiaj poczułem się na tyle swobodnie, żeby zacząć opowiadać o sobie. Zresztą, co mogę o sobie powiedzieć? Nie jestem interesującym człowiekiem.

Taśmy z filmami są kruche i trzeba się z nimi obchodzić niezwykle ostrożnie. Kiedy się łamią – co dzieje się często – muszę bardzo starannie je sklejać. Chciałem, żeby dziekan Spofforth przydzielił mi do pomocy robota-technika albo jakiegoś durnego robota wyszkolonego do pracy dentysty bądź innych zadań wymagających precyzji, ale Spofforth odparł: „To byłoby zbyt kosztowne”. Na pewno ma rację. Zatem wsuwam taśmy do dziwnych starych maszyn zwanych „projektorami”, upewniam się, że są właściwie ułożone, a potem odtwarzam je na małym ekranie na swoim łóżkobiurku. Projektor zawsze robi dużo hałasu, chociaż tutaj, w piwnicy starej biblioteki, nawet moje kroki wydają się przeraźliwie głośne. Nikt tu nigdy nie przychodzi, a wiekowe ściany z nierdzewnej stali porasta mech.

Kiedy na ekranie pojawiają się słowa, zatrzymuję projektor i odczytuję tekst do rejestratora. Czasami to trwa tylko moment, w wypadku kwestii takich jak „Nie!” albo „Koniec”, które wymagają tylko chwili namysłu. Jednakże zdarzają się także trudniejsze wyrażenia, które muszę długo studiować, zanim nabiorę pewności co do ich wymowy. Jeden z najtrudniejszych tekstów pojawił się na czarnym tle po bardzo emocjonalnej scenie, w której pewna młoda kobieta wyrażała swoje zaniepokojenie. Oto pełny zapis: „Jeżeli dr Carrothers nie przybędzie niebawem, matka z pewnością postrada zmysły”. Wyobrażacie sobie problemy, jakich mi nastręczył?! W innym fragmencie staruszek mówi do młodej dziewczyny: „Tylko przedrzeźniacz śpiewa na skraju lasu”.

Same filmy bywają fascynujące. Obejrzałem ich już więcej niż jestem w stanie zliczyć, a pozostała jeszcze ponad połowa zbiorów. Wszystkie są czarno-białe, a obraz porusza się w urywany sposób, tak jak wielka małpa w „Powrocie King Konga”. Wszystko w nich jest dziwaczne, nie tylko ruchy i reakcje postaci. Wyczuwa się w nich – jak mam to ująć? – niezwykłe zaangażowanie, zalewające je potężne fale uczuciowości. Niemniej dla mojego umysłu czasami bywają równie puste i pozbawione znaczenia jak wypolerowana powierzchnia kamienia. Oczywiście nie mam pojęcia, czym jest „przedrzeźniacz” ani co oznacza „dr”. Lecz jeszcze bardziej niż ta dziwaczność niepokoi mnie wrażenie staroświeckości. Filmy przekazują emocje, które są mi całkowicie obce – emocje, które każdy widz tych obrazów kiedyś odczuwał, a które zostały bezpowrotnie utracone. Najczęściej czuję smutek. Smutek. „Tylko przedrzeźniacz śpiewa na skraju lasu”. Smutek.

Często jadam lunch przy swoim biurku. Kubek zupy z soczewicy z małpim bekonem. Albo sojowy batonik. Serwowoźnego zaprogramowano tak, aby podawał mi wszystko, czego sobie zażyczę z uczelnianej stołówki. Czasami raz za razem odtwarzam ten sam fragment filmu, powoli jedząc, starając się wczuć w nastrój tamtej niewyraźnej przeszłości. Niektórych obrazów nie potrafię zapomnieć. Może to być widok małej dziewczynki płaczącej przy grobie na polu. Albo konia, który stoi na ulicy miasta z pogniecionym kapeluszem na łbie i wystającymi uszami. Albo staruszków pijących z dużych szklanych kufli i śmiejących się bezgłośnie. Czasami, kiedy oglądam takie rzeczy, zalewam się łzami.

A potem na całe dni tracę tę wrażliwość i praca staje się harówką, gdy mechanicznie oglądam od początku do końca film zajmujący dwie rolki taśmy: „Biograph Pictures prezentuje »Lament Margaret«. Reżyseria John W. Kiley. W rolach głównych Mary Pickford...”. I tak dalej, aż do napisu „Koniec”. Następnie wyłączam rejestrator, wyjmuję stalową kulkę i kładę ją we właściwej przegródce w czarnym hermetycznym opakowaniu, w którym znajduje się taśma. Potem przechodzę do kolejnego filmu.

W okresach takiej harówki wspomagam się marihuaną i drzemkami, gdy praca zaczyna przerastać moje siły.

Dzień trzeci

Dzisiaj po raz pierwszy w życiu widziałem grupowe samospalenie. Dwaj młodzi mężczyźni oraz kobieta usiedli przed budynkiem, w którym produkowano buty wydzielane przy Piątej Alei. Najwyraźniej oblali się jakimś łatwopalnym płynem, ponieważ byli mokrzy. Kiedy ich zobaczyłem, kobieta właśnie przykładała zapalniczkę do rąbka swojej dżinsowej spódnicy. Blade płomienie otoczyły ich jak żółty ulotny kwiat. Z pewnością nafaszerowali się odpowiednimi narkotykami, ponieważ na ich twarzach nie było żadnych oznak cierpienia – tylko coś w rodzaju uśmiechu – gdy ogień, jasny w blasku słońca, zabarwił ich skórę najpierw na czerwono, a następnie na czarno. Kilkoro przechodniów zatrzymało się, żeby popatrzeć. Wokoło stopniowo rozprzestrzeniał się dotkliwy smród, więc się oddaliłem.

Słyszałem o takich ofiarach, które zawsze dokonywały się w trzyosobowych grupach, ale nigdy żadnej nie widziałem. Podobno to się często zdarza w Nowym Jorku.

Znalazłem książkę – prawdziwą książkę! Nie jedną z tych cienkich czytanek, które badałem w Ohio, a które opowiadały tylko o Robercie, Consueli i ich psie Biffie, ale prawdziwą, grubą, namacalną książkę.

To było bardzo proste. Wyszedłem z gabinetu i otworzyłem jedne z setek drzwi w długim korytarzu wyłożonym nierdzewną stalą. Na środku niewielkiego surowego pokoju, w szklanej gablocie, spoczywała duża, opasła książka. Otworzyłem gablotę pokrytą grubą warstwą kurzu i wyjąłem tom. Dużo ważył, a strony były suche w dotyku i pożółkłe. Książka nosi tytuł „Słownik”. Zawiera cały las słów.

Dzień piąty

Odkąd zacząłem prowadzić ten dziennik, coraz większą uwagę zwracam na osobliwe zdarzenia – pewnie dlatego, że wieczorami chcę je rejestrować. Obserwacja i myślenie często sprawiają mi duży problem i wprawiają mnie w zakłopotanie. Zastanawiam się, czy Projektanci zdawali sobie z tego sprawę, gdy zadbali o to, żeby zwykli obywatele nie mogli korzystać z rejestratorów. Albo gdy wpajali nam jedną z pierwszych lekcji: „Jeśli masz wątpliwości, daj sobie spokój”.

Na przykład zauważyłem coś dziwnego w ogrodzie zoologicznym w Bronksie, a raczej kilka dziwnych rzeczy. Przez ponad miesiąc w każdą środę jeździłem do zoo myślobusem i odkryłem, że zawsze znajduje się tam tylko pięcioro dzieci – do tego zawsze tych samych. Wszystkie są ubrane w białe koszule, jedzą lodowe rożki i – co chyba najdziwniejsze – za każdym razem sprawiają wrażenie niezwykle podnieconych i uradowanych wycieczką. Inni odwiedzający, w moim wieku bądź starsi, często spoglądają na malców rozmarzonym wzrokiem i się uśmiechają, a dzieci, gdy się na nie patrzy, wskazują jakieś zwierzę, na przykład słonia, i wykrzykują: „Popatrzcie, jaki wielki słoń!”, dorośli zaś uśmiechają się do siebie nawzajem, jakby poczuli się uspokojeni. Jest w tym coś złowieszczego. Ciekawe, czy te dzieci są robotami?

A jeszcze bardziej złowieszcze pytanie brzmi: jeżeli są robotami, to gdzie są prawdziwe dzieci?

Za każdym razem, gdy wchodzę do gadziarni, widzę kobietę w czerwonej sukience. Czasami śpi na ławce obok gabloty legwanów, a czasami krąży bez celu. Dzisiaj trzymała w dłoni kanapkę i obserwowała pytona, który sunął po gałęziach syntetycznego drzewa za szybą. Kiedy teraz o tym mówię, zaczynam rozmyślać o pytonie. Zawsze sunie po gałęziach. A jednak pamiętam z dzieciństwa (oczywiście nie mam pojęcia, jak dawno to było), że wielkie węże w ogrodach zoologicznych zazwyczaj spały albo leżały zwinięte w kącie terrarium i wyglądały jak martwe. Tymczasem pyton w zoo w Bronksie bezustannie pełza i wysuwa język z pyska, aż ludzie, którzy przychodzą go obejrzeć, wstrzymują oddech z wrażenia. Czy on także może być robotem?

Dzień jedenasty

Tonę w powodzi myśli. Czuję się roztrzęsiony, gdy piszę te słowa i donoszę o tym, co mi dzisiaj przyszło do głowy. A jednak, gdy tylko to zobaczyłem, wszystko stało się jasne i oczywiste. Dlaczego nigdy wcześniej o tym nie pomyślałem?

To się stało podczas filmu. Pewna staruszka znajdowała się na werandzie (jeśli tak to się nazywa) niewielkiego mrocznego domu. Siedziała na tak zwanym „bujanym fotelu”, a na kolanach trzymała niemowlę. Nagle zrobiła zmartwioną minę, podniosła dziecko, a wtedy obraz natychmiast zniknął, jak to się zwykle dzieje, i zastąpiły go słowa: „Niemowlę Ellen ma krup!”. Kiedy pojawiły się na ekranie, nagle uświadomiłem sobie, że nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałem prawdziwe niemowlę! Minęły całe żółcie, błękity, czerwienie, niezliczone lata, a ja ani razu nie widziałem małego dziecka.

Gdzie one się podziały? Czy ktokolwiek inny zadaje sobie to pytanie?

Wtedy odezwał się we mnie głos pochodzący ze szkoleń, którym poddano mnie w dzieciństwie: „O nic nie pytaj; odpręż się”.

Ale nie potrafię się odprężyć.

Zostawię to i zażyję kilka soporów.

Dzień dziewiętnasty

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.o autorze

Walter Tevis (1928–84) urodził się w San Francisco, ale jego rodzina przeprowadziła się do Kentucky, kiedy miał dziesięć lat. Walter cierpiał wtedy na gościec stawowy i musiał zostać sam w szpitalu. Dołączył do swojej rodziny w Kentucky dopiero po roku i zaczął uczęszczać do tamtejszej szkoły. Podczas II wojny światowej pracował jako pomocnik stolarza na pokładzie niszczyciela USS Hamilton, a po wojnie wstąpił na Uniwersytet w Kentucky, gdzie uzyskał stopnie licencjata i magistra na wydziale literatury brytyjskiej. Pracował jako nauczyciel w kilku szkołach średnich w Kentucky, aż w końcu został wykładowcą na Uniwersytecie w Ohio. Od 1957 roku wydawał własne utwory science fiction. W 1959 roku opublikował powieść „The Hustler”, a w 1963 roku „The Man Who Fell to Earth”, jednak później zmagał się z poważnym problemem alkoholowym, który spowodował długą przerwę w jego pisarskiej karierze. W ciągu czterech lat poprzedzających jego śmierć na raka, zdołał napisać „Przedrzeźniacza”, który jest obecnie uznawany za klasykę gatunku, „The Steps of the Sun” oraz „The Queen’s Gambit”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: